wtorek, 28 czerwca 2022

Paul G. Smyth & John Wiese! The Outlier!


Label Weekertoft Records, założony przez irlandzkiego pianistę Paula G. Smytha i angielskiego gitarzystę Johna Russella, powraca po niemal dwuletniej przerwie. Pandemia pandemią, ale powodem braku aktywności mogłoby także odejście z tej części wszechświata gitarzysty - legendę free impro pożegnaliśmy bowiem w styczniu ubiegłego roku.

Mimo tych wciąż smutnych okoliczności, fakt, iż label powraca do świata żywych cieszy nas niepomiernie, zwłaszcza, iż jego nowa propozycja edytorska jest po prostu doskonałą płytą. Preparowane piano i duża porcja elektroniki mogłyby budzić na starcie pewne obawy, jak to zwykle bywa w przypadku improwizacji, która łączy żywe i syntetyczne frazy, ale w wypadku albumu The Outlier możemy mówić wyłącznie o udanych wyborach artystycznych obu muzyków. Co więcej, nagranie jest koncertowe, a zatem domniemujemy, iż to, co słyszymy na płycie jest wiernym odzwierciedleniem tego, co artyści wyprawiali na scenie. Tym większy szacunek! I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie na wstępie – Smyth i Wiese w trakcie niemal godzinnej narracji nad wyraz skutecznie przywołują wspomnienia związane z minimalistycznymi improwizacjami legendarnej formacji AMM! Zresztą czynią to niejednokrotnie, nawiązując nawet do kilku estetyk, jakie ta wspaniała grupa wprowadziła do historii gatunku. W których momentach wyobraźnia recenzenta snuła konkretne skojarzenia, dowiecie się czytając całą recenzję. Welcome!

 


Początek koncertu tworzy plama ambientu zawieszona w bezmiarze dużej sali koncertowej i filigranowy stukot fortepianowych młoteczków, które także zdają się tworzyć swój własny ambient. Z żywej flanki płyną akcenty perkusjonalne, z tej syntetycznej - mrok post-akustycznych, tajemniczych fraz. Narracja ma wyjątkowo szerokie spektrum elektroakustyczne, a równowaga pomiędzy elementami składowymi sprawia wrażenie wręcz modelowej. Każdy z owych elementów zdolny jest tu zaskakiwać, a spora część dźwięków nie da się w prosty sposób przypisać do miejsca swojego pochodzenia. Fortepianowe preparacje mają w sobie dużo znaków zapytania, a post-industrialna elektronika zdaje się mieć nieograniczone możliwości w tym zakresie.

Improwizacja skrzy się od dobrych interakcji, jest bogata w dźwięki i pomysły dramaturgiczne. Muzycy nie dążą do wielu spiętrzeń, nie szukają powodów do eskalacji, często powracają po czystego ambientu i zrównoważonych, pianistycznych dywagacji. Konsekwentnie budują klimat zmysłowej elektroakustyki, która nie śpieszy się z szukaniem odpowiedzi na zadawane pytania. Czasami wszystkie nurty narracji przyoblekają tu postać post-perkusjonalną, innym razem efektownie lepią się w delikatne drony, czym przypominają rzeczone AMM z lat 80. ubiegłego stulecia, gdy grupę tworzyło trio bardzo aktywnie preparowanej gitary, fortepianu i perkusjonalii. Powyższe skojarzenie dobrze działa choćby wtedy, gdy piano z klawisza subtelnie dysonansuje z szumem elektroakustyki. Jeszcze piękniej robi się w momencie, gdy owe minimalistyczne frazowanie zbliża się do okolic ciszy. Akustyka przejmuje chwilowo panowanie nad syntetyką i zaprasza nas w mrok dźwiękowych nieoczywistości. Niemal cała środkowa faza koncertu tkana jest właśnie z owych mrocznych drobiazgów i dramaturgicznych niedopowiedzeń. Skupienie, minimalizm, wiotkie strumienie rezonansu, ale i gigantyczny niepokój pomiędzy dźwiękami. To przecież także cechy, które nierozerwalnie wiążą się z estetyką formacji, o której przed chwilą wspominaliśmy. Zupełnie przy okazji, w pewnym momencie koncertu można odnieść wrażenie, że elektronika ma w swym portfelu możliwości także dekonstruowanie fraz fortepianu w formule live processing.

Dalszy etap narracji, to pewnego rodzaju zagęszczenie. Elektronika szuka kolejnych porcji szumów i post-industrialnych konotacji, podczas, gdy czarne klawisze piana zaczynają budować naprawdę imponujący suspens. Mrok, brudne brzmienie i pewna skłonność do budowania minimalnie bardziej agresywnych fraz prowadzi nas do kolejnego skojarzania z AMM, tym razem z epoką, gdy idiom swobodnej improwizacji był w Zjednoczonym Królestwie kuty z brązu i ołowiu, czyli jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia.

Po upływie trzech kwadransów muzycy powoli zaczynają zwierać szeregi i budować zręby zakończenia spektaklu. Znów mamy wrażenie, że obcujemy z live processing – zdecydowanie słyszymy więcej niż jeden wątek piana. Także strona elektroniczna serwuje nam kilka strumieni fonii. Preparacje, elektroniczne zniekształcenia i setki innych zdarzeń opanowują scenę, ale sama opowieść nie jest bynajmniej szczególnie mocno oddalona od ciszy. Z tychże właśnie drobiazgów i ćwierćfraz muzycy zaczynają budować bardziej gęstą narrację. Dużo warstwowego post-ambientu, ale i strugi akustycznych preparacji, znów doposażonych w mrok niepokoju i nerwowe, ukradkowe spojrzenia. Sama finalizacja zdaje się być przepełniona pewnym ulotnym zgiełkiem. Czarne klawisze, post-industrialny posmak elektroniki i dużo chaotycznego echa w tle. A na koniec … oklaski, bystry powrót do realności koncertu i otwartej przestrzeni muzyki.

 

Paul G. Smyth & John Wiese The Outlier (Weekertoft Records, CD 2022). Paul G. Smyth - fortepian, John Wiese – elektronika. Koncert zarejestrowany 26 lutego 2015 roku w Dublinie, Kevin Barry Room, National Concert Hall. Jedna improwizacja, 53:46



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz