Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 30 marca 2017

Desprez! Duboc! Loutelier! – słonecznik z piekła rodem, czyli być może jedyne takie trio


Spotkali się w poniedziałek 19 stycznia, dwa lata temu, w Ackenbush, Malakoff (piszą, że to we Francji). Nagrali niezbyt długi materiał. Takie duże pół godziny.

Po roku z okładem – dzięki francuskiemu wydawcy Dark Tree - muzyka ujrzała światło dzienne. Dziś, gdy mija kolejny rok, po raz wtóry chwytam po ten krążek i mam nieodpartą chęć, by wreszcie podzielić się z Wami wrażeniami z odsłuchu.

Trzech młodych (lub średnio młodych) francuskich improwizatorów. Z nazwiskiem Duboc być może nieliczni z Was mieli okazję się zetknąć, albowiem jego dyskografia śmiało przekroczyła dziesięć pozycji (osobiście cenię go szczególnie za świetne nagrania z Daunikiem Lazro). Gra na kontrabasie. Ten pierwszy – Desprez – to gitarzysta, głównie elektryczny, z pewnością muzyk silnie poszukujący nieoczywistych rozwiązań, które tak bardzo cenimy na tych łamach (ważny trop dla tych, którzy słuchając muzyki improwizowanej wciąż brną w te same nazwiska – grał na płycie Fire! Orchestra). Ten trzeci – Loutelier – perkusista, niemal pusta kartoteka, jeśli chodzi o muzykę improwizowaną. Zagrali świetną płytę w trio. Zasiali zamęt w mojej głowie. Jeśli chcecie poznać szczegóły, zapraszam poniżej.




Pour que. Kontrabas uzbrojony w dobrze naostrzony smyczek, rwie połać podłogi studia nagraniowego. Wtóruje mu szemrzący zestaw perkusjonalisty i milcząca na pozór gitara, która dzięki skromnym manipulacjom na kablach, tudzież wymuskanych potencjometrach, zyskuje prawa do współtworzenia dźwięków otwarcia tego albumu. Instrumenty zgrabnie łączą się w sunący dość nisko wielodźwięk, który zwyczajowo zwykliśmy określić mianem drona (mimo ciągłego naużywania tego określenia w ostatnich tygodniach na Trybunie). Smakuje tu elektroniką, której ktoś odciął prąd. Panuje akustyczny zgiełk, którego mikroelementy pędzą w tym samym, acz zupełnie nieznanym nam kierunku. Ów wielodźwięk narasta, jest spójny, pełnokrwisty, wręcz noisowy. Choć jesteśmy tu ledwie piątą minutę, wali się w nasze uszy prawdziwa ściana dźwięku.

La. Akustyka zestawu perkusyjnego, dobrze nagłośnionego werbla po lewej, szczękościsk muskanych strun gitarowych po prawej. Ktoś chodzi po pokoju w zbyt dużych butach. Kontrabas grzmi u podnóża wielkiej góry dźwięków. Potencjometry gitarzysty są mokre od potu, zimnego potu. Smyk Duboca wie, co zrobić w takim momencie. Ledwie trzyminutowa miniatura. Trochę jak wstęp do czegoś niezwykłego.

Nuit. Dwa pierwsze fragmenty muzycy grali na podłodze, teraz grzebią się w rozkopanej ziemi i schodzą dużo niżej. Smyczkowa symfonia, upiornie nostalgiczny pasaż grany przez przepitych filharmoników, odrobinę psychodeliczno-deliryczny. Czujemy, którymś z naszych nosów, zapach upalonych rzęs przekwitłej blondynki z bloku obok. Cicha narracja, którą gwałcą pojedyncze akordy werbla, kontrabasu i przegrzanego pieca gitarowego. Demony dość świeżej przeszłości stoją u progu i nie mają dobrych intencji. Tekstura improwizacji jest gruboziarnista - samonakładające się warstwy lepkich dźwięków (tak, tak, znów… dron goni dron). Jakby nowy wymiar akustyki (z czego zbudowane są ściany tego studia?). Krople potu na czołach całej trójki znów mogłyby schładzać szklaneczkę małej szkockiej. Wybrzmienie trzeciej opowieści ma smak niezasłużonej ulgi – torsje gitary, buńczuczność kontrabasu, frywolność perkusji, która niczym tętent koni, prowadzi nas na skraj.

S’ouvre. Gitara Despreza, szukająca wciąż przekornych rozwiązań, nieustannie tyczy szlak tej wędrówki. Jej dominacja rośnie z każdą sekundą tej płyty. Tymczasem pojedyncze akordy kontrabasu Duboca znów zwiastują coś niepokojącego. Preparacje Louteliera zdają się – mimo wszystko - pieprzne i figlarne. Wpadamy do świata dalece pokrętnej sonorystyki. Każdy z instrumentów brzmi jakby inaczej, a jednocześnie każdy z nich wydaje podobne dźwięki. Istotny dysonans poznawczy – umiejętność wskazania źródła pochodzenia danego zdarzenia akustycznego zostaje nam odebrana na wieczność. Genialny wprost moment tego nagrania! Jakże perwersyjna eskalacja! Zmutowany trójdźwięk gitary, kontrabasu i perkusji brnie ku zatraceniu, rwąc recenzentowi nieliczne włosy na głowie. Endorfiny szczytują! Mnogość fonicznych doznań jest tak ogromna, że trudno je ogarnąć, mając do dyspozycji jedynie parę uszu. Finał nie może nie być… dronem. Tylko kontrabas zdaje się być niesforny. Wybrzmienie części czwartej, wybrzmienie całości tej niezwykłej przygody muzycznej, ewidentnie smakuje piekłem, na które nikt tu nie zasłużył. A Desprez i tak, sam jeden, jest tu wielką orkiestrą.




Jeśli ostatnimi czasy słuchałem czegoś równie mrocznego, depresyjnego i dotkliwie pięknego, to była to debiutancka płyta katalońskiego kwartetu Völga. Takie skojarzenie winno tu paść bezapelacyjnie.

Zamiast kupować/ściągać/ pożyczyć od przyjaciela kolejną epokową płytę Joe M., Kena V., Matsa G. czy Petera B. odpalcie Tournesol! Jeśli tylko starczy Wam odwagi, odkryjecie dla siebie wyjątkowy świat akustycznych przyjemności.


Julien Desprez/ Benjamin Duboc/ Julien Loutelier  Tournesol (Dark Tree Records, 2016)



*) tournesol (franc.) - słonecznik

wtorek, 28 marca 2017

Biliana Voutchkova – w szponach wyzwolonej improwizacji


Biliana Voutchkova, istotnie intrygująca bułgarska skrzypaczka (acz berlińska rezydentka), od wielu już miesięcy wzbudza swą muzyką intensywny krwioobieg w głowie waszego recenzenta.

Najpierw był uroczy koncert na mózgowym festiwalu w Bydgoszczy, potem gigantyczna radość z odsłuchu solowej płyty Modus Of Raw (wprost na listę płyt roku 2016!). Przy tej drugiej okazji, Trybuna złożyła drobną obietnicę. Rzecz dotyczyła dwóch frapujących incydentów improwizowanych Biliany, nagranych już w tej dekadzie, w ciekawym, męskim towarzystwie. Dotrzeć do tej pięknej muzyki i pokracznie ją omówić. Dziś pora spełnić tę obietnicę.




Oto przed nami wyjątkowe płyty, które winny postawić Was na baczność. Powodów moglibyśmy listować mnóstwo. Jeden wszakże jest niezaprzeczalny – to po prawdzie doskonała muzyka improwizowana.

Pochylimy się dziś nad dwoma nagraniami. W pierwszej kolejności sięgniemy po te, które powstało później, ale wydane zostało… wcześniej. Zatem pokrętnej logiki przyczynowo-skutkowej na tych łamach ciąg dalszy.



Already There

Czas i miejsce zdarzenia: cztery fragmenty nagrano w Berlinie, w miejscu zwanym Ausland (styczeń i maj 2012r.), jeden zaś w domu klarnecisty (styczeń 2012r.).

Ludzie i przedmioty: Biliana Voutchkova – skrzypce, Michael Thieke – klarnet.

Co gramy: Muzyka improwizowana, budowana – jak się domyślamy – w oparciu o pewne scenariusze wydarzeń, czy też ustaloną z góry, metodę instrumentacji. Trzy daty rejestracji nagrań wskazują, iż muzyka zawarta na płycie jest skutkiem artystycznej selekcji.

Efekt finalny: Pięć fragmentów, o łącznym czasie 44 minut, wydanych w limitowanej, numerowanej edycji przez szwajcarski label Flexion Records (2013).




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

As. Nagranie wita nas szumami i szelestami z dziurawych pudeł rezonansowych, zwinnych skrzypiec i czupurnego klarnetu (tu owe pudło ma charakter bardziej metaforyczny). Zabawa jest wytrawna i śmiała sonorystycznie. Dźwięki snują się dalece swobodnie, acz z pewnością nie w pełni spontanicznie (klasycznie kształcone umysły muzyków być może kontrolują ten proces). Skrzypce wiją się wokół klarnetu i szukają wspólnej płaszczyzny dla delikatnego dronu. Finał tych wstępnych interakcji wybrzmiewa niczym muzyka konkretna (retoryczne pytania o źródło dźwięku). If. Biliana z ciepłym oddechem na gryfie, wplata struny pomiędzy zęby. Michael skwierczy i szumi na sucho. Narracja jest zadziorna, wręcz agresywna i hałaśliwa. Pierwszy moment ekscytacji recenzenta (!). Mikrotonalna wyobraźnia muzyków szczytuje, rysując zmyślne krajobrazy dźwiękowe. Muzyka współczesna w szponach improwizacji zdaje się tu czuć, jak ryba w wodzie. Znów dron skrzypcowo-klarnetowy jest puentą wcześniejszych, separatywnych ekspozycji akustycznych. Nobody. Muzycy – stosując dalece rozszerzone techniki artykulacyjne – tkwią już w makrokosmosie swojego artystycznego potencjału. Mała orkiestra perkusyjna znaczy tu teren, choć w dłoniach Biliany i Michaela wciąż dwa nieduże instrumenty – jeden strunowy, drugi dęty. Pierwszy krok w kierunku zasugerowania melodyki czyni skrzypaczka. Szuka punktu zaczepienia. Klarnecista jest szybki i konsekwentny. Jako perfekcyjnie kooperująca para, muzycy popadają w swoiste rozkołysanie, po raz kolejny, jako efekt działań wedle zasady od szczegółu do ogółu. Biliana wieńczy te igraszki komentarzem akustycznym, jakby z offu… Szept, szum, szemranie… Piękne! Was. Zwarty, jednobrzmiący, choć dwugłowy pasaż. Od pierwszej sekundy – idealna symbioza akustyczna. Smakuje barokowo, ale ewidentnie na kwasie. Drobny dysonans, skromna wyrwa w narracji, zmysłowy suspens, który ciekawie zapętla to nagranie. Awake. Finał! The Last one! I znów szemrzący dwugłos, pojękujące skrzypce, zmysłowo sprzęgający się klarnet. Nikt nie chce tu iść do domu, ale godzina lekcyjna przeznaczona na ten epizod akustyczny niechybnie dobiega końca. Ten wybrzmiewa delikatnie noisowo, stanowiąc kolejną na tej płycie nieoczywistość. Wonderful!


77 Kids

Czas i miejsce zdarzenia: 20 kwietnia 2010r., Exploratorium, Berlin

Ludzie i przedmioty: Biliana Voutchkova – skrzypce, Ernesto Rodrigues – altówka, Micha Rabuske – flet, flet basowy i saksofon sopranowy.

Co gramy: Muzyka improwizowana. Trudno z perspektywy odsłuchu i skąpych danych edytorskich, wnioskować o zakresie uzgodnień, co do kierunku i charakteru improwizacji.

Efekt finalny: Siedem fragmentów, o łącznym czasie 46 minut, wydanych przez portugalski label Creative Sources (2015).




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Pierwsze: Pre-filharmoniczny zgiełk. Wydaje się, że sala koncertowa jest stosunkowo duża. Początkowe zwarcie trzech instrumentów akustycznych jest całkiem intensywne. Muzycy sprawiają wrażenie silnie naelektryzowanych. Nie przeszkadza im to jednak prowadzić skupionej narracji, z dużą dbałością o niuanse brzmieniowe. Drugie: To, co płynie do naszych uszu znów moglibyśmy nazwać muzyką współczesną, prowadzoną jednak w permanentnym, zgrzytliwym i jakże urokliwym niedostrojeniu. Hałas, choć jest naszym udziałem, nie jest tu celem. Bardziej jest nim konstruktywna, trochę cząsteczkowa, molekularna improwizacja, poszukująca wspólnych płaszczyzn akustycznych. Wola artystycznego porozumienia, na styku sonorystyki i kameralistyki, charakteryzuje poczynania każdego z muzyków. Na finał nie zabraknie szczypty intrygującej pyskówki. Trzecie: Sonorystyka na piedestał! Mikrodźwięki w natarciu! Zmysłowa improwizacja zupełnie w klimatach strunowej edycji Spontaneous Music Ensemble (a na tych łamach to wyjątkowy komplement!). Flet basowy miażdży brzmieniowe niuanse skrzypiec i altówki zgrzytliwym przedechem. Strunowce wolą chyba filharmoniczne grepsy i starają się nie wchodzić dęciakowi w paradę. Czwarte: Micha ewidentnie się rozochocił, punktowo rozrabia na flecie. Biliana i Ernesto czują się zaproszeni do tanga. Flora akustyczna nagrania tryska fajerwerkami! Piąte: Strunowce walczą o przewagę sytuacyjną. Flet basowy z wyrzutami sumienia, ledwie jest muskany po ustniku. Ernesto plumka z lekkim zadziorem, Biliana rozpycha się łokciami. Niespodziewana eskalacja toczy się w trzech samodzielnych rejestrach. Każdy z muzyków, mimo, iż snuje prywatną opowieść, pięknie wgryza się w pomysły partnerów. Korelacja jest urocza, sympatycznie kompatybilna. Wybrzmienie smakuje rosą o zimnym poranku. Szóste: Biliana i Ernesto ślizgają się po strunach, flet pracuje na bezdechu i znaczy teren separatywnymi dźwiękami – Micha ma w rękach chyba kilka instrumentów jednocześnie! Mała filharmonia! Siódme: Muzycy w totalnym wycofaniu. Piękna symfonia zaniechania. Dźwięki dobywane są jakby mimochodem, przepraszająco. Na finalne wybrzmienie łączą się w dron, który zmysłowo podsumowuje ich spotkanie we troje.



Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań!


sobota, 25 marca 2017

Evan Parker – kwartet polski i trio anglosaskie


Na nową muzykę Evana Parkera każdy moment jest dobry!!! Dziś czas na omówienie jego kolejnej – po kwartecie z Mikołajem Trzaską – płyty wydanej w Polsce, z udziałem muzyków znad Wisły, Odry i Warty. Tym razem będzie to spotkanie z triem RGG. 

Znajdziemy też moment na wspomnienie jego stosunkowo nowego wydawnictwa w składzie trzyosobowym, które zawiera materiał lekko półkownikowy, albowiem zarejestrowany jeszcze w poprzedniej dekadzie


Na żywo w Alchemii, czerwiec 2016

Najpierw jubileuszowy koncert portalu jazzarium.pl. Znana wszem i wobec mała scena krakowskiej Alchemii. Na niej krajowi jazzowi aspiranci, funkcjonujący od wielu już lat pod szyldem RGG (Krzysztof Gradziuk - perkusja, Maciej Garbowski – kontrabas i Łukasz Ojdana – fortepian; ten ostatni nie jest muzykiem oryginalnego składu, albowiem jego nazwisko nie zaczyna się na literę R) oraz Evan Parker – tym razem wyłącznie na saksofonie tenorowym.




Panowie swobodnie improwizują przez ponad 70 minut, które na dysku zostaną podzielone na cztery części, wyłącznie dla wygody odbiorców tych dźwięków. Porcja zacna, dobitna, a my już na wstępie zaznaczmy, że udana i warta poświecenia naszego bezcennego czasu. Krążek Evan Parker + RGG  Live@Alchemia dostarcza nam oficyna Fundacja Słuchaj! (2017).

Muzyka trzech dość jeszcze młodych muzyków i angielskiego weterana (73 lata za moment) przynosi nam dalece szlachetny jazz, w estetyce chwilami wręcz mainstreamowej. Z uwagi jednak na zrealizowany proces twórczy, nie sposób nie zakwalifikować tej porcji dźwięków do kategorii muzyki dość swobodnie improwizowanej. Ów mainstreamowy flow zdobi jedyny w swoim rodzaju tembr saksofonu tenorowego Parkera, rozpoznawalny bez pudła, nawet przez obudzonych w środku nocy melomanów, którzy na co dzień obcują z mniej rewolucyjnymi eskalacjami muzycznymi. Świetnie zrealizowane akustycznie nagranie toczy się nam w zwartej narracji, z ciekawymi przystankami, wyciszeniami, które udanie puentują chwilę niemal free jazzowych galopad, dyktowanych na ogół przez Parkera. Ten ostatni lubi pozostawiać w wielu fragmentach na uboczu i przysłuchiwać się poczynaniom młodszych muzyków. Dając im pole na trzyosobowe dźwiękowe peregrynacje, samoistnie inspiruje ich do intelektualnego wysiłku, a gdy uznaje, że dramaturgia ich gry wymaga wsparcia saksofonem, wchodzi jak prawdziwy mistrz – nie dość, że wspaniale wyczuwa moment interakcji, to jeszcze robi to w sposób, który wręcz podrywa Polaków do improwizacyjnego lotu. Od razu dodajmy, iż poziom muzycznej empatii w tym jednorazowym kwartecie, tudzież wzajemnej komunikacji ewidentnie musi budzić nasz szacunek.

W części pierwszej szczególnie udany jest fragment, gdy solowe frakcje fortepianu i kontrabasu puentuje saksofonista, podłączając się pod indywidualne popisy tego drugiego. Soczyście wgryza się w struny kontrabasu i plecie swoją muzyczną opowieść, jakby jednym głosem z Garbowskim, bazując na interesującej próbie zgrabnej melodyki kontrabasisty. Tego drugiego też należy wskazać jako wygranego tej partii. Czuje drive kwartetu w najdrobniejszych szczegółach. Gdy sięga po smyczek i na moment przejmuje władzę nad mikrokosmosem dźwięków, pozostali partnerzy, akceptując ten stan rzeczy, zwinnie zdobią przestrzeń separatywnymi ekspozycjami. Part One finalizuje się w bezoddechowym pasażu Parkera, gdy zaciąg polski milknie na moment, kolana mając ciężkie od szacunku dla mistrza.




Fragment drugi dynamizuje nam ekspresyjna eskalacja, w trakcie której muzycy rwą do przodu, jak najlepsze konie na Wielkiej Pardubickiej. Parker palcuje jak nowonarodzony kocur, a polskie pieski grają mu tak zwinnie i kompetentnie, jakby całe życie nic innego nie robili, tylko tkwili zakotwiczeni w londyńskim Vortexie.

Pomiędzy drugim, a trzecim fragmentem Parker milknie na wiele minut. Trio robi swoje, uwija się jak w ukropie, ale recenzent nie może nie zauważyć, że temperatura koncertu lekko siada. Co nie znaczy, że ta chwilowa nieśpieszność, dramaturgiczne zaniechanie nie podszczypuje naszych endorfin, odpowiedzialnych za odczuwanie przyjemności. Powrót Evana ma równie wyważony i dalece relaksacyjny charakter. Tych dźwięków słucha się wyśmienicie, choć nie doświadczamy tego wieczoru w Alchemii estetycznej, ani stylistycznej rewolucji.

Zdaje się, że typowy dla Parkera, artystyczny introwertyzm dobrze wpisuje się w polskie trio i jest doskonałą metodą twórczą w tym akurat przypadku. Igraszki z ciszą, na jakie pozwalają sobie muzycy w ramach introdukcji fragmentu finałowego, też mają swoje uzasadnienie i toczą narrację tej improwizacji we właściwym kierunku. Oczywiście pianista i perkusista mogliby – from time to time – sięgać po bardziej oryginalne środki wyrazu (preparacje?), ale i bez nich koncert dzieje się przy uśmiechniętych gębach po obu stronach sceny. Wydaje się, że trzymanie konwencji jazzowej mimo wszystko służy temu nagraniu. Końcowe minuty znów zmyślnie dynamizuje tenorzysta, stawiając wszystkich na baczność wspaniałym i ciepłym (choć szorstkim!) brzmieniem swego instrumentu.  Gdy wybrzmi, kropki nad i stawiają pianista (separatywne akordy) i skupiony werblista. Moc oklasków jest uzasadniona i więcej niż sześćdziesięciosekundowa.


Wzrastając i kształtując, Maj 2009

Lądujemy w amsterdamskim przybytku kultury wartościowej – Bimhuis. Przed nami bardzo frapujące trio. Evanowi Parkerowi (saksofon tenorowy i sopranowy), towarzyszy amerykański drummer Michael Vatcher (od lat rezydent Królestwa Holandii, jakkolwiek) i wielokrotny partner w incydentach elektroakustycznych – Richard Barrett, tu odpowiedzialny za ogólnie pojmowaną elektronikę, jakkolwiek w jego grze słyszymy także procesowanie dźwięków na żywo. Krążek dostarcza wydawnictwo Sound Anatomy (2016), a opatrzony on został zgrabnym tytułem On Growth and Form.




Nie sposób nie stawiać tej holenderskiej rejestracji na tle innych, elektroakustycznych dokonań Evan Parkera. Porównanie wypada dobrze, ale tylko dobrze. Odrobinę brakuje mi tu brzmienia innych instrumentów. Gdy opary elektroniki i procesowania dźwięków przejmują władzę nad saksofonem i perkusją, dramaturgia nagrania zamiera, co czyni ten akurat fragment jakby zawieszonym w próżni, z licznymi znakami zapytania na twarzach muzyków, a zaraz potem tych, którzy efekty ich ciężkiej pracy odsłuchują.

Evan Parker gra tu oczywiście, jak zawsze … wyjątkowo pięknie (słychać, że jest w wysokiej formie!), zatem jeśli tylko nagranie z Bimhuis wpadnie wam w ręce, nie omieszkajcie poświęcić mu godzinę z okładem na skupiony odsłuch.

Nagranie powyższe czekało na wydanie siedem lat. Zostawmy już dywagacje, dotyczące procesu edytorskiego. Warto było czekać bez wątpienia, ale też w procesie produkcji płyty muzycy i wydawca winni być – w moim przekonaniu - nieco bardziej krytyczni i selektywni w doborze materiału na płytę. Mam wrażenie, że wymiar winylowy (max 40 min.) dobrze posłużyłby temu nagraniu.


czwartek, 23 marca 2017

Völga! Nocturna Discordia #111! Phicus! – setmana especial a Barcelona *)


Zgodnie z wcześniejszymi anonsami, Trybuna Muzyki Spontanicznej w osobie Pana Redaktora, udała się na ekscytującą wycieczkę muzyczną do stolicy dumnej Katalonii – Barcelony!

Celem nadrzędnym ekskursji był – co oczywiste – koncert promujący wydanie pierwszej płyty kwartetu Völga, której bezczelnym wydawcą, po społu z Multikulti Project, jest rzeczona Trybuna.

Szczęśliwie dla mnie, tygodniowy pobyt w tym pięknym mieście obfitował również w inne artystyczne wydarzenia na polu muzyki improwizowanej, które za moment w czujnych, harcerskich słowach omówimy. Dla odpowiedniej dramaturgii tej opowieści, ogniste spektakle wyjątkowej muzyki zaprezentowane zostaną w kolejności odwrotnej do ich kosmicznego zaistnienia (co staje się ostatnio zasadą na tej stronie, zupełnie zresztą przypadkowo).


Sobota, 18 marca 2017r, Magia Roja

Niewielki klub na jednej z wielu wąskich uliczek barcelońskiej enklawy Gracia, a na scenie, którą oddziela od przestrzeni dla publiczności parenaście centymetrów powierzchni płaskiej, czterech gotowych na wszystko muzyków kwartetu Völga. Patrząc od lewej - oplątany stertą kabli i przetworników dźwięku, Fernando Carrasco na gitarze elektrycznej (plus duży smyczek!), Iván González na trąbce, Vasco Trilla na małym zestawienie perkusyjnym (plus magiczna walizka z przedmiotami bardzo różnej proweniencji!) i Àlex Reviriego na kontrabasie (plus kilka rodzajów pałeczek perkusyjnych!). Przytłumiona, czerwona (Roja!) poświata wyjątkowo energooszczędnych reflektorów. Możemy rozpoczynać misterium dźwięku.




Od pierwszego dźwięku muzycy zwinnie konstruują wielogłosowy dron, który rozszarpywany i akustycznie demolowany przez indywidualne ekscesy muzyków, będzie nam towarzyszył do końcowej, 38 minuty koncertu. W dłoniach muzyków aż trzy smyczki i tylko trębacz postanawia z nich nie korzystać. Tak jednak intensywnie tłumi dźwięk, dobywany ze swego blaszka, iż ten brzmi …  niczym kolejny instrument strunowy. Perkusista ciekawie inkrustuje całość ... trąc struną od gitary po krawędzi werbla, uzyskując efekt niebywałego pogłosu. Muzycy niesieni w gigantycznym crescendo, stawiają publiczność na baczność i skutecznie wgryzają się w jej narządy słuchu i wzroku. Bynajmniej jednak nie eskalują hałasu, raczej koncentrują się na kreowaniu czarnej (czerwonej?) monotonii narracji muzycznej. Drugi fragment tej jednorodnej opowieści (granej bez zbędnych przerw i spojrzeń) toczy się już ewidentnie na pograniczu ciszy. Skupienie po obu stronach niewydzielonej sceny szczytuje, a każdy, głębszy oddech widza może niepostrzeżenie stać się akustycznym elementem spektaklu. Muzycy uroczo szukają się po kątach i wdają się w niewidoczne dla oka interakcje. Teraz każdy z nich zdaje się wchodzić w rolę … trębacza. Dmą każdym przedmiotem, jaki mają pod ręką, dmą swymi upoconymi ciałami. Wszyscy, jak tu jesteśmy w Magia Roja, schodzimy powoli do piwnicy. Dron wgryza się w podłogę i szuka nowego punktu zaczepienia (uwaga! wciąż gramy bardzo cicho!). Muzyka, jeśli już musimy szukać gatunkowego odniesienia (improwizacja nie jedno ma imię!), nabiera posmaku contemporary i jakkolwiek groteskowe nie byłoby to porównanie, w okolicach 25 minuty koncertu, muzycy toczą wielodźwięk, który nie ma zbędnych konotacji stylistycznych – jest tu i teraz, eskalując nasz zachwyt, determinowany dobrym smakiem dramaturgii i nieoczywistością zaistnienia.




Völga nie akceptuje stylistycznych zahamowań. Każdy dźwięk ma tu rację bytu. Dramaturgię finału, który nadchodzi stanowczo zbyt szybko, konstytuuje akustyczna wolta, której moglibyśmy przypisać miano muzyki konkretnej. Trębacz zmyślnie wykorzystuje pojemnik po płynie z bąbelkami i zaczyna go ugniatać. Najpierw ręką, potem nogą. W ułamku sekundy znajduje drugi taki przedmiot i czynność kontynuuje. Pozostali muzycy popadają w stan dramaturgicznego zawieszenia. Może jedynie gitarzysta, porządkując czasoprzestrzeń, decyduje się na rytmiczne frazowanie, które  - po sekundzie oczekiwania na efekt foniczny - okazuje się niebywale piękną puentą spektaklu. Ostatnie słowo należy jednak do trębacza, a raczej tego, co pod jego stopami, kona w metalicznych trzaskach.

Nam pozostaje niedosyt, który zdaje się być tu fundamentem sukcesu artystycznego. Koncert promujący płytę dokonał się na naszych oczach. Ci, którzy znają materiał studyjny, mogą śmiało skonstatować, iż Völga w wersji live okazała się być dużo spokojniejsza i bardziej skupiona na pojedynczym dźwięku. Nagranie z koncertu - dla tych, którzy zdołają je posiąść - stanowi zatem świetne uzupełnienie dotychczasowego dorobku artystycznego kwartetu.


Środa, 15 marca 2017r., Soda Acustic

Na osi czasu cofamy się o trzy dni. Kolejny mały klub na Gracia – miejsce cotygodniowych spotkań społeczności muzycznej Discordian Records. To spotkanie jest dość szczególne. Oto bowiem mistrz ceremonii, El Pricto, przy okazji szef wydawnictwa, na okoliczność 111-ego spotkania cyklu, zaproponował aż trzy koncerty (1+1+1). Uczta zatem potrójna.



Na start duet, który zwinnym lingwistycznie umysłem Pricto określony został jako Friction Nipples! I to jaki – angielski saksofonista Tom Chant (od wielu już lat rezydent kataloński) i Vasco Trilla, nasz ulubiony bohater na każdą okoliczność. Muzycy zagrali dla nas 40 minutowy set, składający się z trzech, może czterech interludiów free improv. Kompetencje obu muzyków, ich telepatyczna wręcz komunikacja (jak mówią sami, uwielbiają grać ze sobą), sprawiły, iż koncert balansował na granicy doskonałości. Koncert zmyślny i akustycznie przewrotny (na rozgrzewce Vasco demonstrował Tomowi, jakie to nowe dźwięki wymyślił od ich poprzedniego spotkania – urocze!). Muzycy stosowali jakby odwrócone techniki artykulacji, a ich przekora i kreatywność budziła szacunek. Tom rozpoczął koncert na saksofonie tenorowym z wielką plastikową rurą wetknięta w instrument, dzięki czemu zyskiwał niezwykle matowe brzmienie. Gdy sięgnął w trzecim, najciekawszym fragmencie improwizacji, po saksofon sopranowy, przykładał otwór instrumentu do nogawki i dął w swoje niebieski spodnie (przy okazji stojąc na jednej nodze!). Vasco uzyskiwał niesamowite efekty rezonansowe, grając na odwróconym werblu i uderzając w niego talerzem, który wcześniej wprawił w wibrację. Ekscytujące! Momenty nadekspresji zdobił graniem jedną pałeczką (druga w ustach) i zaciśniętą  pięścią. Gdy tenor Toma zdawał się być narzędziem tortur, jego sopran wił kręte opowieści, niczym Trevor Watts u boku Johna Stevensa. Tu także, jak trzy dni potem, finał koncertu zastał nas w stanie permanentnego niedosytu (w Barcelonie chyba nie gra się bisów!!!).



Krótka przerwa toaletowa i na scenie kwartet Golden Nipples – Pope na trąbce, Aram Montagut na puzonie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej i Joni Garlick na perkusji. Nieprzegadany, półgodzinny set dla poratowania stanu emocjonalnego Pana Redaktora. Dwa skupione dęciaki, w dłoniach muzyków stojących na baczność poza sceną (ta bowiem jest trochę zbyt mała na czterech muzyków), nie zawsze pewnych swoich pomysłów i możliwości, ale podejmujących wyłącznie dobre artystycznie decyzje. Lekko roztrzepany, bardzo free jazzowy drummer, chytrze napędzający cały ansambl (także demolujący zestaw perkusyjny – osobiście pomagałem poskładać go po małej katastrofie!). Wreszcie gitarzysta (w tym gronie dobrze już nam znany), trzymający w ryzach dramaturgię koncertu, jego dynamikę, tempo i akustyczny wymiar (mimo grania z prądem!). Duży konkret, choć w wymiarze czasowym dalece skromny.



Finał wieczoru - kwartet Burning Nipples, który ostatecznie okazał się być … kwintetem. Pablo Selnik na flecie, El Pricto na saksofonie altowym, Olivier Jambois na gitarze elektrycznej, Marko Jelača na perkusji, no i nieanonsowany wcześniej, Luiz Rocha na klarnecie. Pełnokrwista, improwizowana opowieść o wielu kolorach, smakach i stepach dramaturgicznych. Narracja skoncentrowana się na dwugłosie saksofonisty i klarnecisty. To oni tyczyli tu szlak wycieczki, oni decydowali o przerwach na pojenie koni, to oni grali tu po prawdzie najpiękniej. Doskonale odnajdywał się w tej batalii gitarzysta, który choć zadania miał głównie rytmiczne, na koniec bez cienia zawahania, popadł w muzyczne szaleństwo. Lekko wycofany i szukający odpowiedniej dla siebie roli w kwintecie flecista, gdy już wgryzł się w improwizację, nie postawił złudzeń, co do swych wysokich kompetencji improwizatorskich. Drummer boleśnie solidny i precyzyjny (bo taki był tu potrzebny!). Klarnecista, urzekający wyobraźnią, z soczystym brzemieniem, często grał bez ustnika, czym skutecznie budował dysonans akustyczny w ramach pięcioosobowej załogi. Smakowicie koloryzował w zwarciu z saksofonem. No tak, El Pricto! To prawdziwy magik! Melodia, humor i improwizacje równie zwinne, jak horda lisów na polowaniu. Także grał w nogawkę! Pięćdziesięciominutowy set, w trzech częściach, minął w ułamku sekundy. What a game!


Poniedziałek, 13 marca 2017r., Robadors 23

Jeśli wcześniej była sobota, a po nim środa – to teraz niechybnie jest już poniedziałek, a osoba recenzenta bytuje w najbardziej znanym przybytku sztuki kreatywnej w okolicach La Rambla, czyli klubie Robadors23! Powód wizyty? Pierwszy oficjalny koncert tria, które całkiem niedawno przyjęło nazwę Phicus. W jej składzie sekcja rytmiczna … kwartetu Völga, czyli Àlex Reviriego i Vasco Trilla, uzupełniona o postać szczególną na scenie improwizowanej/ awangardowej Katalonii, czy nawet Hiszpanii, gitarzysty Ferrana Fagesa, tu w wersji elektrycznej.



Vasco? Rezonująca maszyna perkusyjna – dzwonki, smyczki, samogrające wibratory na werblu, przykrywane talerzykami, pięść i pałeczki, czyli wszystko, co w sobie mieści jego magiczna walizka (bardzo ciężka! – wiem, bo niosłem). Àlex? Kontrabas ze skromnym wzmacniaczem (też ciężki! – wiem, bo niosłem), klamerki, zestaw pałeczek perkusyjnych. Ferran? Gitara, płaskie przedmioty wtykane pomiędzy struny, balon, sprzężenia, rozładowania, eksplozje. Od hałasu do aksamitnej ciszy. Dwie porcje tego pierwszego wyznaczają dramaturgię koncertu – na początku i po trzydzieste minucie. Między nimi i po nich – wielokolorowe igraszki z dźwiękiem. Cisza. Wchodzenie w nią i wychodzenie z niej. Doskonałe proporcje między dynamiką i ekspresją, a wycofaniem i delektowaniem się pojedynczymi dźwiękami. Gitara jako generator postakustycznego bitu. Świetna kooperacja, dużo empatii. Koncert z gitarą elektryczną, który zdominowała skoncentrowana akustyka, na poły elektroakustyka. Piękny moment koncertu, gdy nerw improwizacji opierał się jedynie na … pocieraniu kontrabasu i podłogi wokół niego, cienką pałeczką perkusyjną. Rezonans, skupione emocje, zatrwożenie i oczyszczenie. Jeśli Völga zdaje się być ciemną strona mocy, to jej ekspresyjną, emocjonalną opozycją niewątpliwie jawi się Phicus.



Moltes gracies – Vasco, Àlex, Iván, Fernando, Pricto, Ferran, Tom, Luiz, Diego !!!!!!

*) kataloński: Wyjątkowy tydzień w Barcelonie


Ps. Przypominam nieśmiało, iż płytę kwartetu Völga, za pośrednictwem portalu aukcyjnego, można kupować TUTAJ (ten link jest także na stałe podczepiony po prawej stronie Trybuny). Koszty wysyłki bierze na siebie wydawca! Można także zamawiać krążek bezpośrednio u mnie, korzystając z adresu brommba1@o2.pl .

wtorek, 7 marca 2017

Völga! – kwartet artystyczny w składzie: Fernando Carrasco! Àlex Reviriego! Iván González! Vasco Trilla!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Poszukiwania intrygujących i niebanalnych dźwięków, powstających w sferze muzyki improwizowanej na Półwyspie Iberyjskim, Trybuna ma wpisane w swój kod DNA. Dziś kolejna okazja, by w tym świecie zanurzyć uszy i doznać paru chwil niekłamanej przyjemności.

Völga, kwartet złożony ze śmiało wkraczających w wiek średni, młodych muzyków z Barcelony, doskonale wpisuje się w moje osobiste fascynacje muzyczne i oczekiwania, co do kierunku rozwoju muzyki improwizowanej. Wydawać by się mogło, że płyt z improwizującą gitarą, trąbką, basem i perkusją znamy dziesiątki. Ta płyta jednak przeczy naszym przyzwyczajeniom, istotnie zaskakuje i przykuwa uwagę. Dodajmy, iż krążek, który nas dziś interesuje szczególnie, jest debiutem formacji.

Nazwisko katalońskiego perkusisty i perkusjonalisty Vasco Trilli padło już na tych łamach wielokrotnie. Z trębaczem Ivánem Gonzálezem zetknęliśmy się przy okazji jego pomysłu na grupową, dyrygowaną improwizację pod nazwą Memoria Uno, a także całkiem niedawno, podczas omawiania nowej płyty formacji Free Art Three. Być może nazwiska pozostałych partnerów w kwartecie niektórym z nas mówią jeszcze niewiele. Czas najwyższy, by ze stanu tej niewiedzy skutecznie się wytrącić.




Czas i miejsce zdarzenia: 18 marca 2016r., Saudades Studio, Canovelles (prowincja Barcelona).

Ludzie i przedmioty: Fernando Carrasco - gitara akustyczna i elektryczna, efekty i obiekty,
Àlex Reviriego – kontrabas, także preparowany, Iván González: - trąbka, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. W przestrzeni akustycznej nagrania – od lewej ku prawej słysząc - gitara, zestaw perkusyjny, trąbka i kontrabas.

Co gramy: muzyka improwizowana, pod którą podpisują się jej twórcy, czyli muzycy tworzący kwartet (all music by Völga).

Efekt finalny: cztery improwizacje, opatrzone tytułami (łącznie 47 minut i 33 sekundy), wydane pod szyldem Völga, który jest nazwą własną kwartetu, a także tytułem płyty. Wydawcą jest nowa seria wydawnicza Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series. Premiera nośnika fizycznego (CD) odbędzie się 18 marca br. w barcelońskim klubie Magia Roja.

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

Valdái. Silnie pobudzony perkusista, niczym złota pozytywka, wprawa w subtelny rezonans wszystkie przedmioty, jakie pozostają w zasięgu jego ręki. Trębacz dmie swoją pieśń otwarcia, która nie ma początku, ani końca, a pojedyncze, głębokie akordy kontrabasisty i metaliczne plamy gitarzysty, wspierają go w żmudnym procesie, którego celem jest istotnie krytyczne przyciągnięcie uwagi słuchacza. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – uda się, od pierwszego dźwięku, do samego końca tej rzecznej podróży. Muzycy grzeją swoje akustyczne piecyki (gramy bez amplifikacji!) i wpadają w delikatną wibrację, którą zapoczątkował Trilla. González prątkuje, a wszyscy pozostali plamiąc się wzajemnie, szukają wspólnej ścieżki dźwiękowej dla tej prymalnej eskapady. Na moment dopada ich pomroczność jasna, mówią sami do siebie i moczą nogi w płynnej sonorystyce swoich instrumentów.




Samara. Kontrabas Àlexa warczy i grzmi smykiem, generując sprzężenia i gęste, lepkie dźwięki. Fernando wtyka kabel swojej gitary do gniazda i chłonie czystą energię elektryczną wprost z sieci. Podłączeni do prądu zdają się być jednak wszyscy muzycy. Szorują nierówności gramatury podłogi w studiu nagraniowym. Vasco tylko czeka, by załączyć swój dirty resonanse machine (zestaw dzwonków i przedmiotów różnych, które dodatkowo wzbudzają drżenie całego zestawu perkusyjnego). Iván dobija się do powierzchni muzyki, jakby od spodu i krwiście dmie w swojego blaszaka, by nie pierwszy i nie ostatni dziś raz, złamać konwencję tego muzycznego ekscesu. Mnożą się – chytrze eskalowane – wielodźwięki w podgrupach, które nie czekając na wybrzmienie, kleją się do siebie i szukają nowych płaszczyzn współistnienia. Rośnie przestrzeń tego spektaklu, ściany studia rozsuwają się. W pełni rozgrzany Vasco multiplikuje orkiestrę dzwonków i obezwładnia akustykę wydarzenia. Muzyka wrze, kipi, żłobi bruzdy w ścianach. Fernando wciąż plami teren gitarą, a z gryfu ciekną mu się stróżki czerwonej farby. Iván pojękuje, niczym kojot w cieczce. Àlex dobywa niskie dźwięki z samej głębi ziemi. Global Acoustic Underground, tak mógłby się nazywać ten kwartet, gdyby miał ochotę na sukces komercyjny. W nasze uszy leje się gigantyczny, powulkaniczny dron, wypełniany przez cztery wspólnie brzmiące, silnie rezonujące ze sobą instrumenty. Z kajetu recenzenta: imponująca jakość dźwięku, którą zawdzięczamy zarówno rejestrującemu nagranie w studio Denysowi Sanzowi, jak i odpowiedzialnemu za mastering Rafałowi Drewnianemu. Gitara rezonuje, niczym przepalony wzmacniacz analogowy, ma swój dramaturgiczny nerw, który nosi nieśmiałe znamiona rytmu. Wybrzmienie kluczowego fragmentu tej płyty jest zatem udziałem głównie Fernando. Iván doskonale kontrapunktuje te eskalacje, Àlex w delikatnym wycofaniu snuje jakby swoją prywatną opowieść, a Vasco poleruje talerze, by były czyste na kolejny etap podróży.

Kalmukya. Mały zestaw dzwoneczkowy i skromne dmuchawki ze strony blaszaka. Muzycy kreują nową rzeczywistość, w ramach odzyskiwania równowagi czasoprzestrzennej po wzburzonej Samarze. Fernando powraca do akustycznej inkarnacji swego strunowca. Plecie zmyślne i delikatne drony, stosując głównie technikę flażoletową, pięknie przy tym repetując. Iván i jego trąbka, znów wbrew konwenansom, dokonują zamachu stanu w wysokim rejestrze. Àlex lepiej czując klimat artystycznego wycofania tej części opowieści, gra na kontrabasie tak wysokim strojem, że prawie wtapia się w elektroakustykę gitarzysty. Vasco wchodzi w ten melanż z gracją skowronka, nie używając w ogóle bębna i werbla. Powolny, skupiony wielodźwięk, niemal pozbawiony niskich częstotliwości, toczy nas na skraj wzgórza. Wielka orkiestra symfoniczna uroczo jęczy i prosi o łyk wody. Kałmukia wybrzmiewa jednak kompulsywnie.

Astrakhan. Kolejna rzeka zdaje się być dość narowista i najeżona niespodziewanymi kataraktami. Instrumenty rozgrzane do czerwoności (choć rzeki syberyjskie są ponoć bardzo chłodne), łączą się w polirytmiczny taniec. Vasco czuwa nad potokiem zdarzeń, stymulując wibracje i wciąż dorzucając do ognia. Fernando głaska struny ołowianym smyczkiem. Intensywna gra w nieznaczone karty. Dron nieco ustaje, a każdy z muzyków przez moment snuje swoje separatywne mikropowieści. Àlex w tym momencie szczytuje najboleśniej i istotnie pełnowymiarowo. Vasco nieustannie zaprasza do rezonowania, a Iván niespodziewanie postanawia zostać perkusistą, jakby na przekór wszystkim. Efektem molekularna, gęsto tkana improwizacja, niemal w estetyce search and reflect.  Jej ponadgatunkowość, nieoczywistość i epifaniczny wręcz charakter wyzierają z kajetu recenzenta na pół pokoju. W poszukiwaniu trafnej puenty, Fernando (akustycznie) znów szuka pętli rytmu i gdy ją znajduje, kreśli teren, porządkuje przestrzeń i stawia kolegów do pionu. Vasco przypomina sobie, że zabrał na tę sesję bęben, Àlex uderza w struny kontrabasu z niedźwiedzią gracją, a Iván dobywa dźwięki niemal melodycznie i jest zmysłowo hiszpański, jak na Andaluzyjczyka przystało. W finale wszystkich zagaduje jednak perkusjonalista, eskalując wielodźwięki swojej armii metalicznych talerzy. Dramatyzm ostatnich chwil porządkuje dron, wielodźwięk, który powraca kilkukrotnie, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji, co do swojej roli w tym spektaklu, jakby koniec płyty stanowił tu kres czegokolwiek.




****


Uwaga! Informacje merkantylne!

Wszelkie fakty Czytelnikom Trybuny zostały wylistowane. Premiera płyty za kilkanaście dni, na specjalnym koncercie premierowym w Barcelonie. Będziemy tam obecni i zdamy relację.

Na samym wstępie dzisiejszej opowieści, Trybuna dobrowolnie przyznała się do faktu, iż jest współproducentem tej płyty, a zatem z bardzo oczywistych względów, jest także zainteresowana tym, by trafiła ona do zainteresowanego słuchacza. Oczywiście nie jest tajemnicą kolejny fakt, iż stopień zwrotu poniesionych nakładów finansowych, generuje skłonność wydawcy do kolejnych działań edytorskich ( a plany są ambitne!). Innym słowy – dobrze byłoby, gdyby płyta znalazła odpowiednią ilość nabywców.

Za pośrednictwem portalu aukcyjnego, można ją kupować TUTAJ  (ten link jest także na stałe zaczepiony po prawej stronie Trybuny). Wysyłka od 20 marca br.

Można też zamawiać krążek bezpośrednio u mnie, korzystając z adresu brommba1@o2.pl

Zakupy muzyki w formie plików elektronicznych możliwe są na stronie multikultiproject.bandcamp.com


Zapraszam!


piątek, 3 marca 2017

Evans! Fernandez! Gustafsson! – trio trzech kolejnych liter alfabetu powraca z przytupem


Sięgając po nowe wydawnictwo płytowe, firmowane trzema ekscytującymi nazwiskami na scenie muzyki improwizowanej – Petera Evansa, Agusti Fernandeza i Matsa Gustafssona - aż kusi mnie, by jego recenzowanie rozpocząć od drobnej choćby refleksji na temat długości procesu edytorskiego w tym gatunku muzyki.

Zacznijmy wszakże od rysu historycznego. Pierwsze spotkanie w wymiarze artystycznym amerykańskiego trębacza, katalońskiego pianisty i szwedzkiego saksofonisty miało miejsce w roku 2009. Koncert w poznańskim Dragonie w grudniu tegoż roku, był tym pierwszym, albo jednym z pierwszych (nie będę przeciążał netu, by ustalić ten fakt, gdyż w dzisiejszej opowieści nie ma to większego znaczenia). Spotkanie było ekscytujące (byłem, pamiętam!). Szczęśliwie mniej więcej rok później, pocztówka dźwiękowa z koncertu byłą już dostępna całemu światu (Kopros Lithos, Multikulti Project, 2011), a jej premiera zbiegła się z … kolejnym genialnym koncertem tego tria, także w poznańskim Dragonie (byłem, pamiętam!).

Trio (które zapewne z gramatycznych pobudek przyjęło nazwę EFG) w następnych interwałach czasowych nie wykazywało nadmiernej aktywności. Elektroniczne bootlegi z nieczęstych koncertów krążyły po sieci, ale kolejne udokumentowane spotkanie tria miało miejsce dopiero w roku 2013, znów w Polsce, tym razem przy okazji kilkudniowej rezydencji Nu Ensemble Matsa Gustafssona w krakowskiej Alchemii. Zapewne świetnie pamiętamy wielopłytowy box wydany przez Not Two Records (2014) pod tytułem Hidros6, który zawiera na dysku czwartym, blisko 33-minutowe ujawnienie koncertowe EFG Trio. 




Ukazanie się zatem na początku lutego, płyty tria z absolutnie premierowym materiałem (po raz pierwszy studyjnym!) trudno nie uznać za najważniejsze wydarzenie pierwszych dwóch miesięcy roku. Ale inny szczegół jest tu niezwykle ciekawy i to on zainspirował mnie do tego nieco przydługiego wstępu. Muzyka zawarta na krążku A Quietness Of Water (Not Two Records, 2017) zarejestrowana została we wrześniu… 2012 roku, czyli czekała na światowe ujawnienie pięćdziesiąt trzy miesiące! Na okładce płyty nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak długo musieliśmy czekać na muzykę. Gdybyśmy mówili o zwykłej płycie, te rozważania byłyby nieistotne, ale w sytuacji, gdy przed oczyma staje nam konkretnie doskonała muzyka, takie pytanie paść winno. Cztery i pół roku – prawdziwy półkownik! Z drugiej jednak strony, jak świetnie wiemy nie tylko z tej opowieści, wino długo leżakowane smakuje najlepiej! Dość zatem tych igraszek słownych. Czas udowodnić tezę postawioną dwa zdania temu!!!!

Once In A Rented Room. Muzycy, zgodnym chórem od pierwszego dźwięku, mają ochotę bardzo konkretnie zawładnąć naszymi receptorami przyjemności: Evans – skupiona dmuchawka, Fernandez – zwinna taylorowska palcówka, Gustafsson – pokrzykiwania rannego jelenia. Po krwistym intro, czas na pierwszy seans doniosłych preparacji. Prym wiedzie rzecz jasna Agusti, nie mniej pomysłowy jest także Mats (złośliwy recenzent pragnąłby dodać, że nawet on, ale korektor przypomina, że nagranie powstało jednak kilka lat temu!). Evans, ten prawdziwie barokowy instrumentalista, oczywiście jedzie po bandzie od samego początku, ale robi to wyjątkowo urokliwie. Pełnia sonorystycznego nieba – mała fabryka przemysłu zbrojeniowego. Coś szeleści, coś szura, coś dmie, coś dopala…Główny nurt narracji przechodzi z rąk do rąk (dodatkowo pianista zmienia technikę gry raz na trzy sekundy!), sytuacja jest zatem niezwykle dynamiczna, choć tempo swobodnej improwizacji jest dalece nieśpieszne. Muzycy chętnie łączą się w konwulsyjny, trwający wielodźwięk, jakby zupełnie przy okazji pokazując, że artystycznie znają się jak łyse konie.

Persistent Hope. Tarcia godowe małych słoni (by dobrą metaforą skomentować ów fragment) – cichość (quietness!), która rwie trzewia i gubi język w przełyku, biczując nieobecną publiczność stosowną porcją niepokoju. Wielodźwięk zdaje się być podstawowym narzędziem rażenia tej rejestracji. Skowyt, mentalny pomruk. Empatia, synergia, jednodźwięczność. Choć każdy z muzyków i instrumentów, tak bardzo się różni od siebie. Powściągliwość akustyczna kreuje tu wyjątkową jakość.

I Speak To Hear. Stosunkowo subtelna introdukcja Fernandeza, nawołująca do skromnego call & response. Evans i Gustafsson dają się wciągnąć, bez ponawiania zaproszenia. Budzą się w nich demony – szorstkie, kanciaste, agresywne, wulgarne. Mówię, by być słyszalnym! Stuprocentowa skuteczność! Mikroszumy i trzaski na granicy ciszy. Ekscytujące! Prawdziwy tupot mew o pusty pokład.

Thoughts. Myśli. Powolna, postępująca z kroku na krok, sonorystyczna narracja. Piano brzmi dziwnie klasycznie, trąbka niezobowiązująco szuka zaczepki, a saksofon… myśli. Wchodzi jednak, po dość długich przemyśleniach, łamiąc ołowiany statyw. Feeria czystych, niemutowanych dźwięków trzech akustycznych instrumentów. Finał zdaje się być ogromnym krokiem w przepaść … uwolnionej improwizacji, z masą niewydumanych zadziorów. Piękne!



A Quietness Of Water. W poszukiwaniu zagubionej harmonii, muzycy przekomarzają się na zasadzie search & reflect. Sprawiają wrażenie, jakby to było ich pierwsze spotkanie. Ironia siłą free improv? Chwila zadumy, zawieszenia dramaturgicznego. Najpierw kontakt łapią trębacz i saksofonista. Dmą i dyszą wzajemnie. Potem nagle schodzą piętro niżej i przedmuchują pyłki kurzu na niedomytej podłodze. Recenzent szuka punktu zaczepienia dla oczekiwanej porcji ekscytacji, która tym razem podąża ku niemu wąskotorówką z niedoborem paliwa. Odpowiedź muzyków? Hałas! Agusti i Mats przypominają sobie dźwięki ze swych najlepszych płyt duetowych (a kilka ich było!). Tuż potem znów cisza, która budzi demony, uśpione do trzeciego pokolenia wstecz. Z tych karkołomnych ambiwalencji wydobywa się finałowa rozgrywka, która ekspresyjnie depcze wątpliwości recenzenta (małej wiary?) w kałuży ciepłej krwi. Ostatnie dźwięki, to już tylko udeptywanie rozkopanej ziemi.

Pierwszy powód, dla którego warto będzie zapamiętać rok 2017 jest już naszym udziałem.


17 września 2012r. Garnison Studio, Wiedeń. Peter Evans - trąbka, Agusti Fernandez – fortepian, Mats Gustafsson – saksofon. Pięć fragmentów improwizowanej muzyki, stworzonej przez muzyków, o łącznej długości 56 minut. A Quietness Of Water, Not Two Records, Luty 2017.





środa, 1 marca 2017

Gołębiewski! Elieh! Sehnaoui! – trio rozpalone do czerwoności w ekscesie koncertowym


W poniedziałkowy, niezwykle ciepły wieczór przedostatniego dnia lutego, Poznań płonął równie intensywnie, jak Bejrut w trakcie Pierwszej Wojny Libańskiej, lat temu 35!

Wszystko to za sprawą jednej gitary elektrycznej, jednej gitary basowej i sporego zestawu perkusyjnego. Tym razem w roli akustycznych agresorów, dumni synowie obrońców sprzed lat, libańscy improwizatorzy – Sharif Sehnaoui i Tony Elieh, wsparci jurnym rekrutem z ziemi nam matczynej, Adamem Gołębiewskim!

Poznańskie Jeżyce, Centrum Amarant. Dobre czeskie piwo, niedrogi bilet, przyjaźni gospodarze i mała sala… Piccolo, wyposażona w pierwszym rzędzie w wygodne … leżaki plażowe. Czegóż chcieć więcej w naszych pokrętnych czasach???




Dwa elektryczne instrumenty zostały okablowane w sposób ponadnormatywny. Muzycy mieli czym kręcić, na co naciskać i w co się ewentualnie … zaplątać. Zestaw drummerski Adama, doposażony w kilka porcji talerzy na szybkie, dramaturgiczne podmianki!

Istotnie prawdziwie wojenne emocje na poniedziałkowym koncercie zainspirowały, nie tylko niżej podpisanego, do częstego używania wykrzykników w żmudnym procesie werbalizowania nabytych wrażeń. Od pierwszego bowiem dźwięku muzycy postanowili ustawić nasze uszy do pionu i zaatakować czasoprzestrzeń koncertu gigantyczną porcją zdrowo pojmowanego hałasu. Gitarzyści bardzo swobodnie traktowali swoje instrumenty. Grali na nich riffami, uderzali w gryf, wkładali pomiędzy struny różne przedmioty, manipulowali potencjometrami. Innymi słowy, stosowali wszystkie dostępne ludzkości techniki gry na instrumencie (z wyłączeniem skakania po nich, być może). A wszystko po to, by ów improwizacyjny tygiel aż huczał od emocji i eksplozji wielodźwięków, których głównym zadaniem było czyszczenie naszych narządów słuchu. Perkusista naładowany siłą napoju w kolorze kawy także miał zadanie militarne. Wydobyć ze swego zestawu instrumentalnego maksimum efektu akustycznego. Jego maszyna wirowała wraz z nim i nie brała jeńców na jakimkolwiek etapie tej eskapady.



Zdumienie i pełnokrwiste oczyszczenie! Po pierwszej eskalacji hałasu, muzycy w sporym skupieniu zamienili się w dynamiczny chór trzech instrumentów perkusyjnych. Każdy z muzyków przy pomocy zestawu pałeczek uderzał w swoje narzędzie pracy i każdy z nich wydobywał trochę inne dźwięki. Smakowało to odrobinę czarnym lądem, trochę onirycznym hinduizmem. Ceremonia! Rytuał dobywania energii z najgłębszych pokładów świadomości (a może nawet … podświadomości)! Być może akurat ten moment koncertu wbił mnie w leżak w stopniu najwyższym. Ekscytujące!




W dalszej swej części, koncert emitował bardzo zróżnicowane porcje hałasu. Trio miewało chwile, gdy zapętlone w zwojach kabli i talerzy, generowało elektroakustyczny tygiel … prawdziwie analogowej elektroniki. Gdy na sekundę ze sceny powiało zwyczajnym frazowaniem, wszyscy – po obu jej stronach – potraktowaliśmy to jako żart. Adam spuentował go eskalacją dynamiki swojego drummingu i z siłą, po trzykroć sklonowanego Paala Nilssena-Love, wkomponował nas po raz kolejny w podłogę, nie zważając na drzazgi i sęki! Trans rysujący rzeczywistość tylko w czerwonym kolorze - pot, krew i łzy!

Upadek emocji po takim turbodoładowaniu zdał się prawdziwym katharsis. Garść ustrukturyzowanej, metodycznej post-elektroniki (wprost z kabli), kilka chwil na konstruktywną wymianę talerzy (nie wspominając o pałeczkach, które latały pod niebem sufitu Piccolo, niczym myśliwce bojowe) i ziarno głębokiego oddechu dla każdego muzyka. Gdy finałowa eskalacja – wcześniej cudownie ozdrowiona - sięgnęła definitywnego szczytu, nasze uszy nadawały się już wyłącznie do wymiany. Wojna skończona! Daliśmy się wziąć do niewoli!

Noise forever & ever!





Poznań, 27.02.2017, Centrum Amarant. Adam Gołębiewski – perkusja, Tony Elieh – gitara basowa, Sharif Sehnaoui – gitara elektryczna.


****

Każdy koncert muzyki improwizowanej, to obok wrażeń czysto dźwiękowych, także ciekawa okazja do kontaktu z muzykami oraz … płytami, które ze sobą dotargali. Ta wspaniała okoliczność sprawiła, iż Pan Redaktor wszedł w posiadanie kilku płyt wyjątkowego wydawnictwa muzyki improwizowanej, wprost z Bejrutu. Label nazywa się Al Maslakh i … był już gościem Trybuny, przy okazji małego fjuczersa poświęconego innemu doskonałemu muzykowi z tamtej części świata – Mazenowi Kerbajowi. Tekst odnajdziecie właśnie tutaj - Al Maslakh .