piątek, 18 listopada 2016

Vasco Trilla – zawsze w drodze, czyli trzy nowe, słowiańskie incydenty improwizowane


Doskonały kataloński perkusista i perkusjonalista, Vasco Trilla, powraca na łamy Trybuny – oczywiście tryumfalnie – z trzema smakowitymi krążkami! Nasza radość, poniekąd satysfakcja, jest tym większa, iż dwa z nich powstały w Polsce i nagrane zostały z lokalnym zaciągiem muzyków, a jeden jest nam również bliski, bo dotarł z bloku wschodniego, dokładnym będąc - z Bułgarii.

Nie dalej, jak pod koniec września, na tej stronie w niekrótkiej epistole, przybliżyłem skupionym Czytelnikom i gorejącym fejsbukowym Klikaczom (osobiście spełniam oba kryteria) sylwetkę tego niezwykle interesującego muzyka. Tamteż pojawiły się skromne zajawki wydawnictw, które za moment ochoczo omówimy!


Stany przestrzenne

Zaczynamy od dokumentacji fonograficznej koncertu, który miał miejsce…. półtora miesiąca temu!!! Tak, tak, świat toczy się naprawdę w piekielnym tempie. Piątego października w bułgarskim Płowdiw, dwaj wytrawni improwizatorzy – Jivko Bratanov (piano) i Vasco Trilla (drums) – zagrali koncert, który od … jedenastego listopada dostępny jest bandcamp.com, zarówno do odsłuchu, jaki i kupienia  Uwaga! Obie daty dotyczą roku 2016!

Spotkanie z BeeBop Cafe przynosi trzy kwadranse improwizowanej muzyki, która pełnymi garściami czerpie zarówno z dobrze rozumianej jazzowej stylistyki, jak i delikatnie haczy o doświadczenia współczesnej kameralistyki, której inspiracje słychać w spokojniejszych pasażach bułgarskiego pianisty. W grze Katalończyka słychać oczywiście moc innych, gatunkowych doświadczeń, a wiedzą o nich ci, którzy mieli ochotę pochłonąć The Vasco Story na tych właśnie łamach.




Omawiana tu płyta dostała fonograficzny tytuł Spaces and States (edycja własna muzyków, dostępna na vascotrilla.bandcamp.com, 2016). Rozpoczyna ją fragment Ciche Przestrzenie, którego tytuł wyjątkowo trafnie oddaje klimat nagrania. Minimalistyczne piano topi się tu w komentarzu stonowanego, dzwoneczkowego drummingu, a wyobraźnia nieco bardziej wyedukowanego słuchacza niechybnie podąża w kierunku improwizowanego rezonowania, w estetyce AMM (może akurat tu, w wersji dla mnie wyczulonych na pojedynczy dźwięk). Mniej więcej w połowie tego fragmentu doświadczamy drobnych, akustycznych eskalacji, gdy ostry klawisz fortepianu kontrapunktowany jest przez rwany stukot werbla. Muzycy wiodą swą nieśpieszną opowieść wedle całkowicie w tym miejscu rozsądnej zasady, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za mało, niż o jeden … za dużo. Fragment drugi, którego tytuł można zmyślnie przetłumaczyć jako… Bezmyślność, toczy się przy dość swobodnych próbach prowokowania do dyskusji, zwłaszcza ze strony pianisty. Muzycy macają się dźwiękami, a my nie po raz pierwszy tego wieczoru mamy wrażenie, że dokładnie tak graliby John Tilbury i Eddie Prevost, gdyby AMM stanowiło duet, gdy oni sami byli młodsi o jakieś czterdzieści lat. W takim momencie Vasco lubi zaatakować dynamicznym pasażem swoich nieskończonych zasobów dzwoneczkowych, zaś Jivko – na zasadzie kontrastu – bywa enigmatyczny i dobywa dźwięki gdzieś z dna instrumentu, choć nie stosuje wewnętrznych preparacji. Najwyższy czas na danie główne – Stany Neurologiczne! Ostra introdukcja Trilli, do której po pewnej chwili podłącza się nieśmiało Bratanov, ciekawie dynamizuje nam całe nagranie, ale karty ewidentnie rozdaje tu perkusista. Fragment jednak dość szybko odzyskuje akustyczną równowagę, czego słyszalnym dowodem są pierwsze próby preparacji dźwięków przez pianistę. Z początku dalece nieśmiałe, stawiane jakby ze znakiem zapytania (czy ja mogę?), z czasem dramatycznie stymulują perkusistę do odpalenia jego niepowtarzalnej symfonii rezonujących przedmiotów różnych, co w efekcie końcowym doprowadza do kompulsywnej wymiany zawsze trafnych poglądów (tu, artystycznych). Yes,This Is Jazz, Man! Pojedyncze, pyskujące akordy piana kontra dzwonki rozrywane cięciwą smyczka. Ten homogeniczny przekaz muzycznych emocji ciekawie odnajduje swój finał w momencie, gdy w stan wzajemnego rezonowania zostają wprawione już wszystkie przedmioty na scenie, a także – być może – znacząca część publiczności!


Gorączka sobotniej nocy

Bierzemy głęboki oddech i … jedziemy dalej! Jesteśmy w krakowskiej Alchemii, cofnięci w czasie o kilka miesięcy, jest bowiem luty bieżącego roku. Na klubowej scenie trzech dziarskich facetów – pierwszy z nich, młody, gniewny, z gitarą elektryczną w ręku, tuż obok ten drugi, drwal w sile wieku, na wskroś oryginalny i silnie poszukujący, wraz ze swoją akustyczną… gitarą basową, wreszcie ów trzeci, tytaniczny i wszechogarniający, człowiek orkiestra, heavy drum’man. Efekt fonograficzny ich ekstatycznego koncertu dostaje się w ręce kompetentnych ludzi i dziś trafia do nas pod tytułem Tidal Heating (Not Two Records, 2016), sygnowany trojgiem nazwisk – Michał Dymny, Rafał Mazur i Vasco Trilla.




Michała słyszę bodaj po raz drugi, a poprzednią okazją była – zarejestrowana kilka lat temu – duetowa płyta z … Trillą (Trybuna pisała o niej w okolicznościach ficzersa, wspomnianego w początku tego tekstu). Duży progres, jakże szeroki wachlarz stylistycznych środków wyrazu – rock, psychodelia, noise, pachnie tu dobrym jazzem, muzyk zgrabnie porusza się w także oparach swobodnej improwizacji, nie brakuje okruchów dziarskiego etno. Rafał pieści i gloryfikuje swój nietypowy instrument, ale ma ku temu ważne powody. Brzmi zdecydowanie wyjątkowo, w dotyku jest ciepły, choć stanowczy i lekko agresywny. Stanowi doskonałą puentę dla przestrzeni, jaka powstaje między szalejącym gitarzystą, a kompulsywnym drummerem. Wreszcie Vasco – w estetyce multikulti czuje się, jak ryba w wodzie.

Faza pierwsza atakuje nas surowym, rockowym wyładowaniem atmosferycznym, w konsekwencji udanego intro w spokojnych rejestrach. Trójka muzyków żegluje po całkowicie otwartym oceanie i mimo wielu pokus, by skracać drogę i szukać prostszych metod osiągania dźwiękowej ekstazy, nie popełnia błędów, a ich nawigacja w tym niełatwym terenie działa bez szwanku. Czują bluesa każdą porą swojej skóry. Hałas, wyciszenie, kontrapunkt, spięcie, hałas – dramaturgia tego spektaklu kreślona jest lekkim, zwinnym piórem. Im bardziej brniemy w ten dźwiękowy pejzaż, tym mocniej jesteśmy przekonani, iż muzycy czują się w swoim gronie absolutnie komfortowo, a problemy komunikacyjne są dla nich pojęciem abstrakcyjnym. Na mapie przestrzeni akustycznej tego nagrania nie ma pustych miejsc, a jest to zasługą każdego z muzyków. Rock in! Mazur świetnie ogarnia ten dwoisty, noisowy rozgardiasz, w czym pomaga mu także perfekcyjne nagłośnienie koncertu (a potem, zapewne i świetna robota masteringowa). Muzycy konsekwentnie radzą sobie w momentach dramaturgicznych kulminacji i udanie przechodzą w spokojne, nasycone sonoryzmem, chwile łapania oddechu po jakże ekspansywnych eskalacjach emocji. Mazur znów rwie się do lotu, potrzebuje powietrza i nowych inspiracji. Trzyosobowa, kolektywna improwizacja (all the music spontaneously improvised) odbywa się, tu i teraz, w tempie karabinu maszynowego. Jak oni się mieszczą z tą nawałnicą dźwięków na małej, alchemicznej scenie? Dymny perfekcyjnie panuje nad gryfem swojego instrumentu. Opis stosowanych przez niego technik gitarowych śmiało wypełniłby przestrzeń przeznaczoną na całą tę recenzję. Fazę pierwszą wieńczy – po kolejnym mistrzowskim wyciszeniu – odrobinę krnąbrny finał, który nie może być lepszą puentą tej erupcji emocji i galopady myśli.

