wtorek, 23 października 2018

LFU: Lisbon Freedom Unit ‎and their Praise Of Our Folly!


Rozbudowane, europejskie składy improwizujące tej jesieni zdają się być w zdecydowanym natarciu! W połowie października, na Krakowskiej Jesieni Jazzowej, debiutował nowy ansambl Barry’ego Guya For The End Yet Again (ach, co to był za debiut!). W ubiegłym tygodniu zachwycaliśmy się na tych łamach doskonałą płytą tentetu Alexa Warda, teraz zaś chwil kilka poświęcimy na omówienie równie ekscytującej propozycji, która zwie się Lisbon Freedom Unit!

Bez cienia wątpliwości, w dziewięcioosobowym składzie orkiestry LFU, odnajdujemy prawdziwy kwiat muzycznej Lizbony. Do pełnej reprezentacji portugalskiej sceny improwizowanej, tej bardziej osadzonej w estetyce free jazzowej, brakuje tu być może jedynie dwóch trąbek, pewnej wiolonczeli, jednego kontrabasu i tyluż gitar *).

Zatem bez zbędnych wstępów, przedstawmy aktorów widowiska. Na gitarze elektrycznej Luis Lopes - muzyk, którego z pewnością uznać należy za moc sprawczą całego przedsięwzięcia, na saksofonach tenorowych – Rodrigo Amado (lewa flanka) i Pedro Sousa (prawa), na saksofonie sopranowym i klarnecie basowym - Bruno Parrinha (środek sceny), na fortepianie i rhodes piano - Rodrigo Pinheiro, na wiolonczeli - Ricardo Jacinto, na kontrabasie - Hernâni Faustino, na perkusji - Gabriel Ferrandini i wreszcie, odpowiedzialny za elektronikę i turntables – Pedro Lopes.




W dniach 4-5 listopada 2015 roku, w lizbońskim Namouche Studio, wyżej wymienieni muzycy zarejestrowali blisko 4-godzinny, improwizowany materiał (uprzedzając pytanie – nic nie wiemy o jakichkolwiek scenariuszach, powstałych przed nagraniem, wszak zgodnie z opisem płyty all music by the musicians). Na krążku o pięknym tytule Praise Of Our Folly (Pochwała Naszego Szaleństwa) odnajdujemy cztery utwory oznaczone cyframi rzymskimi (łącznie 52 minuty i 1 sekunda). Wydawcą jest Clean Feed Records.

I. Brzęk piana, pojedynczej struny kontrabasu, trochę szumu w tubach. Drobiny sonorystyki, kilka strumieni dźwięków nieco bardziej ciągłych. Prychy, rechoty i stemple z klawisza. Filigranowa narracja, która małymi krokami zdobywa czasoprzestrzeń. W 6 minucie po raz pierwszy odzywają się talerze Ferrandiniego. Dla odmiany, partner od elektroniki pozostaje na bardzo dalekim planie, być może zwyczajnie milczy. Improwizacja wije się, jak wąż po podłodze, ale systematycznie narasta. Na flankach błyskotliwie pęcznieją oba saksofony tenorowe. Zwarty, demokratyczny twór przepełniony molekularną interakcją. Po 10 minucie dźwięki uroczo nawarstwiają się, mają coraz gęstszą strukturę. Tuż potem, zwinne wybrzmiewają.

II. Piano, gitara i kontrabas – urywane, cięte frazy, wet za wet, wszystko świetnie skomunikowane. Oto jak wolny jazz potrafi urokliwie kąsać. Doskonały pasaż fortepianu, wyraziste, zadziorne ekspozycje instrumentów strunowych (smyczek na kontrabasie i wiolonczeli). W 5 minucie zapada spontaniczna (?) decyzja o pójściu w półgalop. Dynamika fragmentu chytrze wspierana jest wysoko zestrojonym drummingiem. Na prawym skrzydle wyśmienicie eksponuje się Sousa. Jego saksofon jednocześnie śpiewa i kruszy mury twierdzy. Zresztą cała banda muzyków, jawi się niczym piękne konie w galopie! Struktura narracji jest już tak gęsta (wszyscy muzycy przy instrumentach), że aż trudno uwierzyć, że całość brzmi tak selektywnie i klarownie w wymiarze akustycznym. Wszystko zdaje się być, tak dramaturgicznie, jak i brzmieniowo, świetnie ze sobą skorelowane. Na bogato! Ojciec i syn saksofonu tenorowego Portugalii dają tu prawdziwy popis! Tuż po nich krótka, jazzowa ekspozycja gitary tłumi tę wyjątkowo ekspresyjną opowieść.




III. W ramach introdukcji, grzmot gitary, garść syntetycznych dźwięków, amplifikacja na strunach wiolonczeli. Nonet nabiera innego, bardziej brudnego brzmienia. Włącza się piano rhodes, a przed nami prawdziwie pogmatwane fussion. Od startu gęste, narowiste, krwiste i istotnie głośne. Na flankach znów pyskato! Gitara Lopesa też ma dużo prądu! W 5 minucie robi się z tego prawdziwa ściana dźwięku, w której rozsądek dramaturgiczny muzyków zdaje się szukać punktu zaczepienia i po paru chwilach, znajduje go pomiędzy strunami gitary i równie prądobiorczej wiolonczeli. Następuje silnie tłumienie i wybrzmiewanie, które toczy się na barkach długotrwałych dźwięków elektroniki i armii talerzy Ferrandiniego. To naprawdę długi i efektowny proces. Psychodelia znajduje tu swoje miejsce na ziemi!

IV. Wstęp należy do Pedro Sousy. Pełen furii i sonorystyki, kolejny dowód na niebywale wysokie kompetencje tego wciąż młodego saksofonisty z samego krańca świata nowożytnego. Świetnie wchodzi w ten gąszcz dźwięków fortepian Pinheiro. Duet, który w mgnieniu oka staje się triem (Ferrandini!). Eksplozja free jazzu, krew na ścianach! Zaraz potem kontrabas i mamy kwartet! Fire music again! Pozostali muzycy step by step podłączają się równie podekscytowani, doskonały zaś tenor pcha cały ansambl wprost do nieba! Wrzący tygiel ekspresji (Amado jest równie rozpalony, jak Sousa!), głośny, dynamiczny, gwałtowny! No, a ciągiem dalszym tej historii może być jedynie równie efektowne stopowanie, tu osadzone na gitarze i jej wciąż gorejących strunach. Przestery wspierane są elektroniką. Jakże barwna, niemal metafizyczna eksplozja! Szukamy ciszy i refleksji dramaturgicznej. Wspaniałe małe piano Pinheiro. Sustained streams ze strony wszystkich dęciaków. Muzycy wypatrują psychodelii, ta wpada im prosto w ramiona. Wszystkim na scenie udziela się delikatny trans. Cudowny smyczek na kontrabasie! Ta mocno już spowolniona narracja niespodziewanie zaczyna pęcznieć. Lopes czuwa, ale i dokłada do ognia. Zdaje się tu być prawdziwym mistrzem planu w wymiarze konstruktorskim. Finał tej doskonałej płyty muzycy osiągają dość nagle, aż chce się krzyczeć o więcej. So, let’s press the repeat!



*) dla tego, który trafnie odgadnie, o kim mowa, w nagrodę elektroniczny uścisk dłoni Pana Redaktora!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz