Dziś zapraszamy na dynamiczny spacer po górach skalistych, zwanych też w języku obcym rocky mountains. Ponieważ pozostaniemy jednak po naszej stronie
Wielkiej Wody, a przywołana nazwa geograficzna ma sens jedynie metaforyczny,
przekornie użyliśmy w poprzednim zdaniu małych liter, mając pełną świadomość
popełnienia błędu ortograficznego.
Cztery prawdziwie ogniste, rockowe bandy, które kochają
improwizację! Przed nami gitary pełne prądu wysokiej mocy, muskularni
perkusiści, dynamiczne gitary basowe i typowa dla rocka zmysłowa emocjonalność!
Gdybyśmy zajrzeli muzykom do paszportów, to elementem
dominującym w naszej opowieści byłaby zdecydowanie Portugalia. Wszakże nie
zabraknie dziś także mocnego akcentu krajowego, którego pewne koneksje
artystyczne mogą wskazywać na … zachodni skraj naszego przepięknego kontynentu!
Naszą podróż zaczniemy jednak w … Brukseli, a w gronie muzyków nie odnajdziemy
gitarzysty. Nie zmienia to jednak w jakikolwiek sposób przyjętych wyżej
postanowień. So, Let’s Rock!
Cement
Shoes Opus Caemenicium (Gaffer Records, CD 2019)
Oczywiście zaczynamy od prawdziwego trzęsienia ziemi! Zatem
rzeczona stolica Belgii, okoliczności studyjne i trio o uroczej nazwie Cement Shoes, a w nim sami dobrzy
znajomi: Giovanni Di Domenico na klawiaturze powszechnie znanej jako Fender Rhodes (to w miejsce tytułowej
gitary), Gonçalo Almeida na elektrycznym basie oraz Balázs Pándi na perkusji.
Sześć opusów, swobodnie
improwizowanych (być może wedle wcześniejszych wytycznych), 40 minut i 52
sekundy.
Punkt startu wyznacza kwaśny dźwięk klawisza na pogłosie,
dochodzący z oddali, mały, póki co, dość skromny drumming i dudnienie basówki
– klimat jakby odrobinę surrealistyczny, post-kosmiczny. Narracja jest powolna,
narasta w tempie ruchu żółwia po amputacji korpusu. Flow fendera zdaje się być dwutorowy, jakby w oczekiwaniu na
nadejście płaszcza psychodelii – rezonans, pogłos, echo post-fussion
post-rocka. W 5 minucie narracja zagęszcza się w niezwykle rockowy sposób –
pętla narracyjna zdaje się mieć moc całkowicie wyzwolonej improwizacji, która
czerpie z całej historii muzyki niepokornej – bas kreśli spirale w estetyce hc/noise,
klawisz szlifuje kwaśny punk, a doom drumming dopełnia obrazu całości.
Opowieść ciągnie oniryczny, ale i ognisty fender, który rzeźbi w dźwięku niczym
trzech Hendrixów po wyjątkowo udanej nocy. Ta ekspresyjna fire music wybrzmiewa
mokrym ambientem i płynnie przechodzi do kolejnego opusu. Tu introdukcja jest dalece spokojniejsza, ale jeszcze
gęstsza, bardziej nasączona kwasami o nieznanym działaniu. Muzyka schodzi do
piwnicy, głównie dzięki basiście, który wbija gryf w ubitą ziemię. Wszyscy
muzycy, nisko na nogach, płyną po wieczne, ale i cudowne potępienie. Ta full psycho-acid drama gaśnie tuż po
czwartej minucie.
Trzeci opus
wybucha ścianą dźwięku gitary basowej, którą recenzent całkiem niedawno słyszał
już na płycie Low Vertigo (muzyk wszak ten sam!). Fender skwierczy niczym
przepalona gitara, perkusja idzie na całość. Brawo! Piękny, ciekły ołów! W 3
minucie bas znów kręci błyskotliwe pętle, a na klawiszu rodzi się już prawdziwa
kipiel – free rock and fire! Na
wybrzmieniu prawdziwy doom! Wejście w
czwarty opus bardzo płynne, na
delikatnie wystudzonej klawiaturze. Bas śpiewa wysoką melodię, drummer wyciera
pot z czoła - romantyczny fragment jakże piekielnej całości. Narracja płynie
soczystym fussion jazzem i nikt nie robi muzykom wyrzutów z tego powodu. Po
paru chwilach fantastycznie się jednak dynamizuje – rock in! Gęsty ścieg kolektywnej, rockowej improwizacji. W 4
minucie bas rzuca wyzwanie wyjątkowo mocnym, niemal doom metalowym passusem, fender zdaje się krzyczeć z rozpaczy,
perkusja zaś wbija stemple i nie bierze jeńców! Nagłe wytłumienie i …
ambientowy klawisz niemal bezboleśnie przenosi nas do realiów piątego opusu.
Opus numer pięć,
jeśli słowo się rzekło - progresywny drumming,
coś na kształt solowej ekspozycji. Fender tli się w oddali, jakby go nie było,
bas milczy aż do trzeciej minuty. Gdy ten ostatni jednak powraca, wszystko
gotuje się z emocji i równie nagle kończy. Szósty, finałowy opus wyziera z gęstwiny sprzężeń,
symfonii uszkodzonych przetworników dźwięku. Bas rezonuje amplifikatorem.
Ośmiominutowa pieśń zamknięcia toczy się na naszych oczach. Fender szuka nowej
drogi, gubi wątki i pętli się ze złości, jest już naprawdę gitarą dużej mocy.
Narracja niczym harsh ambient pozwala
nam zapomnieć o wszystkim, co przyjemne dla ucha. Z tego tygla nieoczywistości
rodzi się zmysłowa ekspozycja post-post-fussion.
Trochę jak Return to Forever, tuż po przedawkowaniu. Ściana dźwięku - bas
kreśli kwaśne do bólu synkopy. Wszyscy razem pięknie tracą tempo i skutecznie
szukają zakończenia.
Signs Of The Silhouette
Wigwam (Bam Balam, LP 2019)
Teraz definitywnie na dłużej pozostaniemy w Portugalii! I to
nie tylko po to, by świętować 45 rocznicę Rewolucji
Goździkowej. Powodem naszych szczególnych zainteresowań będzie lizboński
gitarzysta Jorge Nuno. Zawiesimy ucho i oko nad dwoma składami trzyosobowymi z
jego udziałem, które brocząc po kolana w estetyce rockowej, ukochały żmudny
proces improwizacji w sposób szczególny. Uwaga, przymiotnik kwaśny oraz rzeczownik psychodelia, będą w poniższych akapitach
zdecydowanie nadużywane!
Najpierw szósta już płyta zespołu Signs Of The Silhouette,
który tworzą, obok wspomnianego Nuno (gitara elektryczna), także André Calvário
na gitarze basowej oraz Joao Paulo Entrezede na perkusji. Na płycie Wigwam
dodatkowo wspomagani będą przez Makoto Kawabate na gitarze elektrycznej oraz
Eduardo Vinhasa na syntezatorach. Warto dodać, iż stałym członkiem bandu jest
też Miguel Cravo, odpowiedzialny na działania wizualizacyjne. Wydana na winylu
płyta składa się z sześciu części z tytułami, trwa 48 minut i 3 sekundy.
Rockowy drive, sfuzzowany bas, gitarowa ściana mokrej
psychodelii, równie gęstej i lepkiej, jak zmysłowej. Sekcja rytmiczna kroi
przestrzeń bez chwili zastanowienia, podczas gdy gitara (czasami dwie)
uprawiają acidowe szaleństwo,
całkowicie zatracając się w procesie ekspresyjnej improwizacji. Zdaje się przy
okazji, że japońska gitara ma dodatkowe porcje prądu. Muzyka smakuje ciężkimi
dragami i wyjątkowo lekkimi myślami. Drugi epizod tłumi emocje po obu stronach
wyimaginowanej sceny – lekka, ciekła narracja, echo, pogłos, filigranowa
ekspozycja gitary, małe sprzężenia, puchowe ściany, piękne, dubowe inkrustacje.
Trzecią opowieść poznajemy w samym środku noise’owego
zgiełku. Flow sekcji mocny jak walec
drogowy, gitara zaś leży na plecach i cudownie rzeźbi w dźwiękach. Rockowa
baza, improwizowana nadbudowa. Więcej emocji, mniej kwasu, rzekłby recenzent, gdyby natychmiast nie musiał zmienić
zdania – po wyhamowaniu w okolicach 4 minuty, gitara tryska fajerwerkami, jej
gryf ocieka brudem, anarchią, prawdziwie punkową nieoczywistością. Solowa
ekspozycja Nuno płynie wyjątkowo wysokim wzgórzem. Mantra rocka, improwizacyjne
zdobienia. Na ostatniej prostej przyspieszenie i zwolnienie, raz w dół, raz w
górę! Czwarta historia pachnie zdrowym rock’n’rollem! Kwaśny marsz po swoje trzech, a nawet czterech kowbojów! Energia
kosmosu, witalność, bezpretensjonalność, ale i zadziorność godna klasyków punk & new wave! Jedna gitara
śpiewa, droga śle pociska i rozrabia na całego! Free acid impro rock!
Piąty odcinek od pierwszego dźwięku kłuje w oczy niebywałą
urodą! Dub & crazy slow motion!
Piękna mieszanka kwasów różnogatunkowych – gitara zdaje się pleść androny, bas
szykować do drogi, a perkusja milczeć… W 5 minucie talerze leniwie budzą się do
życia, bas rysuje linię melodyczną i doprowadza wszystkich do szczęśliwego
zakończenia. Oto i szósta, finałowa ekspozycja – gęsty, energetyczny rock
powraca – transowe drum’n’bass,
zgiełk dwóch gitar, a może raczej gitary i syntezatora. Atak żywych, wyjątkowo
hałaśliwych klonów – parafrazując klasyków. Koniec tej niebywale udanej płyty
aż kipi energią, więcej w nim hałasu, niż samej psychodelii, nawet garść
melodii na ostatniej prostej, ale w estetyce harsh rocka.
Uivo Zebra Uivo
Zebra (Bocian Records, CD 2018) & Gancho (A Besta, Kaseta
2018)
Jorge Nuno i jego gitara elektryczna zostają z nami! Trio
Uivo Zebra tworzą wraz z nim – świetnie nam znany kontrabasista Hernani
Faustino, tu z instrumentem swojej młodości, czyli gitarą basową oraz João
Sousa na perkusji. Trio debiutowało w roku ubiegłym dwoma wydawnictwami ( w tym
jednym, wydanym w Polsce!), które za moment skwapliwie omówimy. Selftitled dysk zawiera pięć utworów,
trwa 51 minut i 55 sekund, kaseta Gancho
– trzy utwory, trwa 44 minuty i 38 sekund (nazwy wydawców z tytule
podrozdziału). Choć muzycy nie precyzują tego na okładkach obu wydawnictw, grać
będą muzykę improwizowaną opartą o schematy i rozwiązania typowe dla muzyki
rockowej.
Zacznijmy od płyty wydanej przez Bociana. Pojedyncze dźwięki
talerzy, dzwonków i dzwoneczków, głęboki drumming,
preparacje wymieszane z ciszą na gryfie gitary – start Uivo Zebra czyniony jest
w niemal dark ambientowych
okolicznościach. Pogłos oczekiwania, echo zwiastujące wydarzenia, które dopiero
nadejdą. W trakcie 4 minuty nagrania na horyzoncie pojawia się coś, co możemy
uznać za rozpoczęcie tzw. narracji właściwej. Gitara skrzy się dubem, bas pulsuje, perkusjonalia
pobrzękują – stuprocentowe impro w gemie otwarcia! Bas zdaje się podawać
pierwszy rytm dopiero w 7 minucie, brzmi niezwykle masywnie, na jego tyle
gitara sprawia wrażenie puchu unoszonego przez wiatr. Silny, rockowy drive - flying guitar i bas, który nie znosi pustki i cały czas,
niezależnie od swojej wiodącej roli rytmicznej, plecie małe improwizacje na
gryfie. Epickie, niemal 13 minutowe otwarcie, w finale którego gitara zdaje się
osiągnąć poziom pełnej, artystycznej ekstazy.
Druga część startuje niezwykle kolektywnie, zwartym, nieco
hałaśliwym, rwanym post-rockowym krokiem. Improwizowana sytuacja, z której
wyjście podpowiada estetyka muskularnego hc/punk
– gęsto, instynktownie, wyraziście! Bas i gitara snują swoje historie, perkusja
naciska na obowiązki narracyjne – prawdziwy power
noise! Kolejną część otwiera pulsująca gitara na pogłosie. Sekcja stara się
stawiać zasieki i jest w tym niezwykle skuteczna. Narracja mimo to wydaje się
nad wyraz spokojna. Po pewnym czasie rodzi się melodyjny wątek – rodzaj upalonego bluesa! Bas rzeźbi w poprzek toku
myślenia tria, nieustannie zagęszcza narrację. Gitara tuż obok, from time to time, zdaniem odrębnym
akcentuje swój psychodeliczny wymiar dźwiękowej nieskończoności. Spowolnienie
sprawia, iż muzyka gęstnieje niemal do stanu magmy. Poszukiwanie zakończenia
realizuje bystrym solowym popisem gitarzysta, podczas gdy goła sekcja gna na
ostateczne zatracenie!
Czwarta część płyty – gitarowy hałas i sekcja, która brzmi
niczym The Rolling Stones wiele lat temu! Wszystko szyte tu jest gęstym,
rockowym ściegiem. Niczym Motorhead przepuszczony przez prasę hydrauliczną.
Ciasne, dotkliwe, emocjonalne, prawdziwe – heavy
rock & noise in impro hell! 8 minuta, to dynamiczny zwrot akcji –
świetny pomysł! Na wybrzmiewaniu, tuż potem, dobra robota perkusisty i … upadek
w kolejną gęstwinę dźwięków. Epicki, znów niemal 13 minutowy dramat! Tuż po
jego wybrzmieniu czas na pieśń finałową: małe dźwięki, drobne pulsacje, gitara,
bas i perkusja liżą rany - jakże
potrzebna chwila wytchnienia – po czym zbierają się do ostatniej posługi wobec
słuchaczy. Gitara dubuje, bas improwizuje na niezadany temat, perkusja wpada w
drobną, ale jakże uroczą kipiel. 3 minuta, rockowy motyw z basu budzi
wszystkich do życia. Znów pachnie bluesem i wielokrotnie złamaną miłością. Slowly, but heavy! Gitara łapie
psychodelicznego dryla, a sekcja brnie dalej bez udziwnień – toż to nawet mały
galop! Widmo finału płyty bynajmniej nie tłumi emocji muzyków – dynamiczna
perkusja, rockowy bas i gitara, która pętli się wokół własnej osi, snuje
kolejną dobrą opowieść. I znów galop – historia rocka zna takie przypadki! Last minute – piękne gaszenie płomienia,
głównie za sprawą, jak zwykle błyskotliwej gitary!
Gancho - ten sam
podmiot wykonawczy, być może także miejsce i czas. Startujemy z przytupem, na
ostro – precyzyjna sekcja, gitara, który niczym skalpel, tnie krótkie,
metaliczne frazy. Mniej rocka, więcej impro
jazzu – notuje recenzent, ale sam nie jest do końca przekonany do swoich
osądów. Oto bowiem gitara zaczyna swój uroczy, i jakże dla niej typowy, psycho-dance till death! W 4 minucie
komplet muzyków czyni dramaturgiczną pętlę, niczym zahartowany w bojach noise band. Na tle poprzednio omówionego
nagrania, tembr gitary basowej zdaje się być nieco delikatniejszy, także drumming, nawet w stanie kipieli, nie powoduje,
iż ściany naszego salonu odsłuchowego zaczynają pękać. Za to gitara zdaje się
mieć jeszcze więcej ognia w sobie. Na finał odcinka, gęsta kipiel w stabilnej
dynamice, z gitarą, która płonie po nieboskłon i basem, który dogorywa w znoju
improwizacji.
Cześć druga, najdłuższa, ponad 22 minutowa, rusza z kopyta
dynamicznym drummingiem, ognistą gitarą
(jakże by inaczej) i hardcorowym basem, który świetnie zna swoją rolę. Rockowy flow gaśnie jednak już po 120 sekundach
– narracja rozlewa się szerokim korytem, a w niej cudna dubowa gitara, aktywna
perkusja i perkusjonalia, bas na dorobku. Restart następuje po 30 sekundach i
znów pcha trio w pełny galop - moc kwasu
na obu gryfach! 6 minuta wyznaczy kolejne hamowanie, podczas którego sekcja
łapie bluesowy flow, gitara tuż obok
żyje zaś własnym życiem. Cała narracja zdaje rozpływać się w wyjątkowo słodkiej w tym momencie psychodelii. W 9 minucie bas mąci spokój, tnie punkowe riffy, a zaraz po nich jazzowe synkopy,
jakby dawał nowe życie tej opowieści. Uroda kolektywnej improwizacji w
rozkwicie! Ciąg dalszy stawia na jeszcze większe uspokojenie – bas kreśli małe
pętle, gitara świeci na czerwono,
perkusja czyni swoją powinność. Rodzaj chill-outu
dla zaawansowanych. Po upływie kwadransa – eksplozja gitary! Trio rusza na
kolejny podbój świata! Bystry recenzent notuje w kajecie: ta edycja Zebry mniej
nastawiona jest na gęste zwarcia narracyjne, więcej w niej powietrza, luzu i
swobody beztroskiego improwizowania. Finał tej części dostarcza jeszcze kilka
tropów gatunkowych – szczypta noise,
post-elektroniki i harshu. Why not! Rock ma swoje prawa!
Wreszcie finałowy kwadrans – zaczyna go wyjątkowo spokojna
gitara, bas, który stąpa małymi frazami, niemal flażoletami, także drżenie
talerzy, garść pogłosu i dubu. Muzycy zdają się serfować po niespokojnym
oceanie, ale nie wykonują nerwowych ruchów. Wraz z rozwojem sytuacji, bas
zaczyna grzmieć i dudnić, gitara przeciwnie – łagodna jak baranek. Rodzi się
stabilny flow otwartego jazzu. W 6 minucie bas ogłasza kres tych relaksujących
zabaw – jest rytm, jest ogień na gryfie gitary, możemy zatem startować z
kolejną eskalacją. Ekspresyjny
taniec i fajerwerki, kind of
psycho-harsh-post-anything-rock! Ale tu tak naprawdę rządzi
improwizujący bas – snuje motyw, łamie go i deprecjonuje, gitara zaś śpiewa na
stojąco, a potem gna w kierunku napisów końcowych. Po drodze zdarza się jej
jeszcze jedna eksplozja mocy (11 min). Ostatnia prosta jest niezwykle efektowna
– fire and psycho as well!
Tatvamasi Amor Fati (OBUH Records , CD 2017)
Na potrzeby ostatniej płyty dzisiejszego zestawu, opuszczamy
Portugalię (choć o niej nie zapominamy!) i przenosimy się do Lublina! Przed
nami czwarta płyta kwartetu Tatvamasi, który na potrzeby nagrania Amor Fati, rozrósł się do septetu, a
chwilami nawet do oktetu. A zatem skład bazowy: Grzegorz Lesiak – gitara
elektryczna (kompozytor całości materiału, który za moment zdekonstruowany
zostanie bystrymi improwizacjami), Tomasz Piątek – saksofon tenorowy, Łukasz
Downar – gitara basowa i Krzysztof Redas – perkusja oraz goście: Anna Witkowska
i Michał Ostrowski – skrzypce, Małgorzata Pietroń – wiolonczela i Wojcek Czern
– elektronika oraz produkcja samego nagrania, w słynnym w kilku światach studiu
nagraniowym w Regałowie. Sześć utworów, 40 minut bez 14 sekund. A co z tym
zachodnim krańcem Europy? Poprzednia płyta Tatvamasi nagrana została w
towarzystwie Yedo Gibsona I Vasco Trilli. Pisaliśmy o niej na tych łamach.
Coś mi się stało z
Twoją głową. W klimat pieśni otwarcia wprowadza nas trzyosobowa sekcja
strunowa, która z prawdziwie góralskim zaśpiewem pięknie podprowadza kwartet
tubylców Tatvamasi, którzy jazz-rockowym nerwem zaczynają siać artystyczny
popłoch. Zwinny temat, strongly strings,
funkująca gitara, bystre harmonie wprost do śpiewania i tupania nogą. Wejście w
świat improwizacji odbywa się na barkach gitary, która lubi psychodeliczne
wycieczki. Niemniej bystry zdaje się być saksofon, który także lubi funkowe
emocje. Skoro był temat i improwizacje, musi być też coda – znów smakuje tu
wiatrem od gór! Dziwne rzeczy dzieją się
w pudełku z zagadkami. Gitarowe intro, perkusjonalia z basem płyną dość
ilustracyjnie, skromny saksofon. Gitara plecie mantrę, reszta pięknie
improwizuje. Noszę klucze i świecę
lampami. Temat ponownie zadaje sekcja strunowa – znów wydaje się być lekki,
skoczny, frywolny, tu barwiony analogową elektroniką. Temat prowadzi też
kwartet, co kardynalnie zagęszcza opowieść. Po przejściu w stan zmysłowego
wytłumienia, leniwie docieramy do fazy improwizacji – najpierw saksofon, potem
dochodzi gitara pełna zdrowego kwasu.
Efektem tych wszystkich wydarzeń, nowy flow,
któremu najbliżej do żywego, pełnowymiarowego jazz-rocka. Sekcja rytmiczna
zdaje się prowadzić całą historię z saperską precyzją, którą pęknie podkreślają
jakże śpiewne skrzypce i wiolonczela. Na wybrzmieniu te ostatnie nucą balladę,
ale nie jesteśmy pewni, czy można jej słuchać przy dzieciach.
Zacne zajęcia wydają się nie mieć ani sensu ani końca.
Zaczyna bas na ugiętych kolanach, z odrobiną preparacji. Saksofon szuka dna
tuby, analogowa elektronika zagubionego kabla, jest też wielobarwne percussion – ta pieśń lśni mocą bardzo
swobodnych improwizacji. Recenzent aż piszczy nad kajetem. Rockowy dryl narzuca
po czasie dynamiczna perkusja. Reszta instrumentów wszakże wciąż miesza i mąci,
dzięki czemu narracja budzi powszechną grozę i dramaturgiczny niepokój.
Właściwy temat utworu być może jest naszym udziałem dopiero pod koniec 5
minuty. Why not! Życie to nie jest spacer po równinie. Tako rzeczą skrzypeczki i
zapraszają do tańca w tonacji odrobinę molowej. Bas i gitara tworzą epicką
introdukcję. Funk sekcji rytmicznej
daje się nam we znaki po 45 sekundzie, ale tu zmiana stara się gonić zmianę. A
może tak szczypta ciekłego metalu??
Nie, z powrotem funky as well! Trochę
prawdziwie Zornowskiego eskalowania tempem zmian! Istotne spowolnienie spotyka
nas po 4 minucie, ale nie trwa ono długo – znów dynamizacja, okraszona świetnym
dialogiem saksofonu i gitary – brud, anarchia i psychodelia. Whaw! Dolina matczynych napomnień. Finał rodzi się pośród sekcji
rytmicznej, która snuje niezobowiązujące slow
motion. Pod ścieg narracyjny delikatnie, unosząc się na palcach, wchodzą
skrzypce i wiolonczela. Taniec zwinnych świerszczy po łące zroszonej wiosennym
deszczem. Piękne!