AMM to prawdopodobnie
jedyna grupa, o której wspomina się zarówno w książkach o rocku, jak i jazzie,
klasyce i awangardzie. Po prawdzie są częścią każdej z nich, ale jednocześnie
nie są częścią czegokolwiek - Price Guide to Records Collection (Wielka
Brytania)
Czytelnicy Trybuny
Muzyki Spontanicznej wiedzą o brytyjskiej formacji AMM prawie wszystko.
Poznaliśmy kilka ważnych ich płyt, kreśląc przy okazji drobny rys historyczny,
podzieliliśmy dumne dzieje grupy na trzy podstawowe interwały czasowe,
dogłębnie analizując ostatnie 15 lat działalności grupy w składzie dwuosobowym
(Tilbury-Prevost), wreszcie szczegółowo omówiliśmy dwie ostatnie płyty grupy
nagrane dość niespodziewanie … ponownie w trio*). Dziś czas na zapowiadane od
dawna story about the core period of AMM!
Gdy w Polsce – lat temu 39 - pewien dżentelmen w zielonym
uniformie i czarnych okularach ogłasza stan wojenny, tego samego dnia w
dalekiej Anglii, w wypadku samochodowym, ginie ojciec założyciel formacji,
artysta godny rangi człowieka renesansu – Cornelius Cardew. Mniej więcej w tym
samym momencie dziejowym, od pewnego już czasu związany z grupą, pianista John
Tilbury wchodzi w pełne prawa członka AMM (dołączając do pary kolejnych ojców
założycieli – perkusisty i perkusjonalisty Eddiego Prevosta oraz zaplątanego w
kable radiowe i elektroniczne, gitarzysty Keitha Rowe’a). Począwszy od
kolejnego roku grupa zaczyna funkcjonować w składzie trzyosobowym i ten
wspaniały, artystyczny stan rzeczy trwał będzie aż do roku 2004. W tym czasie
grupa wyda kilkanaście wspaniałych płyt, które za moment - niemal wszystkie – szczegółowo
omówimy, trzymając się kolejności chronologicznej.
Laminal/ The Great
Hall, Goldsmiths' College, Londyn, 20 lutego 1982 (2
części, 75:40)
Garażowy zgiełk gitarowych sprzężeń, masywne akordy piana i
bukiet perkusjonalnych incydentów - oto AMM budzi się do życia w poświacie
brudnych, niemal industrialnych dźwięków. Małe burze z piorunami, pełne
brzęczących przedmiotów, dźwięków przypadkowo wyłapywanych na falach radiowych,
które przypominają … znane przeboje świata muzyki pop, zagubione frazy z dna fortepianu,
uwikłane w echo pulsujących perkusjonalii - narracja zdaje się być wypełniona frazami
równie masywnymi, jak i ulotnymi. Muzykom wystarczy chwila, by ów kreatywny chaos
sytuacyjny zamienić na pasmo medytacyjnych opowieści, wypełnionych dźwiękami
pojedynczych klawiszy, rezonującego talerza i oddychającego ciszą amplifikatora
gitarowego. Kolejnym krokiem może być zwrot w kierunku głośnej, jakże swobodnej
improwizacji, gęstej od pomysłów i niebywale intensywnej, która stanowi
niechybnie jeden ze znaków firmowych AMM tamtych lat. Elektroakustyczny tygiel hałaśliwych
fraz, plam głęboko zaszytej nostalgii, artystycznej buńczuczności i abstrakcyjnych
fraz post-muzyki, przypomina związek chemiczny, w którym niedopasowane z pozoru
elementy składowe łączą się w strumień jednorodnych pierwiastków. Tu, w połowie
pierwszego seta, doświadczamy jednego z ważniejszych dowodów w sprawie, pięknie
okraszonego dźwiękami muzyki … The Beatles.
Naczelnym wodzem ustawowo demokratycznego AMM zdaje się tu
być nade wszystko gitara Rowe’a i wszystko, co wiąże się z nią na scenie.
Charczy zepsutymi pick-up'ami, sprzęga się, rysuje plamy dark ambient, wreszcie sięga po smyczek i brzmi niczym skrzypce.
Tak właśnie czyni na starcie drugiego seta. W ciszy, pozornym spokoju,
kreowanym także deep drummingiem i
fortepianem pełnym contemporary smell,
rodzi się zupełnie nowa opowieść. Po fazie gry wstępnej, narracja bez trudu osiąga
niemal noise’ową gramaturę, by za
pociągnięciem różdżki czarnoksiężnika przeobrazić się w zmysłowe pasaże post-chamber, okraszane onirycznymi
dronami rezonujących talerzy. W trakcie ponad 30-minutowego utworu muzycy jeszcze
dwukrotnie kreują ową pętlę dramaturgiczną. Finał koncertu ginie w szaleństwach
Rowe’a i Prevosta, które pięknie rekapituluje Tilbury śląc frazy abstrakcyjnego
post-jazzu. Sam ogień narracji gaśnie w strumieniu repetytywnej elektroakustyki,
płynącej wprost ze stołu mikserskiego gitarzysty.
The Generative Themes, Crescent Studios, Bath, Anglia, 11-12
grudnia 1982, Bienale w Zagrzebiu, Jugosławia, 24 kwietnia 1983 (5 części, 77:44)
Jęcząca, post-industrialna mieszanka tajemniczych dźwięków
otwiera jedną z nielicznych studyjnych płyt AMM. Rechot suchych talerzy, garść
fal radiowych, elektryczna aura w powietrzu i fortepian, który jedynie oddycha,
nie wydając jeszcze żadnego dźwięku. Bęben basowy zaczyna wybijać rytm serca, niemiarowy,
migoczący, a piano czeka aż do szóstej minuty, by w końcu dać pierwszy znak
życia. Brzmi bardzo matowo, jakby stało za teatralną, grubą kotarą, a jednak potrafi
skutecznie spowolnić narrację tria do granic ciszy. Kolejną opowieść rozpoczyna
gitara, która przypomina brzmieniem … gitarę, nawet taką, która ma struny!
Pojawia się też smyczek, a perkusja nabiera wręcz rockowego posmaku. Piano
otwiera szeroko oczy, a energia całej opowieści staje się godna prawdziwej
rewolucji. Oto być może najgłośniejszy fragment w dumnej, ponad 50-letniej
historii AMM! Trzecia opowieść pulsuje post-industrialnym echem. Gadające radio,
skrzypiące struny, rezonujące przedmioty - elektroakustyczna magma pełna brudu,
spowolnienia i niepokoju. Dynamiczny drumming
nie dość, że otwiera czwartą opowieść, to jeszcze skutecznie wyrywa nas z medytacyjnego
komfortu. Hałaśliwe zabawki na gryfie gitary tworzą istotny background dla pasji, z jaką Prevost
buduje opowieść. A Tilbury sugeruje wręcz, że free jazzowe natręctwa, godne
Alexa von Schllipenbacha, mogą stać się także jego udziałem. Kreatywny chaos sytuacyjny
godny - bez cienia wątpliwości - czupurności debiutanckiej płyty Ammmusic!
Część studyjną płyty uzupełnia ponad 30-minutowy koncert,
który definitywnie trzyma klimat i intensywność nagrań bez publiczności
(dostępny jedynie w wersji CD). Na starcie czeka nas kolejny, ostry, jakże
wyrazisty pasaż dźwięków wprost z klawiatury fortepianu, który po prawdzie
traci moc dopiero po upływie 10 minuty, gdy salę koncertową spowijać zaczyna
post-industrialny rezonans wszystkiego ze wszystkim - bez wątpienia dzieło Rowe’a
i Prevosta. Znów mały smyczek śpiewa na stronie (na gitarze? na krawędzi
werbla?). Po chwili narracja nabiera intensywności, ale nie gubi nuty refleksji,
jaka pojawia się pomiędzy grzmotami elektroakustyki. Jest taneczny hit z radia
i post-jazzowe frazy, snute pod palcami pianisty. Końcowe minuty zdają się
upływać dość spokojne, ale przed finałowym wybrzmieniem muzycy pozwalają sobie
jeszcze na drobną eksplozję emocji, która wygasa wielosekundowym pasażem coraz
spokojniejszych dźwięków, by ostatecznie napotkać ciszę.
Combine + Laminates +
Treatise '84, Arts Club, Chicago, 25 maja 1984
(2 części, 75:41)
Koncert rozpoczyna się na poziomie ciszy, powolnego strumienia
łagodnych, niemal relaksacyjnych dźwięków (co staje się dla AMM niepisaną
zasadą) – coś wibruje w obrębie zestawu perkusyjnego, coś grzmi w dalekim tle, klawisze
fortepianu wydają pierwsze westchnienia, na stole gitarowym tlą się mikro sprzężenia.
W okolicach 5 minuty Tilbury do pary z Prevostem rozpoczynają nowy wątek, który
pachnie dobrym … jazzem, oczywiście w jak najbardziej otwartej formule. Wątek
ów nabiera mocy i intensywności aż do poziomu, który śmiało możemy nazwać
najbardziej free jazzowym epizodem w historii AMM! Tym razem rola Rowe’a
sprowadza się do mącenia głównego nurtu narracji elektroakustycznymi
zdobieniami. Epizod wygasa po około 10 minutach i opowieść przechodzi w fazę minimalistyczną,
której kolejne stopnie zdobią fikuśne, radiowe odpadki. Dalsze etapy koncertu,
to eskalacyjne spiętrzenie, bogate w wydarzenia i stawiające na niemal ciągłą
zmianę, niepozbawione elektroakustycznych grzmotów i przepięć, wreszcie bystre
zejście w otchłań dark ambient, gdzie
fundamentalna zdaje się być praca Rowe’a. Wszystko zaczyna wtedy drżeć i pulsować
złem. Ostatni dźwięk tej części koncertu należy jednak do śpiewającej … Tiny
Turner!
Uzupełnieniem zasadniczej części koncertu (dostępnym jedynie
w wersji CD) jest … kompozycja Corneliusa Cardew Treatise. Muzycy oczywiście improwizują, a zapisy dzieła stanowią
dla nich jedynie inspiracje i drogowskazy, co dalszego rozwoju opowieści. Początek
zdaje się być wyjątkowo abstrakcyjny, pełen rwanych, nerwowych fraz. Cisza, mgławe
oddechy i fermentujące dźwięki ze stołu mikserskiego - wszystko zatopione w
dość onirycznej aurze. Być może ten akurat moment historii AMM uznać winniśmy
za nowe, w pełni minimalistyczne otwarcie. To pierwszy utwór w dyskografii
grupy, który definitywnie stawia na zaniechanie, oczekiwanie i sianie niepokoju
czerstwą ciszą. Cardew zdaje się triumfować zza grobu, tycząc kolegom niejako nowy
kierunek rozwoju ich improwizacyjnych poszukiwań. State of creative minimalism, not only with silence! Narracja w
dalszej części toczy się nad wyraz leniwie. Pojawiają się kobiece głosy, które
szepczą tajemnicze teksty. Strumienie dźwięków jednak gęstnieją, czernieją i zaczynają
delikatnie drżeć. Mamy wrażenie, iż muzycy grają minimalistyczny soundtrack do psychodelicznego horroru.
The Inexhaustible
Document, Union Chapel, Islington, Londyn, 10 stycznia
1987 (2 części, 57:28)
Po raz drugi i nieostatni w dzisiejszej opowieści nagranie
studyjne! Tym bardziej wyjątkowe, gdyż powstałe w kwartecie, do składy dołącza
bowiem wiolonczelista Rohan De Saram. Nagranie to rodzi się już naprawdę w
ciszy zupełnej. Jego pierwsze dźwięki pochodzą z instrumentu gościa. Smyczek
snuje się po gryfie, a w tle delikatnie skwierczy uroczy post-ambient –
rezonujący talerz, rozpływające się frazy deep
piano, także dron suchego powietrza od strony stołu gitarowego. Recenzent
zastanawia się, czy to nie pierwsza płyta AMM przeznaczona w pełni do odsłuchu słuchawkowego.
Here it is! Muzyka snuje się leniwie
i pachnie dobrą kameralistyką na kilometr. Na froncie narracji króluje cello, równie często traktowane pizzicato, jak arco. Wokół mnóstwo tajemniczych dźwięków z nierozpoznanych do
końca źródeł. Opowieść balansuje na granicy ciszy.
Drugi epizod także staje w szranki rywalizacji o miano najcichszego
nagrania AMM - smukłe, minimalistyczne piano, delikatny smyczek, pomruk elektroakustyki
i oddech wystudzonych perkusjonalii. W połowie 8 minuty małe przebudzenie –
wiolonczela w szyku pizzicato wzywa
do wzmożenia aktywności. Pojawia się skromny drumming, a piano śle otwarte, ale bardzo wystudiowane frazy.
Mikrotonalne tło Rowe’a podkreśla jego rolę w tym nagraniu (zdecydowanie
odpowiada dziś za background). W
kolejnych minutach emocje utrzymują się na krzywej wznoszącej, ale wciąż
pozostajemy w oparach medytacyjnej podróży w nieznane. Piano proponuje kilka klasycznych
pasaży, cello wzmacnia brzmienie
(drobna amplifikacja?), a elektroakustyczne tło także wydaje się być odrobinę
bardziej wyraziste. W okolicach 19 minuty nagranie nabiera nawet znamion
spokojnego hałasu, upstrzonego ochłapami industrialnych dźwięków, i to właśnie
wtedy rozpoczyna się fragment nagrania, który dostępny jest jedynie w
rozszerzonej wersji CD. Po niedługiej chwili narracja rozpływa się bardzo
szerokim, jakże swobodnym korytem – wiolonczela pracuje smyczkiem, trochę od
siebie dodaje perkusja. Na ostatniej prostej, przed fazą wygaszania narracji, napotykamy
na garść drobnych abstrakcji z klawiatury, tudzież wytrwałe szukanie rezonansu
przy samej podłodze studia nagraniowego.
The Nameless Uncarved Block, Zurych i Bazylea, TAKTLOS Festival, kwiecień 1990 (3 części, 74:18)
Kolejne nagranie w wersji poszerzonej, tym razem o jednego z
ojców założycieli AMM, saksofonistę Lou Gare’a, który terminował w grupie przez
pierwszą dekadę jej istnienia. Tu powraca na szwajcarskie koncerty i wstrzykuje
do organizmu tria, pełnego rozimprowizowanej nieoczywistości, sporą porcję
prawdziwie jazzowych i freejazzowych emocji. Początek nagrania tli się jednak w
post-kameralnej łagodności, albowiem Gare sięga najpierw po skrzypce. Akustyczny,
skupiony flow, a na jego peryferiach Rowe,
który ogranicza się do podróży po bezmiarze krótkich fal radiowych. Po raz
kolejny przekonujemy się, iż AMM
funkcjonuje tam, gdzie wszelkie słowa zawodzą (cytując okładkę płyty). Na
początku drugiej dziesiątki minut muzycy przechodzą w tryb swobodnej
improwizacji, która szuka jazzowych korzeni, w czym pomaga saksofon, który
pojawia się w dłoniach Gare’a. Nie brakuje preparacji i smukłych zaczepek z
klawiatury fortepianu. Jeszcze tylko kilka minut i narracja, wspierana
elektroakustycznymi hałasami, wypływa na szersze wody free jazzu, by po czasie
zgasnąć do poziomu typical & minimal
AMM, choć w aurze drobnego dysonansu
poznawczego, albowiem Gare i Prevost kreślą synkopy niemal do momentu osiągnięcia
punktu ciszy.
W drugi epizod koncertowy wchodzimy prawdopodobnie już po
jego rozpoczęciu. Muzycy grają spokojny open
jazz, ale Rowe sieje ferment i parska nieprzyjaznymi dźwiękami, które brzmią
jak linia basu. Tempo narracji rośnie, drumming
zatacza pętle, jednak w okolicach 10 minuty, nie bez udziału krótkich fal
radiowych, opowieść przygasa. W trakcie długiej improwizacji muzycy jeszcze nie
raz odbędą podróż od ciszy do post-jazzowych hałasów. Szczególnie ciekawie
gubią się w kameralnej ciszy (znów skrzypce!), gdy suche emocje zdają się czaić
za każdą porcją posuwistych plam akustycznego post-ambientu, gdy pewne rzeczy dzieją się na scenie o kilka
minut wcześniej niż muzycy zdołają o tym pomyśleć (parafrazując słowa
Prevosta). Finał drugiej części nie szczędzi nam emocji, a kilka perełek do
obrazu całości dodaje szczególnie pianista. Całą zaś płytę uzupełnia niespełna
ośmiominutowy fragment otwartego
jazzu, z wystudzonym saksofonem i kilkoma znakami zapytania, jakby wszyscy
muzycy czekali już na upragniony fajrant.
Newfoundland, Sound Symposium 6, School of Music, St. John's, Newfoundland, USA, 2
lipca 1992 (1 część, 76:47)
Wkraczając w serię kilku amerykańskich rejestracji AMM,
wkraczamy też powoli do świata mikro dźwięków, wystudiowanych improwizacji,
które swój prawdziwy blask osiągają u progu ciszy, w ciemności spektaklu
koncertowego lub … w domowych pieleszach i przestrzeni fonicznej dobrych słuchawek.
Pojedyncze dźwięki klawiszy fortepianu, rezonujący talerz, pomruk post-gitarowych
fonii, zdobionych coraz spokojniejszymi przebieżkami po radiowej skali, wreszcie
moc skupienia i oczekiwania na to, co może, ale nie musi się wydarzyć – to
opowieść typical style of AMM,
opowieść, która po prostu trwa.
Niezwykle zbilansowany dramaturgicznie i emocjonalnie koncert
z Newfoundland potrzebuje godziny zegarowej, by z wyżej nakreślonego letargu
dramaturgicznego wyrwać się choćby na chwilę. Przedtem jednak przeprowadzani
jesteśmy przez niezliczone stadia kreatywnej, dźwiękowej, a nawet para-dźwiękowej
medytacji. Całkiem zasadnym zdaje się w takiej sytuacji pytanie zwarte w liner notes – czy muzyka AMM, to
przykład nieco wydumanej, ale jednak muzyki
konkretnej? Chwilami pasaże dźwięków, jakie produkują przede wszystkim
Tilbury i Prevost, zdają się stać w miejscu i nie podążać w jakimkolwiek
kierunku. Rowe, cerber dramaturgii i siania niepokoju, robi tu swoje, ale i
jego aktywności potrafią pięknie korelować z ciszą, która wisi nad salą
koncertową niczym chmura wyłącznie czystego powietrza. Fale radiowe też płyną
tu wolniej i nie epatują nadmiernym poziomem fermentacji. W tak zwanym
międzyczasie muzycy proponują nam jednak kilka zaskakujących brzmień. Niewykluczone,
iż Prevost sięga po coś, co przy odrobinie wyobraźni mogłoby brzmieć, niczym
zdeformowany wibrafon. W innym momencie mamy wrażenie, że słyszymy dźwięk
harfy. Po 40 minucie narracja definitywnie staje, a my zachwycać możemy się
dźwiękiem smyczka, która kroi krawędź werbla. Zaraz potem faza
wszechogarniającego rezonansu zmyślnie podprowadza nas pod fazę końcową
koncertu.
Od kilku już chwil słychać, iż Rowe coś pichci na boku.
Aktywizuje się Prevost, który rysuje kilka pętli circle drumming, a na flance lewej budzą się do życia czarne
klawisze piana. Pojawia się pewna dynamika – Rowe i Prevost stawiają na emocje,
Tilbury na wybuchową abstrakcję. Coś pobrzmiewa niczym syntezator modularny,
słyszymy także kilka kolejnych dźwięków ze skali radiowej. Owa finałowa, meta eskalacja gaśnie z gracją i w
tempie nie dość typowym dla końcówek AMM, innym słowy – dzieje się nad wyraz
szybko.
Live In Allentown USA, Muhlenberg College Arts Center, Recital Hall Allentown, USA, 24
kwietnia 1994 (6 części w jednym strumieniu, 60:29)
Początek koncertu w Allentown brzmi niczym rytuał inicjacyjny, sakralna
przeprawa przez bramę wyswobodzenia – piano brzmi jak dzwon, wydając kilka
ostrych dźwięków na dużym pogłosie, a perkusjonalne mikro preparacje i
post-gitarowe szemranie podkreślają doniosłość chwili. Narracja buduje się dość
szybko i w trakcie godzinnej podróży kilkakrotnie przekroczy, zdefiniowany w
trakcie omawiania poprzedniego koncertu, próg odbioru słuchawkowego. Zdaje się,
że Rowe przybył na koncert z dużą wolą wyrywania narracji, from time to time, z typowego dla grupy samouspokojenia.
Posadowiony tym razem na lewej flance, co rusz wrzuca do tygla narracji kilka dźwięków,
które burzą spokój partnerów (radio w stanie ciągłego użycia!). Muzyka chwilami
zaczyna brzmieć, jak abstrakcyjne ethno,
w którym brakuje jedynie dalekowschodniego gamelanu. Emocje skaczą ku górze i
choć równie szybko gasną, opowieść nie pozwala nam zmrużyć oka.
Trzecia część nieprzerwanego strumienia dźwiękowego koncertu
na moment wtłacza nas do jaskini błyskotliwego dark ambient, złowrogiego rezonansu, którego powagę burzą dźwięki
muzyki pop złapane na skali radiowej. W kolejnej partycji swoje prawdziwie
solowe trzy grosze proponuje Tilbury - repetycja i retoryczne pytania o ciąg
dalszy narracji. Słyszymy pracę amplifikatora, szum na werblu i oddech piana –
chwila konkretnej zadumy? Opowieść
dość niespodziewanie nabiera jednak intensywności – drżą talerze, gitara brzmi
niczym … gitara, a piano opowiada niestworzone historie. Komentarz Prevosta na
werblu i tomach dalece zaskakujący – niczym dobosz na sterydach! Ów szalony
moment, jak na kanony AMM połowy lat 90., tłumi dronowymi pasażami Rowe, a
komentujący wszystko fortepian rzeczywiście zaczyna brzmieć jak … gamelan. W
tle ktoś bije w dzwon, coś ekscentrycznie rezonuje.
Pełen niespodzianek koncert osiąga wyciszoną fazę finałową
dopiero po serii elektroakustycznych zgrzytów na gryfie gitary. Scenę opanowuje
wszechobecny suspens, pełen czerstwej
ciszy. Plejada nano dźwięków prowadzi
muzyków na skraj koncertu. Nim publiczność zdecyduje się na oklaski, czeka nas
jeszcze niemal kilkudziesięciosekundowa cisza.
Laminal/ Contextual, Context Studios, Nowy Jork, 3 maja 1994 (1
część, 71:17)
Powracamy do nielicznych dla AMM edycji studyjnych. Muzyka
zarejestrowana w Nowym Jorku, podana w jednym, długim traku, dobrze wpisuje się
w nurt minimalistycznych medytacji, ale nie stroni od niespodzianek dźwiękowych,
w niektórych momentach wchodząc nawet na poziom drobnych spiętrzeń
dramaturgicznych i eskalacji. Być może to ostatnie tego typu incydenty foniczne
w dorobku formacji.
Na początku nagrania nic wszakże na to nie wskazuje. Otwarcie
przypada pianiście, który liczy najpierw czarne, a potem białe klawisze. Obok
drży talerz, a na stole mikserskim Rowe’a bardzo leniwie zaczyna rodzić się
mrok i poświata tajemnicy. Tilbury trzyma się contemporary minimal, partnerzy szukają elektroakustycznej
zaczepki. Nagranie nabiera zatem pewnej gęstości, a pierwsze wejście w otchłań medytacyjną
następuje dopiero po upływie kwadransa. Aura dark ambient trwałaby
pewnie w nieskończoność, gdy nie Prevost, który ze smyczkiem w ręku niecierpliwie
szuka nowego rozdania. W sukurs idzie mu Tilbury, który proponuje kilka
post-jazzowych fraz. Rowe dodaje swoje i narracja bystrze osiąga swoje pierwsze
spiętrzenie o stosunkowo dynamicznych parametrach. Opowieść robi krok do
przodu, potem krok do tył, emocji i wydarzeń jednak nie brakuje – trwa bowiem mała
wojna jazzu z czeredą mrocznych dźwięków. Stadium leniwej ciszy muzycy osiągają
w okolicach 45 minuty, po drodze nie stroniąc od minimalistycznych i wzajemnie rezonujących
plam fonii.
Ostatnie dwadzieścia minut nagrania nie upływa muzykom wyłącznie
na czynnościach meta relaksacyjnych.
Znów zdolni są - za pomocą czarnych klawiszy, pełnego drummingu i gitarowych przesterów - zbudować całkiem ekspresyjną
opowieść. Po paru chwilach znów odnajdują jednak ciszę, dyskutują z echem i
rezonansem, medytacyjnie podrygują. Gdy już wszystkim nam wydaje się, że
finalizacja czai się za rogiem, ostatnie minuty, choć spokojne, upstrzone
zostają drobnymi incydentami – rzadkimi w trakcie całego nagrania radiowymi
wstrętami Rowe’a, a także kilkoma tajemniczym dźwiękami ze strony Prevosta. W
tym czasie Tilbury – jakby w drobnej kontrze – stawia na kreatywną repetycję.
Before Driving To The
Chapel We Took Coffee With Rick And Jennifer Reed, Rice University, Houston, USA, 19 kwietnia 1996 (7 części w jednym
strumieniu, 64:25)
Wciąż pozostajemy po drugiej stronie Atlantyku. Koncertowa
płyta o najdłuższej nazwie w dyskografii AMM zaczyna się oczywiście w niemal pełnej
ciszy. Rezonujące, metalowe przedmioty, drżące struny piana, deep drumming na tomach, rozłożystych
niczym podniebna klawiatura i nerw niepokoju po stronie stołu gitarowego, pełen
mikro zwarć i nano sprzężeń. Tilbury
zdaje się stawać na palach, jego instrument przypomina brzmieniem jednocześnie
… gamelan i pozytywkę. Rowe dekonstruuje każdy dźwięk, jak rodzi mu się pod
palcami. Prevost chwilę się zastanawia, a potem czerstwym drummingiem wyrywa partnerów ze stanu komfortowej medytacji i prowadzi
nowy watek. Dość szybko zostaje on przejęty we władanie przez Rowe’a, który w
trakcie całego koncertu dość często rości sobie pretensje do bycia dramaturgicznym
przewodnikiem stada.
Gdy narracja wraca to trybu medytacyjnego, rolę wiodącą na moment
przejmuje stosunkowy aktywny Tilbury, który buduje mantrę powtórzeń, westchnień
i oddechów. Prevost tym razem bardziej schowany, swoją obecność w trakcie
pierwszych części koncertu akcentuje głównie kilkoma pasażami na dźwięczących
misach. Piąty trak na krążku zdaje
się ginąć w ciszy, a stan śmierci klinicznej koncertu przerywają jedynie frazy
radiowe i dron niskiego, na pół żywego basu. Kompozycyjny suspens dark ambientowego Rowe, perkusyjne
preparacje Prevosta i bezdotykowe
dźwięki ze strony Tilbury'ego - opowieść z Houston zdaje się być wyjątkowo
dobrze skonstruowana, konsekwentna, zupełnie pozbawiona dramaturgicznych znaków
zapytania.
Nim koncert wejdzie w fazę wygaszania i poszukiwania ostatniego
dźwięki, tuż pod koniec arbitralnie wyznaczonej na dysku części szóstej, muzycy
postanawiają delikatnie pohałasować – Rowe grzmi czerstwą elektroakustyką,
Tilbury stawia na niskie, mroczne frazy, a Prevost bębni na jazzowo. Finałowa
partycja tonie już w głuchej ciszy. Mozaika najdrobniejszych fonii, które
równie delikatnie ze sobą rezonują i ścielą się do snu echem gitarowych
pulsacji.
Tunes Without Measure
Or End, free radiCCAls Festival, McLellan Galleries,
Glasgow, 4 maja 2000 (6 części w jednym strumieniu, 57:13)
Nuty bez miary i końca,
szkocki koncert AMM, śmiało pretendować może do miana najcichszego nagrania w historii
formacji. Nie sięgajcie zatem po niego bez dobrych słuchawek! Mruczący
amplifikator w stanie spoczynku, oddech martwych talerzy, wreszcie pogłos pudła
rezonansowego piana, które nie wydało jeszcze pierwszego dźwięku, to wymiar
otwarcia koncertu. Głuchy ambient elektroakustycznej pustki zdaje się trwać aż
do 8 minuty, gdy czarne klawisze i urywane frazy ze skali radiowej dają
wreszcie znak życia. Szumy i szmery, oddechy i dramaturgiczne westchnienia. Uroda
chwili nie ma tu końca. Konsekwentny speaking
with silence trwa w najlepsze. Ceremoniał powtórzeń, których rytuał naruszają
jedynie nano frazy ze strony
gitarzysty, który podsyła garść zgrzytów i plądrofonicznych strzępów dźwięku. Od
czasu do czasu minimalistyczne piano stara się czynić incydenty foniczne, które
nie pozwalają całkowicie umrzeć narracji. W efekcie tych działań, pod koniec
drugiej części, rodzi się nawet coś na kształt pokracznego rytmu tej nieco już
metaforycznej ciszy.
W trakcie czwartej części wydaje się, że poziom interakcji i
ilość wydawanych dźwięków nieznacznie wzrasta. Czarne klawisze, small drumming i elektroakustyczne
wtręty, pełnego nieistniejącego hałasu i dramaturgicznej abstrakcji. Muzycy
jednak dość szybko powracają do medytacyjnego spowolnienia, czyniąc jednak w
tej fazie koncertu całe mnóstwo mikroskopijnych, wyjątkowo uroczych zdarzeń
fonicznych (muzyka konkretna powraca?).
Oniryczna flauta, festiwal powtórzeń i twórczej rezygnacji z podejmowania
działań scenicznych.
Finałowa część zdaje się stać w miejscu - szelest talerzy,
basowy dron, najmniejsze klawisze świata, harsh-radiowe
dźwięki znikąd, wszystko tu ze sobą rezonuje i czeka na ostateczny koniec.
Martwe, samotne struny śpiącego fortepianu, pogłos drżącego z zaniechania percussion i gitarowy stół, który
trzeszczy pod ciężarem oczekiwania. Opowieść gaśnie zaskakująco, jakby została
wyciszona w procesie post-produkcyjnym.
Fine, Musique Action Festival, Vandoeuvre-les-Nancy, Francja, 24
maja 2001 (7 części w jednym strumieniu, 58:49)
Niepostrzeżenie wkraczamy z muzyką AMM w wiek dwudziesty
pierwszy! Przenosimy się do Francji, a na scenie wraz z muzykami pojawia się
także … tancerka Fine Kwiatkowski, dając przy okazji tytuł całej płycie. Relacjonując
owo wydarzenie, znów sięgnąć możemy po opis i czerstwe metafory recenzenta,
jakich pełna jest relacja z poprzedniej płyty. Medytacyjny rytuał zabawy z
ciszą, rezonujące przedmioty (AMM nie gra
już nowych dźwięków, sprawdza jedynie, jak rezonują one ze sobą w nowych
okolicznościach scenicznych – cytując za Prevostem), dramaturgiczny suspens
i cierpliwe oczekiwanie na dźwięki oraz ich interesujące konstelacje.
Drżenie werbla, puste klawisze fortepianu i elektroakustyka
ze stołu gitarowego, być może ostatni element, który jest w stanie sprawić tu niespodziankę.
Pomruk gitarowego wzmacniacza, który samą swoją obecnością w bezmiarze koncertowej
ciszy i mroku jest w stanie generować dźwięki (jakże konkretne, nieprawdaż?). W trakcie niespełna godzinnego występu
warto odnotować niemal solowy odcinek w wykonaniu Rowe’a (w części czwartej),
kilka interesujących faz aktywności Prevosta, a także wielominutowe lenistwo pianisty,
który zdaje się w ogóle nie wydawać wtedy dźwięków.
Fine byłby się nie
różnił specjalnie od innych, słuchawkowych, medytacyjnych spektakli AMM, gdyby
nie jego zaskakujące zakończenie. Część siódmą budzą szmery na werblu i mikro
zgrzyty na gryfie gitary, które zaczynają lepić się w dronową ekspozycję. W
tych okolicznościach ze sny zimowego wybudza się nawet Tilbury i zaczyna
budować frazy z zębem contemporary.
Zło tajemnicy, ukryte pod strumieniem dźwięków, zdaje się narastać. Obrazu całości
dopełniają zwinne dźwięki łapane na skali radiowej. Wszystko zaczyna tu ze sobą
rezonować, ale tryb narracji robi się naprawdę mroczny i dramaturgicznie
niebezpieczny. Dark AMM dobija jednak
do końca i zwinnie gasi płomień narracji.
***
W okresie 1982-2005 pod szyldem AMM (reprezentowanym przez
trio, czasami z udziałem gości) ukazały się także następujące wydawnictwa:
Tom Phillips &
AMM Irma (Matchless Recordings, CD 1988) – nagranie z grupą wokalistów,
w formie … operowej, Londyn 1988.
From A Strange Place (Dedicated To The Tokuoka
Family) (P.S.F.
Records, CD 1996) – koncert z Japonii, 1995.
AMM/ Merzbow Split Series #4 (FatCat Records, LP 1999) – nagranie z
austriackiego Grazu, 1998; AMM zajmuje jedynie pierwszą (lub drugą, w
zależności od edycji) stronę winyla.
AMM – Formanex
(Fibrr Records, CD 2002) – nagranie w składzie 6-osobowym, Francja 2002
MEV & AMM Apogee (Matchless Recordings, 2005) –
nagrania obu formacji, zrealizowane zarówno łącznie, jak i oddzielnie, Anglia 2004
Wszystkie omówione dziś płyty wydane zostały przez Matchless
Recordings i są dostępne w formacie CD. Niektóre starsze płyty z lat 80. także
w formie LP. Pełne dane dostępne choćby tu:
https://www.discogs.com/artist/12550-AMM
*) linki do starych tekstów:
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/02/amm-asumpt-do-wiekszej-caosci.html
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/02/amm-dekada-dwuosobowa-tylko-do-uzytku.html
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2018/08/amm-unintented-trio-legacy.html
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/07/amm-so-until-next-time.html
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/10/mozg-ad-libitum-improwizowana.html