wtorek, 30 kwietnia 2019

Jacinto, Almeida & Morão! The Selva! Walking into the jungle!


Po sporej dawce portugalskiego acid-rocka, który lubi improwizować, czas na swobodną kameralistykę, która lubi … rockowe emocje, afrykańską polirytmię i - co oczywiste w tym kontekście sytuacyjnym - kreuje muzykę według bardzo luźnych założeń artystycznych.

Trio zwie The Selva, co w każdym z języków panujących na Półwyspie Iberyjskim oznacza dżunglę! O ich poprzedniej płycie pisaliśmy jakieś półtora roku temu, dziś zaś pochylimy się na ich dzieckiem najmłodszym, które zwie się Canicula Rosa (Clean Feed, CD 2019), co po naszemu można określić, jako Różowy Kanion. Skoro wiemy już tak wiele, przypomnijmy sobie personel Selwy: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Nuno Morão – perkusja. Nagrana w styczniu ubiegłego roku płyta trwa 42 minuty i 16 sekund, a składa się z ośmiu opowieści.




Grzmoty kontrabasu, czynione na wejściu, umieszczają pieśń otwarcia w nieco metafizycznych okolicznościach – przestrzeń wokół drży, pomrukuje, z dalekiego planu docierają pierwsze dźwięki wiolonczeli, rezonują talerze. Wokół echo pulsującej ciszy – całość niczym cierpiące chamber, czekające na łyk święconej wody. Narracja buduje się małymi frazami mniejszego strunowca, skromnym, ale zdecydowanie niekameralnym drummingiem i pojękującym z oczekiwania smykiem kontrabasu. Fonia zdaje się być wyjątkowo niskopodłogowa – groza niedopowiedzeń, dziwne malunki na ścianach, na finał zaś odcinka dłuższe pasaże cello. Start drugiej opowieści jest bardzo płynny, bez zbędnej w takim wypadku ciszy - rytmiczna palcówka na gryfie wiolonczeli jasno stawia cele i określa poziom oczekiwań. Progresywny drumming dla podkreślenia sytuacji scenicznej, dynamika całości niczym wyzwolony Madredeus bez głosu boskiej Teresy. Rytm, molowa tonacja do tańca, bezkres portugalskiego saudades, wersja dla zaawansowanych. Kontrabas rzeźbi smykiem bruzdę na gryfie, mąci spokój dynamicznej kontemplacji, sieje artystyczny nieład. Po chwili wahania, podłącza się jednak pod strukturę rytmiczną pieśni i doprowadza ją do szczęśliwego zakończenia. Cisza ma miejsce tuż po ostatnich dźwiękach wiolonczeli.

Kolejny odcinek rodzi się z lenistwa obu smyczków, zawieszonych na strunach. Slow motion bizzare! Płyną wspólnym korytem, a towarzyszą im rezonujące talerze. Brzmienie kontrabasu wydaje się być zdecydowanie bardziej siarczyste, a całość zionie smutkiem, niczym wygłodzony smok. Deep drumming buduje dynamikę, struny trwają w dźwięku. Krok za krokiem narracja gęstnieje – zmysłowa kameralistyka, która wytrwale poszukuje ekspresji post-rocka, a potem jeszcze piękniej przygasa. Czwarty utwór dość drapieżny – dwa razy pizzicato i głośna praca perkusji. Agresywne ekscesy, także grane arco. Wolna muzyka na otwartej przestrzeni – zmiana goni zmianę. Także frazy jazzowego walkingu, które podnoszą poziom ekspresji całości. Dwuminutowa perła temperamentnego chaosu! Brawo!

Piąta historia, znów z nowymi elementami – tym razem kontrabas szarpie struny, a wiolonczela poddawana jest zmyślnym preparacjom. Talerze, mokre werble i narracja, która raz za razem ulega zawieszaniu, w oczekiwaniu na tajemnicę kreacji. Cello zaczyna grać upalony barok, aura kwitnie i rozbłyska małymi fajerwerkami. Semicki klimat, pokój z widokiem na Tejo, wprost z wyjątkowo smutnego wzgórza Santa Catarina. W ramach fonicznego kontrapunktu, cello brudzi swoje brzmienie chrobotem przetwornika. Jazzowy drumming buduje nowe emocje, a mały strunowiec wraca do baroku. Na samym końcu skromne spiętrzenie – każdy z muzyków dokłada do ognia! Wonderful! Bez zbędnej zwłoki szósta pieśń – wiolonczela znów nabiera siarki w usta, skwierczy i rzęzi. Rytmiczne pizzicato kontrabasu zaprasza na dynamiczną podróż. Cała trójka idzie do tańca, struny imitują się, podkreślając doniosłość chwili. Drummer bije rytm – chamber goes rock&roll! Na ostatniej prostej kwaśna mantra!

Siódma pieśń, zatem powoli widać już napisy końcowe. Rytm i repetycja kontrabasu, znów moc brudu na gryfie cello, perkusyjna kipiel. Czysta akustyka i harsh ramię w ramię. Zadziorna i szorstka, pełna emocji etiuda. Wreszcie wielki finał płyty – spokój i niepokój, niczym ogień i woda, napięte struny, rezonans werbla i talerzy. Mały barok wiolonczeli i nerwowy, ale rytmiczny błysk kontrabasu. Całość smakuje pożegnaniem, nie tylko chyba z tą płytą. Wielki, piękny ocean saudades. Aktywny drumming, dźwięczny szelest talerzy w trakcie ostatniej drogi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz