Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

niedziela, 30 kwietnia 2023

Spontaniczny maj w poznańskim Dragonie


(informacja prasowa)

 

Wiosenna edycja cyklu koncertowego Spontaneous Live Series, organizowanego przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club, wkracza w zasadniczą fazę. Organizatorzy przygotowali na najbliższy miesiąc aż trzy koncerty, w których kilkunastoosobowe grono artystek i artystów zaprezentuje zarówno tzw. autorskie projekty, jak i kilka, ulubionych na tej scenie, formacji „ad hoc”. W trakcie dwóch pierwszych wydarzeń z pewnością dominować będzie estetyka free jazzowa, natomiast podczas ostatniego z zaplanowanych koncertów spodziewać się możemy improwizacji osadzonych częściej w swobodnych, bardziej kameralnych klimatach.





Spontaniczny maj rozpoczniemy w pierwszą niedzielę miesiąca. Po Dragona powróci wtedy jeden z filarów młodej, europejskiej sceny free jazz/ free impro, brytyjski saksofonista pokolenia – Colin Webster. Artysta ten zachwycał poznańską publiczność już dwukrotnie w trakcie Spontanicznych Festiwali – odpowiednio w latach 2018 i 2019. W tzw. międzyczasie grał tu także w duecie z amerykańskim (polskiego pochodzenia) perkusistą Markiem Holubem. I to właśnie w towarzystwie tego ostatniego muzyka saksofonista pojawi się 7 maja na deskach Małego Domu Kultury poznańskiego Dragona.

Tym razem nasi dobrzy znajomi będą uprawiać soczysty free jazz w kwartecie. Skład formacji uzupełnią bowiem argentyńska barytonista Sofia Salvo i niemiecki kontrabasista Jan Roder. Muzycy promować będą swój pierwszy album „Sowieso” nagrany w ubiegłym roku w słynnym berlińskim klubie o takiej właśnie nazwie, a wydany w tym roku na kasecie przez websterowski Raw Tonk Records. Wielkie emocje free jazzu, trud i znój kolektywnej pracy twórczej oraz improwizatorskie popisy – tego możemy być pewni w majowy wieczór w Dragonie! 

https://rawtonkrecords.bandcamp.com/album/sowieso




Kilka dni później zapłoniemy ogniem prawdziwie free jazzowego koncertu dzięki dwóm duetom - portugalsko-holenderskiemu i polskiemu. We czwartek 11 maja w Dragonie zagrają bowiem Hugo Costa na saksofonie altowym i Philip Ernsting na perkusji oraz Tomasz Gadecki na saksofonie tenorowym i Marcin Bożek na akustycznej gitarze basowej (występujący pod artystycznym emblematem „Olbrzym i kurdupel”).

Pomysł organizatorów na kolejny majowy wieczór zdaje się być banalnie prosty: oto dwa ogniste duety swobodnego jazzu najpierw zniszczą nam uszy w dwóch separatywnych setach, potem – oczywiście po raz pierwszy w historii wszechświata – zjednoczą swe siły w jeszcze gorętszym kwartecie. Free jazzowe emocje podane na tacy!

Costa & Ernsting, to free jazzowy duet improwizujący rezydujący w Rotterdamie. Muzycy znani są z wielu projektów i formacji muzycznych, w tym dwóch niezwykle wartościowych artystycznie trzyosobowych składów, które uprawiają improwizacje na skrzyżowaniu wielu gatunków – Albatre i Anticlan. W Poznaniu – jako duet - promować będą swój pierwszy album „The Art Of Crashing”, wydany przez belgijski label A New Wave Of Jazz.

https://newwaveofjazz.bandcamp.com/album/the-art-of-crashing

Olbrzym i Kurdupel - to duet improwizatorów, Marcina Bożka i Tomasza Gadeckiego, który zawiązał się wiosną 2007 roku w Trójmieście. W improwizacji muzycy czują się wolni i niczym nieskrępowani. Ich gra przesycona jest emocjami, które prowadzą w bardzo różne stylistycznie rejony – innymi słowy, każdy ich koncert może być dużym, artystycznym zaskoczeniem. Na początku 2008 roku muzycy zarejestrowali materiał na pierwszą płytę o dźwięcznym tytule "Frrrrr....". W kolejnych latach powstały albumy "Six Philosophical Games", "Work" oraz "In Side Shout" (nagrana z niemieckim perkusistą Willy’m Hanne). Najnowsza płyta, to album DVD "Olbrzym i kurdupel ALEATORYCZNIE" (powstała z towarzyszeniem Orkiestry Teatru Muzycznego w Gdyni).

https://olbrzymikurdupel.bandcamp.com/

 

W ostatnią sobotę maja obejrzymy kolejny koncert … potrójny. Najpierw improwizować będą artystki z Katowic - flecistka Zofia Ilnicka i multiinstrumentalistka Ola Rzepka, potem poznański gitarzysta Paweł Doskocz (tu w wersji akustycznej) i brytyjski altowiolinista Benedict Taylor. Po dwóch duetach z pewnością liczyć będziemy mogli na sklecony „ad hoc” kwartet!

Deski Dragona znają całą czwórkę doskonale. Panie zachwyciły nas na spontanicznych koncertach minionej jesieni (Zofia w festiwalowych składach „ad hoc”, Ola w duecie Perforto), realizują się artystycznie w wielu projektach, nie tylko w sferze muzyki improwizowanej. Taylor, mistrz swobodnie improwizującej altówki, autor wielu płyt i partner niezliczonej rzeszy improwizatorów kreatywnej, młodej sceny europejskiej, był ważną postacią spontanicznego Festiwalu w roku 2019. Wreszcie Doskocz - rezydent i współautor serii, festiwalu, niezwykle ważna postać lokalnej sceny improwizującej. Reasumując, trudno nie być przekonanym, iż będzie to jeden z bardziej ekscytujących wiosennych koncertów spontanicznego cyklu.

https://culture.pl/en/artist/ola-rzepka

https://antennanongrata.bandcamp.com/album/trio-io-new-animals

https://benedicttaylor.bandcamp.com/

https://paweldoskocz.bandcamp.com/

 

Spontaneous Live Series, Vol. 43

Colin Webster – saksofon altowy

Mark Holub - perkusja

Sofia Salvo – saksofon barytonowy

Jan Roder - kontrabas

7 maja 2023, Poznan, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Godzina 20.00

Bilety do kupienia tu >>> https://tiny.pl/wb7ss

 

Spontaneous Live Series, Vol. 44

Olbrzym i Kurdupel: Tomasz Gadecki – saksofon tenorowy & Marcin Bożek – akustyczna gitara basowa

The Art Of Crashing: Hugo Costa – saksofon altowy & Philipp Ernsting – perkusja

Ad Hoc Quartet: Gadecki, Costa, Bożek & Ernsting

11 maja 2023, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Godzina 20.00

Bilety będą dostępne wkrótce.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 45

Ola Rzepka – fortepian, perkusja, Zofia Ilnicka – flety

Benedict Taylor – altówka, Paweł Doskocz – gitara akustyczna

Ad Hoc Quartet: Rzepka, Ilnicka, Taylor, Doskocz

27 maja 2023, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Godzina 20.00

Bilety będą dostępne wkrótce.



piątek, 28 kwietnia 2023

The April’ Round-up: Sensitive to Light! Omusue! Brennan! Leib! Bagnasco! Vale! Gonzo! Santa Teresa! Coagulant! Fabriker!


Kwiecień dogorywa, zatem najwyższa pora na comiesięczną zbiorówkę recenzji. Przed nami tradycyjnie moc intelektualnych zaskoczeń, intrygujących brzmień, plejada nowych nazwisk do zapamiętania i równie tradycyjny, recenzencki okrzyk – muzyka improwizowana jest jedna, nie uznaje granic, flag, narodowości, ani nie poddaje się dyktatowi gatunkowych schematów!

Naszą dziesięcioodcinkową podróż zaczynamy swobodną improwizacją w Zjednoczonym Królestwie z akcentem dalekowschodnim. Potem wątek francuski ucieleśniony na ziemi krajowej, po nim skok do Ameryki po garść post-colemanowskiego jazzu, wątek szwajcarski zrealizowany w Argentynie oraz … samotny Argentyńczyk na ziemi hiszpańskiej! Po tych na ogół uporządkowanych akustycznie wydarzeniach uciekniemy w otchłań permanentnego hałasu, albowiem czekają na nas: kreatywny post-rock zmieszany z kompulsywną elektroniką (dwie nowe płyty i nowy label z Portugalii!), white acoustic noise z Barcelony i dwie elektroniczne magmy post-dźwięków w wydaniu krajowym. Nadstawiajcie uszy i bądźcie gotowy na foniczne tortury! Welcome!



Mark Sanders/ Hyelim Kim/ John Edwards  Sensitive To Light (Shrike Records, CD 2023)

Vortex Jazz Club, Londyn, wrzesień 2022: Mark Sanders - perkusja, instrumenty perkusyjne, Hyelim Kim – daegeum oraz John Edwards – kontrabas. Pięć improwizacji, 62 minuty.

Spotkanie dwóch tuzów brytyjskiego free impro, wyposażonych w perkusję i kontrabas, z dalekowschodnią koleżanką posługującą się długim, bambusowym fletem zwanym daegeum, to intrygująca koincydencja, która z jednej strony niesie ocean ciekawych brzmień i zaskakujących interakcji, z drugiej pokazuje, iż ubogie spektrum dźwiękowe prostego instrumentu dmuchanego nie zawsze daje się uzupełnić wielowarstwową narracją wybitnego kontrabasisty i równie znamienitego perkusisty.

Improwizacja otwarcia trwa niewiele ponad trzy minuty i zdaje się być dość energiczną rozbiegówką. Twarde frazy kontrabasu i perkusji napotykają tu na zalotne oddechy fletu, który wije się niczym wąż w gęstych zaroślach. Ten ostatni dość szybko znajduje wspólny język z kontrabasowym smyczkiem. Kolejne cztery improwizacje trwają po kilkanaście minut, dużo w nich przestrzeni, ale także momentów dramaturgicznego zawahania. Z jednej strony bukiet strunowych wspaniałości Edwardsa (jego synkretyczna wariacja arco & pizzicato zdaje się nie mieć równych we wszechświecie), z drugiej punktowa precyzja Sandersa kreują mnóstwo przestrzeni dla rozwoju ciekawych sytuacji scenicznych. Ich opowieść nie jest jednokierunkowa, ale mając u boku lekki, frywolny flet ani razu nie decydują się na free jazzową woltę. Oczywiście nie brakuje dynamicznych spięć i interakcji (to bez wątpienia najlepsze momenty albumu, choćby okolice 10 minuty drugiej części i wiele fragmentów części trzeciej), ale kontrola ekspresji ma tu miejsce na każdym etapie. Zatem tłumiony post-jazz i dalekowschodnia, nerwowa powabność. Ciekawie prezentuje się czwarta improwizacja, która w fazie początkowej stawia na filigranowe brzmienia i niemal ceremonialną powolność. Drżący smyczek sieje tu dramaturgiczny ferment, a gdy trzeba szukać emocji, tryb pizzicato dostarcza odpowiednią dynamikę. Z kolei finałowa narracja zdaje się być zlepkiem porzuconych wątków narracyjnych, śmiało mogłaby w procesie edycji wylądować w koszu. Ostatnia prosta, to nerwowe podrygi samotnego kontrabasisty - próba stawiania pytania o zasadność dalszego rozwijania improwizacji.



Guillaume Gargaud/ Patrice Grente/ Thierry Waziniak  Omusue (Torf records, CD 2023)

Le Havre, Francja, sierpień 2022: Guillaume Gargaud – gitara akustyczna, Patrice Grente – kontrabas oraz Thierry Waziniak – perkusja. Siedem improwizacji, 45 minut.

Francuska, w pełni akustyczna, jakże swobodna improwizacja, ale wydana nad Wartą! Post-baileyowska gitara, która nie boi się neo-klasycznych zdobień, wytrawny, czysto brzmiący kontrabas - od post-barokowych, smyczkowych śpiewów, po kompulsywne emocje dalece bluesowej proweniencji, wreszcie punktowa, czujna, świetnie dopowiadająca strunowe kwestie perkusja. Siedem 5-7 minutowych, zwartych opowieści na temat, z dobrą dramaturgią, konstruowanych wedle zasady, iż smakowite, ekspresyjne kwestie warto poprzedzać lekko zadumanymi introdukcjami.

Jakby na przekór zasadzie postawionej w poprzednim zdaniu, początek albumu zdaje się być ognisty niemal od pierwszej frazy. Bystre tempo, kocia zwinność, precyzja każdej akcji i koherentne, niewydumane brzmienie. W tej niebanalnej improwizacji wszystko do siebie pasuje, jakby krojone było jednym cięciem skalpela. I jeszcze oddech post-nowoczesnego flamenco, tudzież renesansowe myśli w ramach wisienki na torcie. W drugiej opowieści muzycy pokazują, iż także ograniczając środki wyrazu są w stanie skutecznie przekuwać uwagę. Równie dobrze radzą sobie w nieekspresyjnej post-balladzie, która nabiera rumieńców dzięki świetnie robocie drummerskiej. W czwartej odsłonie budują wielowarstwową narrację plejadą mniej lub bardziej zadziornych short-cuts. W dwóch kolejnych improwizacjach jeszcze większą wagę przywiązują do detali narracyjnych, a obie formują w zgrabne, post-bluesowe opowieści. W pierwszej z nich zachwyca nas gitara, w drugiej, nie po raz pierwszy, moc akcji na werblu, tomach i talerzach. Finałowa opowieść na starcie wydaje się być końcową balladą, ale – znów bez zaskoczenia – przybiera na ostatniej prostej całkiem ogniste kształty. 



Patrick Brennan Sonic Openings  Tilting Curvaceous (Clean Feed Records, CD 2023)

Manhattan Sky Studios, NYC, wrzesień 2021: Patrick Brennan – saksofon altowy, kompozycje, Brian Groder – trąbka, flugelhorn, Rod Williams – fortepian, Hilliard Greene – kontrabas oraz Michael TA Thompson - trap drums. Czternaście utworów, 50 minut.

Rzadka na naszych łamach okazja zagłębienia się w kreatywną muzykę amerykańską nietworzoną przez znudzone legendy gatunku. Kwintet alcisty Patricka Brennana to solidna porcja dobrze skonstruowanego open jazzu, któremu niewiele brakuje do swobody free, a który koncentruje się na budowaniu dramaturgii dalece oryginalnymi metodami. Jak sam autor zeznaje, czternaście utworów na albumie, to nie tyle kompozycje, co raczej rozbudowane wariacje na temat zadanej struktury rytmicznej. Zatem z dala od melodyjnych tematów, z nieustanie obecną rytmiczną złożonością i dużą dawką wolnej przestrzeni na improwizacje, tu zawsze bardzo konkretne i nieprzegadane. Wreszcie posmak na poły krzykliwego, rozgadanego frazami trąbki i saksofonu, free jazzu rodem spod pióra Ornette’a Colemana.

Już pieśń otwarcia, budowana dętymi dialogami, połamaną rytmiką kompulsywnej perkusji i kontrabasu, daje nam przedsmak emocji. W kolejnych częściach artyści serwują nam swingującą post-balladę, która szybko nabiera rumieńców, zwinną synkopę płynącą na basowym groove, wreszcie graną bez instrumentów dętych post-ragtime’ową zajawkę fortepianu. W piątej części podoba nam się smyczek kontrabasowy, który niesie trąbkę i saksofon niemal do samego nieba. W kolejnych odsłonach albumu prym wiodą dęciaki, których bystre wymiany poglądów często stanowią miarę jakości utworu. Każda opowieść zaczyna się tu inaczej, w każdej muzycy dochodzą do sedna narracji innymi metodami. Na tle całości wyróżnia się dziesiąta część, najdłuższa na albumie. Zaczyna ją saksofon, któremu wtóruje minimalistycznie usposobiona sekcja rytmu. Z jednej strony tradycja jazzu, z drugiej colemanowska swoboda, wreszcie zwarty, marszowy szyk opowieści. W dwunastej części podobać się może rozbudowane basowe solo, a w kolejnej kwaterowe (bez altu) tańce-łamańce. Wreszcie finał, który jest samotnym, altowym, jakże zgrabnym podsumowaniem.



Leib  Mother Hologram​/​Sister Anagram (Neue Numeral, LP/DL 2022)

Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Kevin Sommer - klarnet, Cyrill Ferrari – gitara oraz Lukas Briner - perkusja. Sześć improwizacji/ kompozycji, 41 minut.

Byli już dziś Francuzi wydawani w Polsce, teraz Szwajcarzy upubliczniani przez Argentynę! Rozhuśtany, zdolny do ponadgatunkowych eskapad klarnecista, gitarzysta z instrumentem naładowanym sporą dawką prądu i adekwatnych przetworników dźwięku, wreszcie czujny, czupurny perkusista – wszyscy oni w zestawie pięciu krótkich i jednej długiej improwizacji, które postanowili dopieścić mianem kompozycji.

Słowo się rzekło, pierwsza strona winyla, to pięć wątków, które z jednej strony dobrze się uzupełniają, z drugiej pokazują, iż Szwajcarzy doskonale czują się niemal w każdej zadanej estetyce. Początek, to zmysłowe, kameralne drony, udanie introdukowane syntetycznymi plamami spod gitarowego gryfu. W drugiej odsłonie gęste, post-jazzowe plejady short-cuts, stylowo lepione w zwartą magmę improwizacji. W kolejnym epizodzie powrót do dłuższego frazowania, nasyconego odrobiną udanej psychodelii. Gitara świetnie tu pracuje z klarnetem, nie stroni od ambientowego tła, a utwór finalizuje się leniwym strumieniem drummingu. Jeszcze tylko kilka post-rockowych nacięć na skórze i soczysty strumień klarnetowych, rzewnych post-melodii, a już możemy zanurzać się w drugiej stronie płyty, którą konsumuje blisko 20-minutowa, dalece ponadgatunkowa epopeja. Delikatnie kameralny flow otwarcia dość szybko wpada w gęstą strugę free jazzu, doposażoną silnie sfuzzowaną gitarą. Po pierwszym wytłumieniu muzycy udanie szukają onirycznej, ambientowej psychodelii, a kolejne wzniesienie pokonują z gracją, wypełnieni dalece czystym brzmieniem. W finałowej rozgrywce, zatopieni w ekspresji, częściej sięgają po post-rockowe atrybuty i dubowe echa.



Luciano Bagnasco  Untitled Album (bandcamp’ self-released, DL 2023)

Castillo de Puebla, Hiszpania, marzec 2023: Luciano Bagnasco – gitara elektryczna. Cztery improwizacje, 50 minut.

Argentyński gitarzysta, rezydujący w Hiszpanii, jest stałym uczestnikiem naszych opowiastek o muzyce improwizowanej. Znamy jego efektowne, duże składy (Stopmobil), czy duety, znamy także nasączone mocą gitarowych przetworników, psychodeliczne ekspozycje solowe. Dziś czas na kolejną samotną opowieść Bagnasco, tym razem jednak głęboko zaczepioną w jazzie, post-jazzie, improwizację, która ma swoje korzenie w tradycji gitarowego frazowania.

Pierwsza improwizacja kreśli lekkim pędzlem ramy gatunkowe albumu – jazzowe flażolety, garść post-reinhardowskich harmonii, no i duża biegłość techniczna. Artysta pracuje strunami i pudłem rezonansowym, nie szuka wsparcia w gitarowych przystawkach. Druga opowieść trwa 25 minut i jest z pewnością daniem głównym. Muzyk znów zaczyna od filigranowych fraz, ale tym razem klei narrację z mniej jazzowych monosylab. Zdaje się być teraz bliższy estetyki Dereka Baileya niż historii synkopowanej gitary. Rozbudowana opowieść ma swoje fazy dynamiczne, ma też momenty nie do końca uzasadnionych dramaturgicznie spowolnień. Muzyk nie stroni od dźwięków preparowanych, ale efekty uzyskuje działaniami mechanicznym ma strunach i gryfie. W połowie nagrania w tok narracji wtrąca się intensywny background na sporym pogłosie. Dysonans poznawczy wydaje się być silny, ale muzyk wychodzi z całej sytuacji obronną ręką. Wraca do wątku głównego, a na koniec raczy nas strzępami ambientu i post-psychodelii. Dwie ostatnie narracje zgrabnie reasumują jazzowe dzieło Argentyńczyka. Pierwsza z nich stawia na intrygującą, połamaną, post-rytmiczną fakturę, druga zdaje się być wieńczącą dzieło post-balladą, która niepodziewanie łapie zgrzytliwą dynamikę i kona w pogłosie, znanym ze środkowej części albumu.

 


José Vale  You're My Rendezvous (Coração de Boi, CD 2023)

Centro Comercial Stop, Porto, czas nieznany: José Vale - gitara, FX. Cztery improwizacje, 37 minut.

Kolejna w dzisiejszym zestawie solowa ekspozycja gitarzysty, tu w ewidentnej kontrze do albumu omówionego powyżej. Bez synkop i nadmiaru jazzowych figur, z mocą gitarowych pick-upów, energetycznych, rockowych sprzężeń i pasaży gęstej post-elektroniki. Przy okazji debiut kolejnego Portugalczyka na naszych łamach i nowego lizbońskiego labelu!

Niedługi album w dużej mierze konsumuje pierwsza, ponad 20-minutowa improwizacja, rodzaj prezentacji możliwości brzmieniowych, ale nade wszystko dramaturgicznych muzyka. Sprzężenia, przestery i elektroniczne pulsacje uformowane w spójną całość, sycone dronowymi ekspozycjami, bliskie rockowego hałasu w dobrym rozumieniu tego pokrętnego sformułowania. W ramach narracyjnych smaczków dubowe preparacje i garść zaskakujących eksperymentów pod koniec utworu. Trzy kolejne części, to raczej krótka forma, każda pokazująca potencjał artysty w nieco innym wymiarze. W pierwszej z nich po serii post-elektronicznych zgrzytów i mikro hałasów, muzyk wplata w wątek główny coś na kształt post-metalowej solówki, płynącej na intrygującym backgroundzie. W kolejnej części narracja budowana jest długimi frazami, które przypominają kulę śnieżną. Tu puentą nagrania zdaje się być bluesowa, post-balladowa ekspozycja z wyraźnym okiem puszczonym w kierunku słuchacza. Wreszcie ostatnia improwizacja, stanowiąca rodzaj swobodnej wariacji w stylu americana, tu podana intrygującym, niemal usterkowym brzmieniem.



 

Gonzo  Gonzo (Coração de Boi, Kaseta/ DL 2023)

Ermo do Caos and Sonoscopia, Porto, styczeń 2022: Daniel Sousa – saksofon altowy, live processing, sample, João Almeida - no-input mixing board, FX, José Vale - gitara, FX, Miguel Fernandez – perkusja, sample oraz Aleksandra Nygaard Djordjevic - głos (utwór 9). Jedenaście utworów, 38 minut.

Gitarzysta Vale z poprzedniego albumu zostaje z nami, a dołącza do niego trzech równie młodych, bezczelnych, definitywnie bezkompromisowych artystów, którzy uwielbiają kreatywny chaos i improwizacyjny zamęt pełen mocnych, post-rockowych i elektronicznych brzmień. Pośród nich dobrze nam znany trębacz, który tu, w tyglu trudnych do opanowania emocji, pracuje jedynie za pulpitem mikserskim, takim, co to nie ma nic na wejściu.

W cudownym piekle, jakie gotuje nam kwartet Gonzo, wita nas głos z japońskiego radia. Tymczasem dźwiękowa nawałnica startuje bez zbędnej zwłoki, pełna zornowskiego przepychu (i saksofonowego wrzasku!), nie bez kreatywnej nadprodukcji dźwięku charakterystycznej choćby dla japońskiego Altered States. Rockowy zgiełk, elektroniczna masywność niskich częstotliwości i free jazzowy spleen zmutowanego saksofonu, to główne elementy składowe tej bajki. Krótkie opowieści nie szczędzą nam wyrazistych, elektronicznych zgrzytów, dobrze zaplanowanych usterek i wszystkiego tego, co zbuntowana młodzież epoki post-nuklearnej lubi najbardziej. Flow gęstnieje tu z każdym oddechem, a najciekawiej robi się pod sam koniec. W siódmej opowieści saksofon i perkusja cudowanie broczą w post-elektronicznej magmie, w ósemce wszyscy chłoniemy ochłapy hard ambientu, w dziewiątce  z kolei pojawia się wokal i bogaty bukiet sampli. Dziesiąta opowieść cuchnie dobrym rockiem, syci się gitarowym fuzzem, a kona w oparach gęstego ambientu i czerstwego pogłosu. Album ma jeszcze kilkudziesięciosekundową kodę, o której nie wspomina bandcamp, a która zdaje się być czystym hałasem!




Santa Teresa  Catholic Euphoria/Heaven Annihilates (Santa Teresa, Kaseta/ DL 2023)

Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Pere Xirau - werbel oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Dziewięć improwizacji, 26 minut.

Kontynuujemy wątek młodzieżowy i zagłębianie się w improwizacji, której naczelnym zadaniem jest kreowanie ekstremalnie dotkliwych zdarzeń fonicznych. Tym razem młodzież z Barcelony, która postanowiła przekonać nas, że z kontrabasowego gryfu i glazury perkusyjnego werbla można generować niezmierzone połacie w pełni akustycznego hałasu. A wszystko werbalnie spięte sakralnym żartem.

Na starcie albumu czeka na nas porcja pisku będącego efektem dociskania strun smyczkiem, tudzież palcami, udanie przybrudzona drżeniem małych przedmiotów, które przemieszczają się z woli muzyka po werblu. Gęsty dron post-akustyki ma tu swój urok i foniczną uporczywość. W drugiej części role się odwracają – bas drży, werbel piszczy jak osika, a narracja zdaje się być mozolnym wspinaniem na wysoką górę. Trzecia historia dzieje się na wysokości, a brzmienie obu instrumentów przypomina lot upalonych czmieli. Kolejna narracja wydaje się być bardziej mechaniczna, skoncentrowana na uderzeniach i rozrywaniu na strzępy nieznanej materii. W dalszej kolejności natrafiamy na zgrzytliwy szum plejady opadających ptaków, a zaraz po nich na rezonujące chmury post-dźwięków, uformowane w mroczną mantrę. W części siódmej powraca mechanika, pojawia się także styropian, który sprawdza jakość naciągów werbla. Zaraz potem ma miejsce udana kooperacja drżących strun i szeleszczących przedmiotów. Wreszcie finał tej krótkiej, ale jakże dobitnej fonicznie płyty, budowany ochłapami dźwięków elektronicznych (nieznanego pochodzenia). Jakby wzięcie w nawias całej akustycznej warstwy nagrania - ponad sześć minut white post-noise, w formie elektronicznych pulsacji i końcowego, gęstego szumu.



Coagulant  Map of the Dusk Until Its Replacement (Antenna Non Grata, CD 2023)

PSSR std, London, lato/ jesień 2022: Fabio Kubic/ Coagulant – wszystkie dźwięki zebrane dzięki mikrofonom środowiskowym i feedbackowi. Dwie opowieści, 73 minuty.

Dźwięki otoczenia zebrane specjalistycznym sprzętem i poddane (lub nie) post-produkcyjnej obróbce, a następnie zaprezentowane na nośniku fizycznym w postaci dwóch ponad półgodzinnych setów mrocznych, post-ambientowych dronów. Tak werbalnie należałoby podsumować ów niesamowity konglomerat dźwięków. Z jednej strony to przetworzony głos świata realnego, z drugiej jednak coś, co śmiało mogłoby pretendować do miana soundtracku do śmierci klinicznej. Możesz śmiało zanurzyć się w tym po koniuszki ucha, miej jednak świadomość, że może to być droga bez powrotu.

Pierwsza opowieść ma bardzo jednorodną strukturę. To dron wyjątkowo mrocznego ambientu, w którym koegzystują różne pasma szumów i kosmicznie brzmiących wyziewów, czasami sycone basowymi pasmami, innym razem delikatnie unoszące się ku górze. W tle tego akustycznego szaleństwa zdaje się toczyć prawdziwe życie, a wiele może nam w tym zakresie podpowiedzieć wyobraźnia. Dźwięki wprost z głębin świata, w bezmiarze ginącej czasoprzestrzeni. Zgodnie ze słowami samego artysty, ów album to rodzaj psychoakustycznej manifestacji. Druga opowieść jest bardziej urozmaicona dramaturgicznie. Początkowo przypomina szum wiatru, ma bardziej kłębiastą strukturę i jest umiarkowanie statyczna. Potem formuje się w bezkresny ogon ambientu, który raz za razem zmienia kolor skory. Jest mroczny lub bardzo mroczny. Pojawiają się basowe pulsacje, wyższe pasma niemal śpiewnego meta krzyku. Ambient z wnętrza ziemi, dwa oblicza umierającego zmierzchu. Podroż jedyna w swoim rodzaju.



 

Fabriker (101)  Delirus​-​a (Antenna Non Grata, CD 2023)

Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Kamil Kasprzyk – wszystkie dźwięki. Osiem opowieści, 50 minut.

Na zakończenie dzisiejszej doprawdy szalonej marszruty oddani zostajemy we władanie syntetycznego walca dźwięków, generowanych zapewne głównie przy użyciu analogowej elektroniki. Kilkudziesięciominutowy nalot dywanowy podzielony na kilka części, których groźnie i desperacko brzmiące tytułu mówią nam wszystko o tej porcji czerstwego, niemal egzystencjalnego hałasu.

Nagranie Fabrikera dalekie jest od preferencji estetycznych niżej podpisanego, ale nie sposób nie oddać tej magmie dźwięków swoistego uroku i ewidentnej siły fonicznego rażenia. Ów rodzaj desperacji, konsekwentnego ekstremizmu winien budzić szacunek odbiorcy, jakkolwiek dla wielu dotarcie do ostatniej frazy może okazać się wyzwaniem ponad ich możliwości. Poniżej nie skupimy się na poszczególnych częściach albumu, raczej rzucimy dla zachęty kilkoma skojarzeniami, jakie powstały w zdruzgotanym mózgu odbiorcy. W trzeciej części karmieni jesteśmy drżącym strumieniem fonii, która przypomina zmultiplikowany szum zepsutego odbiornika telewizyjnego. Brzmienie odcinka czwartego przypomina z kolei prace młota pneumatycznego, który bezskutecznie próbuje skruszyć skałę. Piąta narracja zdaje się być soundtrackiem do filmu pokazującego męczeńską śmierć cywilizacji post-industrialnej. Siódma opowieść mogłaby stanowić intro do ultra metalowego koncertu i symbolizować rockowe gitary stojące w płomieniach. Także ostatnia część może kojarzyć się z gitarą, tu silnie sprzęgającą się, skowycząca przed ścianą płaczu. Oj tak, wytrwali niech będą tu sowicie nagrodzeni!

 


wtorek, 25 kwietnia 2023

The N.Y. Clarinet Society and COCO!


Amerykański klarnecista Perry Robinson od czterech już lat improwizuje w innej czasoprzestrzeni. W tej naszej był obecny równo osiemdziesiąt wiosen, ale nie pozostawił po sobie szczególnie dużo autorskich albumów. Z tym większą radością zapraszamy na jesienną nowość krajowej FSR Records, która serwuje nam smakowity clarinet summit zarejestrowany dwa lata przed śmiercią artysty.

Spotkanie dwóch lekkich klarnetów (na tym drugim Michael Marcus!) z żywą i ekspresyjną perkusją, to nie jest instrumentalny kanon jazzu, tudzież swobodnej improwizacji. Tym bardziej w wersji zaprezentowanej na albumie Coco, który jest dedykowany Robinsonowi i tytułowej Coco Schumann. Świetnie nam znany i lubiany drummer Jay Rosen (choćby Trio X) gotuje tu bowiem niemłodym już klarnecistom dość poważny challange. Dyktuje rytm, swoje synkopowane, czasami dynamiczne tempo i zdaje się rozgrzewać klarnecistów do czerwoności. Sytuacja dramaturgiczna jest zatem dość niestandardowa, a gotowi na klarnetowe subtelności muzycy czasami muszą poddać się dyktaturze rytmu. Efekt na ogół nas zadowala, w pierwszej fazie albumu nawet bardzo, jakkolwiek nie sposób nie zauważyć, iż w ostatniej, najdłuższej ekspozycji na płycie kreatywność obu wybitnych klarnecistów zdaje się tonąć w bezmiarze temperamentu perkusisty.



 

Rola introdukującego pierwszy utwór przypada w udziale perkusiście. Szybko stawia on zwinny, utrzymany w umiarkowanym tempie, nieco rytualny drive i zaprasza klarnecistów na spacer po lesie. Klarnety snują melodyjne frazy początkowo dość separatywnie, potem wchodzą w niezobowiązujące interakcje. Mimo jednostajnego rytmu perkusji obaj klarneciści znajdują przestrzeń dla kilku dętych westchnień i dramaturgicznych spowolnień. Drugą opowieść rozpoczyna Robinson, któremu asystuje Rosen wybijając zwinny beat jedynie na talerzach. Po kilku obrotach wokół własnej osi perkusyjny drive osiąga stadium dynamicznej synkopy. W połowie czwartej minuty do orszaku dołącza Marcus. Narracja zdaje się mieć podobną strukturę, jak ta pierwsza, poza faktem, iż jest zdecydowanie bardziej dynamiczna. W okolicach ósmej minuty jest w niej także miejsce na perkusyjne solo, po którym następuje urokliwa koda grana przez oba klarnety na wydechu.

Trzecia opowieść jest dość krótka. Drive płynie tym razem z perkusyjnych szczoteczek, a główny nurt opowieści spoczywa na rozśpiewanych, wręcz tanecznie usposobionych klarnecistach, których flow zdaje się mieć teraz wyjątkowo semicki posmak. Czwarta, ostatnia opowieść zaczyna się dużą dawką ekspresji. Pokrzykuje jeden z klarnetów, puls perkusji zdaje się być podszyty hip-hopową motoryką, a drugi klarnet wchodzi do gry z garścią kąśliwych kontrapunktów. Zwinne dęciaki nie dają za wygraną, tulą się do siebie, szybko oddychają i pracują w pocie czoła. Śpiewają razem, śpiewają osobno, ale z czasem poddają się dyktatowi rytmu. W międzyczasie Robinson chwyta za okarynę, ale ten ruch nie zmienia jego sytuacji dramaturgicznej. Perkusja bije równo i po upływie ponad trzynastu minut osiąga stację końcową.

 

The N.Y. Clarinet Society feat. Perry Robinson/ Michael Marcus/ Jay Rosen Coco (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Perry Robinson - klarnet Bb, okaryna, Michael Marcus - klarnety Bb & A oraz Jay Rosen – perkusja. Nagrane w marcu 2016 rok, New Haven, Connecticut. Cztery kompozycje/ improwizacje, 40:49.

 

*) Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została – wieki temu - opublikowana


piątek, 21 kwietnia 2023

Pascal Niggenkemper, the renaissance man!


Pascal Niggenkemper, kontrabasista o niemieckich korzeniach, na stale osiadły we Francji, to prawdziwy muzyk renesansu! Wielbiciele free jazzu znają go zapewne doskonale z udziału w kilku absolutnie fantastycznych kwintetach i kwartetach Larry’ego Ochsa, czy Nate’a Wooleya (muzyk w ubiegłej dekadzie spędził za Wielką Wodą kilka lat), miłośnicy bardziej wyszukanych, współczesnych, neo-awangardowych ujawnień kompozytorskich cenią wiele jego aktywności po naszej stronie Atlantyku. Artysta, wieczny poszukiwacz ciekawych brzmień, tudzież intrygujących sytuacji dramaturgicznych i konceptualnych, od lat pracuje nad wizerunkiem muzyka, kompozytora i improwizatora definitywnie ponadgatunkowej proweniencji.



W ostatnich latach Pascal nie dostarczał nam zbyt wielu nagrań, zatem z ogromną radością donosimy, iż w lutym br. ukazał się zbiór aż sześciu płyt kontrabasisty, zebranych w jeden blok, który reasumuje muzyczne aktywności Niggenkempera ostatnich sześciu lat, dodatkowo pokazuje pełnię kompozytorskiego i po prawdzie dalece konceptualnego podejścia do uprawiania muzyki. W omawianym zbiorze powraca jego formacja le 7ème continent, ale nade wszystko pojawiają się w nim nagrania pokazujące artystę w nowym, niekiedy naprawdę zaskakującym kontekście – w kwartecie amplifikowanych instrumentów strunowych, w nagraniu solowym na … dwa kontrabasy, projekcie z wieloosobowym chorem, dużym składem, który realizuje elektroakustyczny performance na kształt spektaklu teatralnego, wreszcie w trio muzykującym w kościelnej wieży przy użyciu tamże posadowionych kurantów.

Omawiany sześciopak, to niebywała gratka dla słuchaczy, którzy szukają we współczesnej muzyce czegoś więcej. To także ciekawe doznanie akustyczne i elektroakustyczne dla tych, którzy w muzyce komponowanej, niekiedy także improwizowanej zdaje się, że posiedli już wszelką wiedzę i wysłuchali wszystkie płyty świata.

Ladies and gentlemen, the one and only, Pascal Niggenkemper!



 

Przygodę ze współczesną twórczością Niggenkempera zaczynamy od jego okrętu flagowego, sekstetu le 7ème continent (Siódmy Kontynent), który choć wykonuje precyzyjnie zaplanowane kompozycje kontrabasisty, zdaje się być tworem nad wyraz swobodnym, który łączy wodę z ogniem, post-jazz z kameralistyką, buduje swój artystyczny wizerunek na międzygatunkowym dysonansie.

Kontrabas, który rzadko brzmi tu jak akustyczny strunowiec, flet i dwa klarnety często doposażane w amplifikacje, wreszcie instrumenty klawiszowe w postaci klawikordu i syntezatora, to sekstetowe narzędzia pracy. Dziewięć zmyślnych pomysłów na bystre, zwarte, niekiedy zabawne figury dramaturgiczne, to z kolei zawartość merytoryczna krążka. Po tanecznej introdukcji, która trwa ledwie minutę dość szybko dostajemy się w obszar pracy … maszyny parowej. Wszystko zdaje się tu być dobrze zaplanowane, ale swobodnie ewokujące - niskie klarnety, rozhuśtane struny i szczypta elektroniki w ramach finalnej błyskotki. W kolejnych częściach napotykamy na klimat nerwowego dark chamber, budowanego metodą dronową, a zaraz potem zmysłowego, lekko zdeformowanego brzmieniowo post-baroku, który po kilku pętlach narracyjnych przepoczwarza się w graną niemalże unisono, rytmiczną opowieść godną najlepszych pomysłów kompozytorskich Anthony’ego Braxtona. W piątej części rządzą instrumenty klawiszowe (nie bez akcentów perkusjonalnych), a w szóstej dobrze użyta elektronika i drobne dźwięki akustyczne, krążące wokół niej jak ćmy wokół lampy. Po krótkiej, strunowej miniaturze, w dwóch ostatnich utworach znów napotykamy na wrzący tygiel ponadgatunkowych pomysłów narracyjnych. Nie brakuje w nich rytmu, pewnego post-industrialnego posmaku i całej masy zaskakujących zwrotów dramaturgicznych. W finałowej ekspozycji artyści, inspirowani wyobraźnią kompozytora, ślą nam moc post-folkowych skojarzeń, czerpiąc także siły do życia z uroków muzyki dawnej.



 

Beat the Odds, to kwartet smyczkowy, wyjątkowo wszakże daleki od estetyki typowej dla muzyki kameralnej. Dwa kontrabasy, dwie wiolonczele, amplifikatory, silniki elektryczne i inne urządzania mechaniczne, których naczelnym zadaniem jest zniekształcanie akustycznego brzmienia. Narracja nie bazuje tu na kompozycjach, tudzież tematach, zdaje się być w dużej mierze improwizowana, jakkolwiek z pewnością została dobrze zaplanowana, innymi słowy – predefiniowana. Artyści pracują na swoich instrumentach głównie wykorzystując smyczki, ale naczelną metodą ich działań jest uderzanie w struny, nie zaś płynne arco narracje.

Już utwór otwarcia stawia nas w obliczu gęstego, niemalże sfuzzowanego brzmienia czterech strunowców. Motoryczna, mechaniczna narracja momentami przypomina tu introdukcję do rockowej eksplozji. W tak zwanym międzyczasie muzycy zdobią opowieść bolesnym piłowaniem strun, które niesie za sobą strzępy zdewastowanych melodii. Mimo swej masywności i gęstości opowieść zdaje się mieć dalece medytacyjny charakter. Niespieszna podróż skupiona na budowaniu twardego, szorstkiego brzmienia. Gdy artyści pracują w niższych partiach, ich opowieść nabiera posmaku muzyki dawnej. W drugiej części znów czujemy swąd rocka i moc smykowej mechaniki. Każdy z artystów ma tu swoją repetytywną marszrutę do pokonania i wkłada w to coraz więcej ekspresji, a także fizycznej siły. Trzecia historia na tle całości wydaje się być nad wyraz delikatna, z kolei w części czwartej muzycy pracują w trybie drobnych, rwanych fraz pizzicato, a ich narracja przypomina pracę uszkodzonych metronomów. W kolejnej odsłonie albumu smyczki nerwowo piłują struny, wokół lecą iskry, a temperatura nagrania rośnie z każdą sekundą. Ale nawet w takim tyglu zdarzeń zostajemy uraczeni post-barokowymi zdobieniami, upchniętymi pomiędzy gęste plamy sfuzzowanego brudu. Finałowa narracja doskonale podsumowuje ów doprawdy wyśmienity album. Akcenty percussion i … niemal gitarowe sprzężenia. Mamy wrażenie, że armia gitar elektrycznych właśnie zaczyna introdukować spektakl ekspresyjnej psychodelii. Trwoga drżących strun, rockowe emocje amplifikatorów i maszynistyczna rytmika o pół kroku od strefy noise music. Zakończenie brzmi jak pomruk stygnącej lawy.



W ramach pogłębiania wiedzy na temat konceptualnych działań kontrabasisty sięgamy po album la vallée de l'étrange. To specyficzny dialog dwóch kontrabasów z wykorzystaniem … jednego muzyka i koncentrycznie rozstawionych ośmiu głośników oktofonicznych, które przekazują dźwięk generowany przez drugi z kontrabasów, zapewne bez wpływu działań samego muzyka. Kontrabasowe frazy akustyczne w opozycji do mechanicznych fonii, czasami brzmiących dość syntetycznie. Żywe frazowanie versus robotyka! Kolejny szalony pomysł Pascala, który w wymiarze czysto fonicznym zdaje się być jego kolejnym sukcesem artystycznym.

Pierwsza z siedmiu przygód zaczyna się od niskiego frazowania smyczka, które zdobione jest strzępami fonii generowanymi przez drugi instrument, przypominającymi brzmienie syntezatora analogowego. Smyczek incydentalnie pnie się tu do góry, śpiewa post-barokiem, a podwójna narracja intrygująco zagęszcza się. W drugiej części smyczek fazuje wysoko napotykając na szumiące i szeleszczą frazy interlokutora. Opowieść toczy się wedle zasady akcja – reakcja. W kolejnej części żywy kontrabas płynie delikatnym strumieniem pizzicato, a akcje drugiego instrumentu, to minimalistyczne plamy post-akustyki. Całość przypomina Jezioro Łabędzie broczące w popromiennym mule. W czwartej części narracja koncentruje się na drganiach i pocieraniu strun, piąta zaś stawia na … syntetyczne emocje. Augmented double bass generuje mnóstwo drobnych fraz, a smukły dron żywego kontrabasu ledwie tli się w dalekim tle. Całość z czasem nabiera pewnej taneczności, zarówno w wymiarze robotycznym, jak i akustycznym. W części szóstej muzyk preparuje instrument smyczkiem i być może perkusyjnymi pałeczkami. Reakcją drugiej strony jest strumień fonii, który przypomina usterkową elektronikę. Dialog prowadzony tu jest metodą call & responce. W finałowej opowieści smyczek dynamicznie uderza w struny, wpada w niemal opętańczy taniec. Drugi kontrabas pulsuje niczym rockowy walec.



 

Album zatytułowany vèrs revèrs, to zgodnie z opisem rodzaj suity (nie pada tu określenie kompozycja) na kontrabas i ośmioosobowy chór damsko-męski Rhizome. Oba ośrodki dźwiękowe wchodzą tu w bystre interakcje, bywa jednak także, iż każdy z nich prowadzi samodzielną narrację. Kontrabas jest czujny, nie unika mrocznej kameralistyki, ale i post-jazzowych zdobień, z kolei chór przypomina tu trupę teatralną po godzinach, która obok pięknych, wokalnych fraz dobrze też bawi się całą sytuacją sceniczną. Dodajmy, iż spektakl ma także wymiar werbalny, albowiem bogacą go frazy poetyckie.

Przedstawienie otwiera rubaszny wielogłos, pełen swobodnych, ale i zagubionych monosylab. Kontrabas skupia się tu na budowaniu zwartej narracji, najpierw frazuje pizzicato, potem podśpiewuje post-barokowo. W dalszej części utworu chór rozkwita i przejmuje główny strumień opowieści. Część druga, to samotny kontrabas i minimalistyczne uderzenia po strunach, a trzecia, to równie minimalistyczny smyczek, który zdaje się wchodzić w dyskurs poznawczy z rozbudzonym wielogłosem niezobowiązujących rozmów. W czwartej części samotny kontrabasista szarpie za struny, po czasie odnajdując szeptany background chóru. Ów pomruk szeptów kreuje także kolejną część płyty. Tym razem to z niego wyłaniają się głosy i drobne frazy kontrabasowe. W szóstej części ciężar narracji spoczywa na chórze. Tu frazy smyczka zdają się rodzić wprost z głosowych igraszek. W siódmej części pojawia się samotny smyczek – drga, skrzypi, udanie odnajduje dynamikę. W kolejnej odsłonie grę prowadzi jedynie chór, tu wyjątkowo wzbogacony śpiewem operowym i namiętnymi cmokaniami. Ostatnie dwie opowieści dają przykład bardziej intensywnych interakcji pomiędzy kontrabasem, a chórem. Neobarokowe frazy smyczka pięknie korelują tu ze śpiewem i innym wokalnymi zdobieniami. Nie brakuje emocji i bogatych faktur dźwiękowych. Na koniec smyczek wpada w repetycję, a głosy przekomarzają się wzajemnie. Piękny finał albumu nieco zbyt wystudiowanego w środkowej fazie.

 




Levar Lenga, to w nawiązaniu do muzykowania z chórem, kolejny przykład spektaklu o charakterze teatralnym, tu po części także baletowym. Poza rozbudowanym instrumentarium w przedsięwzięciu biorą bowiem udział tancerze, a w albumowym credits padają także dane personalne reżysera. Jest także warstwa tekstowa. Niggenkemper poza grą na kontrabasie pełni tu rolę kompozytora, tudzież współkompozytora całości. W warstwie instrumentalnej mamy posadowione po środku sceny instrumenty akustyczne (w tym lira korbowa i dudy), a w tak zwanym dalszym plamie całe mnóstwo urządzeń elektronicznych i elektroakustycznych (także gitary elektryczne, niewymienione wprost w prezentacji artystów). Jak to zwykle bywa w przypadku Pascala muzyka, to prawdziwy tygiel międzygatunkowych konotacji, rwana, nerwowa, ale nasycona tysiącami pomysłów opowieść, która mimo swej incydentalnej enigmatyczności pozostawia dużą swobodę dla działań improwizatorskich. Całość szczęśliwie zamyka się w 41 minutach, zatem ani przez moment nie doświadczamy tu problemu nadmiaru, czy przeładowania programu. Piekielny kocioł mnóstwa dźwiękowych i werbalnych (głosowych) niespodzianek, ale nade wszystko przyjemności.

Nie będziemy opisywać każdej z czternastu części (niektóre są doprawdy ledwie kilkudziesięciosekundowe), wskażmy wszakże na najbardziej ekscytujące elementy tego niemalże multimedialnego performansu. W budowaniu poszczególnych narracji duża rola przypada kontrabasowi i są to bardzo często obowiązki rytmicznego demiurga. Głosy i wokalizy dobrze lepią się z potokiem dźwiękowych narracji. W wielu kluczowych dla dramaturgii całości momentach świetnie wkomponowana w sferę akustyczną jest warstwa elektroniczna, tudzież elektroakustyczna. Wreszcie swoją ważną rolę pełnią tu akustyczne instrumenty folkowe, które zwłaszcza pod koniec spektaklu dają efektowny zastrzyk emocji. Kilka ważnych chwil niemal free jazzowej ekspresji zapewnia nam też klarnet basowy. Wreszcie nie brakuje rozbudowanych partii perkusji i perkusjonalii, a w jednym z istotnych momentów dramatu - ekspresji rockowej gitary. What ever you want!

 


Ostatnim z omawianych epizodów sześciopaku Niggenkempera jest nagranie poczynione w wieży kościelnej. Have you ever wondered, to kontrabas, trąbka, elektronika i wokal skonfrontowane z monumentalnym brzmieniem kurantów. Efekt pod względem akustycznym bywa doprawdy wyjątkowo smakowity, jakkolwiek album nie unika dramaturgicznych znaków zapytania i pewnej konceptualnej nadprodukcji formy nad jego dźwiękową treścią.

Kościelne kuranty efektownie biją zarówno na początku, jak i końcu tej jedenastoczęściowej opowieści. Trąbka udanie pracuje tu czystymi frazami, równie dobrze czuje się też w plamach elektroniki. Kontrabas z kolei zdaje się nie być ograniczonym w jakimkolwiek zakresie. Frazuje smyczkiem, zarówno w estetyce post-barokowej, jak i gęstej magmie dronów, buduje rytmikę, nie stroni od zabrudzonego brzmienia, stawia intrygujące kontrapunkty. Co ciekawe, w kilka momentach opowieść przybiera dalece piosenkowy charakter. Sprzyjają temu możliwości głosowe trębacza, który ze swadą śpiewa zgrabne melodie. W czysto akustyczne narracje wplecione są tu także dźwięki otoczenia, które szczególnie udanie korelują z czystym, masywnym brzmieniem kurantów.


Pascal Niggenkemper le 7ème continent .Kipppunkt. Pascal Niggenkemper – kompozycje, kontrabas, Julián Elvira – flety i amplifikatory, Liz Kosack & Philip Zoubek - klawikordy i syntezatory, Joris Rühl & Joachim Badenhorst – klarnety i amplifikatory. Nagrane w lutym i listopadzie 2017 roku: MHH w Paryżu, Studio boerne45 w Berlinie oraz Festival Alternativa w Pradze. Dziewięć utworów, 51:16.

Beat the Odds beat the odds: music for 2 cellos, 2 contrabasses, amplifiers and motors. Pascal Niggenkemper – kontrabas, Elisabeth Coudoux – wiolonczela, Ricardo Jacinto – wiolonczela, Félicie Bazelaire – kontrabas. Nagrane w latach 2017-2018: Maison de la Musique - Cap’Découverte (Francja), Dialograum Kreuzung, St. Helena, Bonn (Niemcy) oraz Offene Ohren, Monachium (Niemcy). Sześć utworów, 53:34.

Pascal Niggenkemper la vallée de l'étrange. Pascal Niggenkemper – kontrabas twarzą w twarz ze wzmocnionym kontrabasem w ustawieniu oktofonicznym. Nagrane w lipcu i październiku 2022 roku, Grange de Floyrac (Francja). Siedem utworów, 44:10.

Pascal Niggenkemper & Voix en Rhizome vèrs revèrs. suite pour 8 voix et contrebasse sur des textes de Jaumes Privat. Pascal Niggenkemper – kontrabas oraz Voix en Rhizome: Danièle Sales, Klaus Niggenkemper, Marie-Françoise Delzons, Jean-Jacques Triby, Marie-Cécile Triby, Alain Druilhe, Marie Quet, Alain Salabert – głosy. Nagrane w październiku 2021, Poujol, Aveyron (Francja). Dziesięć utworów, 40:22.

Levar Lenga levar lenga. François Bessac – elektronika i obiekty, Igor Boyer – elektronika i obiekty, Antoine Charpentier – dudy, Isabelle Cirla – klarnet basowy, Lore Douziech – taniec, René Duran – głos, Laurence Leyrolles – taniec, Nicolas Marmin – elektronika i obiekty, Pascal Niggenkemper – kontrabas i kompozycje, Papillion – perkusja i rzeźby sonorystyczne, Jaumes Privat – tekst, głos i wizualizacje, Guy Raynaud – elektroakustyka i kompozycje, Fabien Salabert – reżyseria, Jean-Jacques Triby – lira korbowa. W nagraniu wykorzystano też gitary elektryczne. Nagrane w lipcu 2021 roku, studio Charpentier (Francja). Czternaście utworów, 40:41.

Corinne Salles, Ben LaMar Gay, Pascal Niggenkemper have you ever wondered. music pour carillon, trompette, voix, électronique et contrebasse. Corinne Salles – kuranty, Ben LaMar Gay – trąbka, głos, elektronika, Pascal Niggenkemper – kontrabas i kompozycje. Nagrane w lipcu i październiku 2022, wieża dzwonowa, Notre-Dame de la Drèche (Francja). Jedenaście utworów, 43:48.

Subran Music 2023. Wszystkie albumy dostępne w formacie CD, zebrane w jednym boksie zwanym blòc.


wtorek, 18 kwietnia 2023

Bertrand Denzler & Jason Kahn in Translations!


Wtorkowe, trybunowe popołudnie z muzyką swobodnie improwizowaną spędzamy w Paryżu. Na scenie dwie zacne postaci świata rzeczonego gatunku – niemłodzi, dalece doświadczeni, jeden Francuz, drugi Amerykanin ze Szwajcarii, mistrzowie skupionych, z jednej strony sonorystycznych, z drugiej elektroakustycznych zabaw z dźwiękiem. Grają dla nas dość krótki set wyczulonych na dramaturgiczne niuanse improwizacji. The masterclass, however!



Pierwsze ochłapy dźwięków, jakie docierają do naszych uszu, to szum z tuby saksofonu tenorowego i delikatne, elektroakustyczne zgrzyty. Oba źródła dźwięku o dalece odmiennej proweniencji są w stanie brzmieć nad wyraz podobnie, zatem zdaje się, że konfuzja poznawcza słuchacza będzie stałym elementem tego koncertu. Muzycy ślą nam duże garście dźwięków preparowanych, z drugiej wszakże strony nikt od nich nie oczekuje w tej paryskiej czasoprzestrzeni melodyjnych, czystych fraz dętych, tudzież ambientowych plam banalnej elektroniki. Strumienie foniczne czasami przypominają tu dwa syczące węże, innym razem to raczej górski potok z istotnie spiętrzoną wodą. Zdaje się, że bliżej nam do zakładu wulkanicznego, niż warsztatu mechaniki i obróbki skrawaniem. Narracja jest jednakowoż płynna, a akcje muzyków świetnie ze sobą skomunikowane.

W szóstej minucie recenzent odnotowuje: elektroakustyka skwierczy, a saksofon podmuchuje, sycąc improwizację tłumionymi okrzykami klejonymi ze strzępów dźwięku. Narracja incydentalnie nabiera mocy i pewnej metafizycznej intensywności, ale już w okolicach 11 minuty muzycy wracają do drobnych, inicjacyjnych fraz, jakie dostarczali nam na starcie koncertu. Przy okazji znów pokazują, iż akustyka i elektronika potrafią w zdolnych dłoniach sprawiać wrażenie dźwięków imitujących się wzajemnie. Z kolei w okolicach połowy seta artyści pokazują nam, iż wystarczy jeden gest, ułamek sekundy, by ich opowieść nabrała znamion ekspozycji z kategorii noise.

Po 20 minucie akcje muzyków zbliżają się do rejonów zarezerwowanych dla ciszy. Ich narracja nie traci jednak na gęstości i intensywności. Rozkołysana lekkim wiatrem od nieistniejącego morza, zdaje się teraz płynąc jeszcze drobniejszymi strzępami fonii, choć po prawdzie trzeba przyznać, iż od startu trudno w ekspozycji Francuza i Amerykanina doszukać się dłuższych, bardziej rozbudowanych przestrzennie ekspozycji. Po 26 minucie w żyłach muzyków na powrót płynąć zaczyna bardziej gorąca krew. Nawet na siebie pokrzykują! Saksofon daje dwa, trzy bardziej dynamiczne strzały, podsycone jazzowymi emocjami, z kolei elektronika frazuje wysoko, śpiewa piskiem palących się kabli. W splocie fonii tej ostatniej możemy się nawet doszukać materiału samplowanego. Na zakończenie niedługiej improwizacji muzycy decydują się na dłuższe, nieco przeciągnięte frazy. Szumią, głęboko oddychają, znów delikatnie imitują się wzajemnie, po czym bez zbędnej zwłoki przystępują do finalizacji. Czynią to doprawdy wyjątkowo urokliwie – w mroku gęstych, spowalnianych szumów, w narracyjnym bezdechu.

 

Bertrand Denzler, Jason Kahn Translations (Potlatch, CD 2022). Bertrand Denzler – saksofon tenorowy oraz Jason Kahn – elektronika. Nagranie koncertowe zarejestrowane w miejscu zwanym Tiasci, Paryż, 10 grudnia 2021 roku. Jedna improwizacja, 34:48.



piątek, 14 kwietnia 2023

The Phonogram Unit: Sameer! Linae! SPOS!


Kontynuujemy nasze tegotygodniowe opowieści o muzyce improwizowanej z Portugalii. Dziś lutowe premiery Phonogram Unit, wydawnictwa, które prowadzi grupa lizbońskich improwizatorów, a którego nagrania śledzimy na tych łamach od pierwszego edytorskiego wydarzenia.

Przed nami trzy swobodnie improwizujące tria, ale każde z innego pieca jedzące chleb. Najpierw post-rockowa psychodelia, potem soczysty open jazz, a na koniec jakby wypadkowa dwóch pierwszych zdarzeń – swobodny jazz oparty na wyjątkowo kreatywnym i ponadgatunkowym basie elektrycznym, który na moment staje się także … małą, boliwijską gitarą. Welcome!



 

Sameer

Moc elektrycznego basu Felipe Zenicoli poznaliśmy w ostatni wtorek, zagłębiając się w nagraniu thrash-punkowego MOVE. Dziś jego instrument znów będzie nam rwał włosy z głowy, ale miast atakować prostym sierpowym, wraz z gitarą Jorge Nuno i bardzo oryginalnie frazującą perkusją Felice Furioso, zatoczy wielkie psychodeliczne koło. Znów wbije nas w ziemię, ale nasączoną silnie kwasowym odczynem.

Pierwsze kilkadziesiąt sekund należy tu do basisty, głównie jego szemrzących, gitarowych pick-up’ów. Po dokonaniu się dzieła introdukcji perkusja wchodzi blaskiem talerzy, a gitara syci background syntetycznymi plamami. Ów nieco abstrakcyjny post-impro-rock w pierwszej odsłonie albumu szuka raczej brzmienia ambientu, rezonujących powierzchni płaskich i kojących fraz basu niż dynamiki i nadmiernych eskalacji. Druga historia ma już jednak swoją ekspresję i adekwatną dynamikę. Szorstkie, hałaśliwe brzmienie, buchające płomienie psychodelii, nawet strzępy melodii i perkusja, która stroni jednak o drummingu, szuka mrocznej poświaty narracyjnego tła. Trzecia opowieść w swej fazie początkowej trzyma moc kwaśnych emocji na stand by. Mamy dźwięki preparowane, gitarowe sprzężenia i perkusyjne ornamenty. Potem władanie przejmują połamane półrytmy, które szyją gęstą fakturę wielowarstwowej narracji. W czwartej części bas podkręca rockowe tempo. Gitara dość szybko wpada w kipiel, a perkusja znów stawia na szyk przestawny. Dźwięki nabierają noise’owego posmaku, nawet post-industrialnej złożoności. Po piątej, krótkiej, nieco minimalistycznej dead ballad, w kolejnej opowieści trio definitywnie skacze w ogień post-rockowej improwizacji. Bas i gitara płyną silnie sfuzzowanym strumieniem, całość nabiera dubowego echa, a perkusja przez moment sprawia nawet wrażenie, jakby szukała korpulentnego beatu. Ostatecznie znów kręci się nad głowami partnerów, niczym wygłodniały sęp i stawia kolejne stemple jakości. Finałowa improwizacja, to przysłowiowa kropka nad „i”. Bas brzmi tu wyjątkowo masywnie, rysuje pętle mocy i zachęca do złego. Gitara staje w ogniu wystrzału, rozhuśtana perkusja rozdaje kompulsywne ciosy. Krzyk post-psychodelii, kwaśna mroczność buchających emocji - oto fire rock idzie w martwe tango i pięknie kona w gęstej lawinie dźwięków.



 

Linae

Przed nami portugalskie trio trzech pokoleń - młody trębacz Almeida, bardzo doświadczony pianista Pinheiro i ten pokoleniowo pomiędzy nimi, krewki perkusista Furtado, który budowanie jazzowego groove ma zaszyte w swym artystycznym DNA. Artyści zapraszają na spotkanie z improwizacją, która powinna stanowić wzór tego, co współczesny, otwarty, nieskażony konwencjami tradycji, swobodny jazz może nam zaproponować. Wyjątkowo stylowe, nasycone jakością muzykowanie, które zna całą historię gatunku, kocha wiele płyt Milesa Davisa, ale wszystko, co ma do zaprezentowania niesie ze sobą stygmat indywidualnej kreatywności.

Pierwsza improwizacja doskonale wprowadza nas w klimat nagrania. Wyczulona, ale zadziorna trąbka, czarne i białe klawisze piana, zdolne wykreować tu każdy wątek i perkusyjny nerw, który zdobi każdą sekundę tej improwizacji. Muzycy mają w głowie bogaty bukiet free jazzowych ekspresji, ale ich narracja nie wspina się na szczyt, podróżuje raczej rozległą doliną, co pewien czas upstrzoną drobnymi wzniesieniami. Druga opowieść nasycona zdaje się być lizbońską melancholią, szuka melodii, ale bez trudu odnajduje też siarczyste brzmienie. Znów nie gna na złamanie karku, woli skupiać swoją uwagę na dramaturgicznych niuansach i mocy, jak płynie z pełni kolektywnego sposobu budowania improwizacji. Pianista nie stroni tu od post-klasycznych zdobień, perkusista świetnie czuje się w oparach dźwięków preparowanych, a trębacz raz za razem stawia stemple jakości. Na starcie kolejnej części muzycy brną w obłoku ciszy i minimalizmu. Wystudzona ballada, to także środowisko, w którym czują się znakomicie, zwłaszcza gdy udanie ją dynamizują. Czwartą część otwiera drummer i definitywnie milesowska, cool-jazzowa trąbka. To prawdziwy pokaz siły wyrazistej tradycji i mocy współczesnej kreatywności. Ostatnią improwizację otwiera z kolei fortepianowa introdukcja. Subtelne szczoteczki i trębackie lęki także budują suspens chwili. Z czasem tempo rośnie (what a groove!). Emocje stymulują pianistyczne powtórzenia i trębackie zaśpiewy, perkusja dba zaś o całą resztę. Finał nagrania zdobi jej krótka, dynamiczna ekspozycja solowa.

 


Now…Spos!

Na zakończenie opowieści o phonogramowych nowościach zapowiadana ponadgatunkowa reasumpcja możliwości lizbońskiego labelu. SPOS, to post-jazzowy saksofon Lencastre’a, który dobrze odnajduje się w każdej sytuacji scenicznej, wyrazisty, ekspresyjny drumming Škorića i wielowymiarowy bas Petruccellego, który ocieka tu zarówno stylowym fussion, jak i emocjami post-rocka, a nawet gęstego, brunatnego ambientu. No i jeszcze ta boliwijska gitara…

Improwizacja otwarcia trwa kilkanaście minut i stawia na umiarkowanie zagotowany free jazz. Melodia saksofonu, kawalkada pomysłów narracyjnych na gryfie basu i nerwowy, energetyczny drumming – tu wszystko stanowić może iskrę zapalną! Ciekawie robi się zwłaszcza pod koniec utworu, gdy narracja delikatnie spowolnia, a może raczej rozlewa się jeszcze szerszym korytem ekspresji bez utraty parametrów dynamiki. Druga część, to krótkie, perkusyjne solo, które płynnie przechodzi w trzecią improwizację sprawiającą wrażenie wyjątkowo stylowej post-ballady. I znów bas podsyła tu moc zaskoczeń, nie frazuje na przedzie, raczej buduje zmysłowe, hard-ambientowe tło. Całość udanie odnajduje się w dynamicznym zakończeniu. Czwartą improwizację otwiera perkusista, ale to tu właśnie na front narracji forsuje się boliwijska gitara. Post-folkowa, nawet post-barokowa narracja stawia kolejne pytania o granice gatunku. Ale jak wiemy, muzyka improwizowana takich nie posiada. Ostatnia część ma wiele wspólnego z pierwszą, znów jest rozbudowana ponad dziesięć minut i szyje ścieg frejazzowymi atrybutami. Początek i koniec jest udziałem stylowego duetu drum’n’bass! W tak zwanym międzyczasie dzieje się bardzo wiele. Bas znów szuka ambientowych zdobień, saksofon kłębi się w strugach emocji, a perkusja rytualnym circle flow dopełnia obrazu całości. Emocje nieustannie skaczą tu do góry, choć bas zdaje się być w nastroju dalece medytacyjnym. Takie cuda, to tylko SPOS!

 

Felice Furioso/ Jorge Nuno/ Felipe Zenicola Sameer (CD, 2023). Felice Furioso – perkusja, instrumenty perkusyjne, Jorge Nuno – gitara elektryczna oraz Felipe Zenicola – bas elektryczny. Nagrane w Namouche Studios, Lizbona, kwiecień 2022. Siedem improwizacji, 39 i pół minuty.

João Almeida/ Rodrigo Pinheiro/ Vasco Furtado Linae (DL, 2023). João Almeida – trąbka, Rodrigo Pinheiro – fortepian oraz Vasco Furtado - perkusja. Nagrane w Timbuktu Studios, Lizbona, maj 2022. Pięć improwizacji, 46 minut.

SPOS (José Lencastre, Miguel Petruccelli, Aleksandar Škorić) Now … Spos! (DL, 2023). José Lencastre - saksofon altowy, Miguel Petruccelli – bas elektryczny, charango oraz Aleksandar Škorić – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe, Zaal 100, Amsterdam, marzec 2022. Pięć improwizacji, 44 minuty.



wtorek, 11 kwietnia 2023

MOVE ON! Zenicola, Gibson and Valinho in thrash zone!


Drugi tydzień kwietnia postanawiamy poświecić muzyce improwizowanej z Portugalii. Nasi serdeczni przyjaciele z południowo-zachodniego skrawka Starego Kontynentu nieustannie dostarczają nam wspaniałych nagrań, a naszym jedynym, jakże banalnym problemem jest nadążanie z recenzjami.

Zaczniemy od iście punkowej, tudzież thrashowej petardy tria o nazwie własnej MOVE (z pokaźnego zestawu portugalskich nowości wiosennego wysypu płyt Clean Feed Records), w kolejnym zaś trybunowym ujawnieniu (po wtorku wszak jest zawsze piątek) pochylimy się nad trzema jeszcze zimowymi premierami Phonogram Unit. Dodajmy, dla zbudowania odpowiedniej dramaturgii edytorskiej, iż oba portugalskie wątki połączy tym razem pewien brazylijski basista!

MOVE, to trio masywnego, elektrycznego basu Felipe Zenicoli (otóż i rzeczony Brazylijczyk!), rozwrzeszczanego saksofonu Yedo Gibsona i furiackiej perkusji João Valinho. Konotacji gatunkowych czeka nas tu doprawdy mnóstwo - od hard core punk w najlepszym wydaniu, prawdziwie amerykańskim, przez zornowskie, thrashmetalowe wersje standardów… Ornette’a Colemana, po dzikie, post-rockowe improwizacje zarówno godne najcięższych wersji King Crimson, jak i kilku japońskich produkcji z okolic Altered States. Ale MOVE, to nade wszystko niebywała energia, moc dynamicznych improwizacji, po prostu ogromny cios między oczy! Dwa kwadranse i ledwie jedna minuta, tylko na temat, z przytupem i wolą kreatywnego niszczenia … naszych estetycznych przyzwyczajeń!



 

Pierwsze dźwięki Miasta nie pozostawiają złudzeń! Będzie ostro! Kłębowisko dźwięków na basowym gryfie, pierwsze wrzaski saksofonu i perkusyjny heart-attack! Gęsta narracja od startu nie bierze tu jeńców, ma wszakże intrygujące interludia, czy to w rytmie reggae, czy funk, czy wreszcie w formie nerwowej post-ballady. A wszystko naznaczone zornowską regułą ciągłej zmiany. Surowa, krwista, wysoce energetyczna mieszanka zdrowych, punkowych emocji. Drugą opowieść otwiera free jazzowe duo saksofonu i perkusji. Wbija kilka ołowianych gwoździ i czeka na wejście basu! Ten nie daje długo na siebie czekać - demoluje scenę i przez moment stawia stemple jedynie w towarzystwie perkusji. Przy okazji brzmienie instrumentów staje się jeszcze brudniejsze, bardziej matowe, sączy się niczym rana zdarta do gołej skóry. Powrót saksofonu oznacza tu pożar, którego nie da się już ugasić.

Trzecia narracja jeszcze podkręca potencjometr kompulsywnej dynamiki. Basowy loop, saksofonowe parskanie, które dość szybko staje się spazmatycznym wrzaskiem i perkusyjne stygmaty. Całość pachnie najlepszymi momentami w dumnej historii formacji Big Black, ale nam wcale nie brakuje teraz metalicznej gitary Steve’a Albiniego. W drugiej fazie nagrania dynamika spada, a MOVE zaczyna przypominać doom metalowy walec, który miażdży wszystko, co napotyka na swojej drodze. Początek czwartej części, to saksofonowe oddechy, dające wszystkim kilka nanosekund odpoczynku. Po chwili maszyna rusza funkowym szlakiem, usianym gęstym circle drummingiem. Pokraczny taniec w rozhuśtanym tempie, chwila spowolnienia i funkowe, niemal noise’owe podsumowanie z drobną melodią, sączącą się pomiędzy powybijanymi zębami.

Finałowa opowieść ma tu prawie dziesięć minut, ale nie stroszy piór rozbudowaną introdukcją. Otwarcie jest w pełni kolektywne, choć jeszcze nie w tempie galopującym. Bas pulsuje wysokim napięciem, saksofon krzyczy złe nowiny, a perkusja stawia stemple w równych odstępach czasu. Trochę funkowania w wersji very hard i drobne spowolnienie, które kreuje przestrzeń dla efektownych, gęstych preparacji saksofonowych. Dęciak najpierw wyje jak zarzynany wół, potem rzewnie śpiewa. Tymczasem perkusja i bas ryją bruzdy w ziemi, ale także sycą opowieść drobinami melancholii. Finałowy atak następuje po szóstej minucie, ale jego tango zdaje się broczyć w mroku. Bas pracuje na pewnej wysokości, buduje post-jazzową narrację, saksofon znów krzyczy całym arsenałem swej mocy, a perkusyjne zasieki wieńczą dzieło zniszczenia.

 

MOVE The City (Clean Feed Records, CD 2023). Felipe Zenicola – bas elektryczny, Yedo Gibson – saksofony oraz João Valinho – perkusja. Zarejestrowane w Desterro Club, okolice Lizbony (?), czerwiec 2022 roku. Pięć utworów, 31 minut.



piątek, 7 kwietnia 2023

Rudi Mahall, Florian Stoffner i Paul Lovens na drugiej edycji digitalnej Spontaneous Live Series

(informacja prasowa)

 

Cykl koncertowych albumów „Spontaneous Live Series”, dokumentujących nagrania z poznańskiego Dragon Social Club, rejestrowane w trakcie kolejnych Spontanicznych Festiwali, doczekał się w marcu br. swojej pierwszej digitalnej edycji. Pierwszy piątek ubiegłego miesiąca ujawnił światu nagranie portugalsko-katalońskiego tria Low Vertigo.

Piewszy piątek kwietnia przynosi nam drugą digitalną premierę, w tym wypadku prawdziwie sensacyjną propozycję dla miłośników muzyki free jazzowej i swobodnie improwizowanej. Oto bowiem przed nami koncert, jaki miał miejsce w Poznaniu w trakcie drugiej edycji Spontaneous Music Festival, która zwała się „Drumming Now!”, a która odbyła się w listopadzie 2018 roku. Na klubowej scenie Dragona zagrali wówczas – znamienita postać europejskiej sceny free jazzowej, niemiecki klarnecista Rudi Mahall, wyjątkowo uzdolniony i charakterny szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner oraz prawdziwa legenda gatunku – niemiecki perkusista i perkusjonalista Paul Lovens. W owym czasie muzycy promowali koncertami swój pierwszy album studyjny „Mein Freund der Baum” i takąż też nazwę przyjęli dla swojego tria.  



Koncertowe nagranie z Dragona składa się z trzech improwizowanych utworów w tzw. części głównej i bisu. Pokazuje crème de la crème europejskiej improwizacji – roztańczony klarnet basowy Rudi Mahalla, wyjątkową zarówno w zakresie brzmienia, jak i frazowania gitarę Floriana Stoffnera, dla którego Derek Bailey jest jedynie drogowskazem dla własnej, jakże indywidualnej kreacji, wreszcie niebywały set perkusjonalnych cudów (zwłaszcza na talerzach), która od pięciu dekad jest znakiem rozpoznawalnym Paula Lovensa.

A tak Trybuna Muzyki Spontanicznej relacjonowała koncert:

Pierwszy dzień festiwalu zakończył (…) koncert tria Florian Stoffner (gitara), Rudi Mahall (klarnet basowy) i pierwsza z drummerskich legend na festiwalu – Paul Lovens. Koncert w Poznaniu był jednym z czterech w trakcie polskiej trasy koncertowej, która promowała ich debiutancki krążek „Mein Freund Der Baum”. 40-minutowy set bardzo skupionej, prawdziwie molekularnej, jakże swobodnej improwizacji. Klasa obu niemieckich improwizatorów zdaje się być poza wszelką dyskusją, zatem wielu z nas skupiało uwagę przede wszystkim na szwajcarskim gitarzyście. I to był właściwy wybór. Świetna komunikacja ze starszymi kolegami, brawura techniczna i wielka wyobraźnia.

Smaczkowi publikowanemu nagraniu dodaje z pewnością fakt, iż od wielu miesięcy wiadomo, iż niemiecki perkusista znajduje się w stanie emerytalnego wyciszenia i definitywnie zakończył swoją aktywność artystyczną.


Mein Freund der Baum: Mahall/ Stoffner/ Lovens "Live At 2nd Spontaneous Music Festival, 2018", Spontaneous Live Series D02 (Spontaneous Music Tribune, DL 2023). Rudi Mahall – klarnet basowy, Florian Stoffner – gitara elektryczna, Paul Lovens – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe z 8 listopada 2018 roku, Dragon Social Club.

Link:

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-d02