Jazzowe intro gitarzysty nie dość, że otwiera Fazę Drugą, to jeszcze daje pretekst perkusiście do konwulsyjnej zaczepki. Bez zbędnych subtelności, trio ucieka we freejazzowy tumult. To jest już naprawdę poważna impreza! Ognista eskalacja! Rock in Again! Jak oni dobrze się czują w tej rwącej rzece dźwięków! Po chwili wychodzą z niej suchą stopą i łapią zgrabnie, nie wiadomo już który dziś raz, kojące wyciszenie. Kwilą na boku, niemal akustycznie, intensywnie polerują powierzchnie płaskie, szczebioczą i otrzepują skrzydełka. Mazur dobywa z pochwy wulgarny smyczek, rżnie ciszę na nierówne połowy, dzięki czemu nastrój po obu stronach sceny robi się odrobinę oniryczny. W oparach konstruktywnego sonoryzmu muzycy odzyskują grunt pod nogami. Czas znów pohałasować! Michał dynamiczne odpala swe jurne wiosło, znów czyni to w skrajnie indywidualnym stylu, nie dając szans recenzentowi na jakiekolwiek personalne porównania. Vasco też chce być mistrzem tego wieczoru i wpada z całym swoim perkusyjnym i perkusjonalnym sztafażem w dynamiczny rezonans. To on wie najlepiej w tym gronie, kiedy należy rozpocząć finałowe odliczanie. Blues delty Missisipi czai się za rogiem, ale muzycy nie dają mu szansy na zaistnienie. Sprzęgamy się na ostateczny finał! Niech prąd będzie z nami! 79 minut i 46 sekund! I brak choćby nanosekundy nudy! Killer The Triller and The Holy Ghost!!!!


Siedmiopak

Na koniec naszej dzisiejszej, emocjonującej opowieści, płyta w tym gronie dość jednak szczególna. Lubelska, rockowa, progresywna, psychodeliczna (niepotrzebne skreślić) załoga Tatvamasi ma już w dorobku kilka płyt, ale nie będę udawał, że je słyszałem (but never say never). Ich najnowsza płyta Dyliżans Siedmiu trafia na rozgrzane łamy Trybuny przede wszystkim dlatego, że powstała z czynnym udziałem bohatera tej historii, czyli Vasco Trilli. Jakby było mało, kolejnym muzykiem improwizującym, kreatywnie uczestniczącym w nagraniu, okazał się świetny brazylijski saksofonista, klarnecista i flecista Yedo Gibson (też znamy się już całkiem dobrze). Jak donoszą źródła zbliżone do Zespołu, nagranie polskiej załogi z Katalończykiem i Brazylijczykiem odbyło się za jednym podejściem i powstało w atsmosferze jakże konstruktywnej i smakowitej improwizacji. Warto zatem poznać personalia polskiej części Dyliżansu: Grzegorz Lesiak (gitara, wkład kompozytorski), Łukasz Downar (gitara basowa), Jan Michalec (trąbka), Tomasz Piątek (saksofon tenorowy) i Krzysztof Redas (perkusja). Na materiał zgromadzony na płycie składają się trzy wyimprowizowane kompozycje, trwające trzy kwadranse. Uwaga! W samych tytułach dostrzegam duże walory literackie, zatem pozwalam je sobie wszystkie przytoczyć: Chodzę Spać Do Rzeki, Nastroszony Pulsar, Triumf Pozaintelektualnej Treści Doświadczenia.




Bez zbędnego krygowania, przyznam się od razu, iż Dyliżans Siedmiu podoba mi się bezkompromisowo. Bazą dla improwizacyjnych przygód, głównie sekcji dętej, są tu rockowe, zmyślnie podawane tematy, które twardo trzyma w ryzach dramaturgicznych, rozbudowana sekcja rytmiczna. Gitarzysta bardzo udanie szuka psychodelicznych punktów odniesienia, wertując dorobek gatunku z czterech ostatnich dekad, a reszta przestrzeni akustycznej zawładnięta jest przez trzech solistów, wśród których ciężko jest wskazać tego lepszego. Świetne nagranie!

Ciekawe, że Dyliżans Siedmiu ukazuje się jako dodatek do czasopisma (dobrze, że choć muzycznego – progrockowy Lizard). Nie wiem, jakie były pierwotne intencje muzyków, ale ten naprawdę ciekawy materiał z pewnością mógłby znaleźć wydawcę spoza branży piśmienniczej. Ba, gdyby Tatvamasi nagrali nawet marną płytę, ale z Peterem Brotzmannem, czy Matsem Gustafssonem, o ich wydanie biłaby się pewnie cała wataha wydawców muzyki improwizowanej, zapewne nie tylko z tej strony wielkiej wody.


****


Vasco Trilla, człek pracowity, wieczny podróżnik łaknący wciąż nowych wrażeń, w niedalekiej przyszłości nie będzie skąpił tych ostatnich wielbicielom muzyki improwizowanej . W przygotowaniu, na różnym etapie procesu edytorskiego, mamy kolejne duety, tria, a nawet jeden frapujący, kataloński kwartet. Czas pokaże, kiedy będziemy się mogli cieszyć tymi nagraniami. Bez wątpienia wszakże, Trybuna Muzyki Spontanicznej będzie o tych wydarzeniach informować na bieżąco.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz