Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 30 czerwca 2023

The Shrike Records’ new outfit: TRIM & TRWST


Londyński Shrike Records wystartował organizacyjnie ledwie dwa lata temu, a już ma w dorobku dwanaście albumów z muzyką improwizowaną. Co do zasady są to ekspozycje z udziałem lokalnych muzyków (na ogół … legend gatunku), zarejestrowane w … legendarnych klubach Londynu (choć od tej zasady są drobne wyjątki).

Nagrania Shrike śledzimy oczywiście z zapartym tchem i z radością donosimy o kolejnych wydawnictwach. Dziś czas na dwa albumy, które światło dzienne ujrzały minionej wiosny. Intrygujący personalnie kwartet z dość świeżą datą rejestracji i duet sprzed dziewięciu lat (nagranie było już dostępne w sieci). Obie płyty z dużą rekomendacją redakcji, choć po prawdzie, ta starsza z odrobinę większą! Welcome!




TRIM

Kwartet złożony ze świetnie znanych artystów, zarówno tych dość jeszcze młodego pokolenia, jak i prawdziwych weteranów, przynosi nam sporo niespodzianek, głównie w zakresie użytego instrumentarium. Kontrabasista Dominic Lash sięga tu bowiem po gitarę elektryczną, a Phil Durrant, najczęściej kojarzony ze skrzypcami, często wspomaganymi elektroniką, bierze na warsztat syntezator modularny. Saksofonistka Rachel Musson i perkusista Steve Noble dla odmiany nie zaskakują i grają na swoich tradycyjnych instrumentach. Album zawiera nagranie koncertowe, na które składa się set główny podzielony dla wygody odsłuchu na trzy części i efektowny encore. Improwizacja prowadzona w dalece kolektywnym stylu często zasadza się tu na wzajemnych interakcjach instrumentów z prądem, ale i te akustyczne mają swoje do udowodnienia, co czynią nad wyraz skutecznie.

Początek koncertu nosi znamiona tzw. improwizacyjnej rozgrzewki, ale artyści prowadzą ją w dość żwawym tempie, o co dba szczególnie drummer. Intro czynione jest tu we trójkę, albowiem saksofonistka dołącza dopiero po upływie dwóch minut. Narracja nabiera cech free jazzowego bujania z jazz-rockowymi zdobieniami. Płynie linearnie (brawo Noble!), choć cechuje ją duża zmienność akcji. W sytuacji incydentalnego zwolnienia tempa swoje trzy błyskotliwe grosze dokłada saksofonistka. Drugą część seta głównego otwiera syntezator, który formuje chmurę elektroniki mając u boku gitarowe i werblowe subtelności. Saksofon znów pojawia się w grze po chwili wytchnienia. Narracja pełna tu jest rezonujących, a także dronowych ekspozycji. Pęcznieje wszerz, toczy się bowiem w dość leniwym tempie, bogacona perkusjonalnymi preparacjami.

Artyści bez zbędnej zwłoki przystępują teraz do najdłuższego odcinka seta. Kontynuują wątki zapoczątkowane w poprzedniej części, nadając im więcej jazzowego feelingu. Syntezator sieje trochę fermentu, saksofon ciągnie kwartet ku free jazzowi, z kolei gitara i perkusja wydają się być pogrążone w nostalgicznym suspensie. Improwizacja nabiera wigoru dzięki gitarze, która frazuje niczym bas i dynamicznemu drummingowi po talerzach. O emocje dba także syntezator. Opowieść wspina się na efektowne, ale dość krótkotrwałe wzniesienie, po czym zanurza się w elektroakustycznej, onirycznej aurze spowolnienia. Całość zaczyna smakować hippisowskim post-fussion. Kolejne emocje znów  płyną z mocy gitary, która odnajduje rockowe pokłady energii. Podobnie rzecz się ma z saksofonem. Narracja znów podlega ciągłym zmianom, przez moment nabiera tanecznego charakteru, przez kilka chwil jest też solową ekspozycją saksofonu. Końcowa faza seta głównego kipi kreatywnością perkusisty, a zgaszona zostaje spokojnym śpiewem saksofonu.

Koncertowy bis początkowo stacjonuje w chmurze dźwięków preparowanych, delikatnych, niekiedy wręcz minimalistycznych. Po kilku pętlach saksofon i jazzowo nastawiona gitara budują wątek, który najpierw zdaje się nosić znamiona pożegnalnej ballady, potem przybiera nieco bardziej ekspresyjne szaty. Syntezator mąci spokój, a gitara efektownie sprzęga. Nerwowy, emocjonujący finał dobrze reasumuje cały koncert.




TRWST

Duet Steve’a Beresforda, legendy sceny free jazzowej i dobrze już utytułowanej skrzypaczki Angharad Davies także stawia na niespodzianki. Znów krążą one wokół użytego przez artystów instrumentarium. Albumowe credits w ogóle nie zabiera w tej kwestii głosu. Jakie instrumenty uczestniczą w grze, możemy jedynie domyślać się bazując na odsłuchu i ewentualnie posiłkować zdjęciami z sesji nagraniowej, jaka miała miejsce w Walii, w małym obiekcie sakralnym. Płyta trwa prawie godzinę zegarową, przynosi całe mnóstwo wyjątkowych dźwięków, bystrych interakcji i zadziornych dyskusji małego strunowca Davies z tajemniczym i rozbudowanym instrumentarium Beresforda. Ten drugi, jak to miewa w zwyczaju, przeładowany jest pomysłami, ale też, znając jego wiele niepianistycznych albumów, nie sposób nie stwierdzić, iż swój artystyczny temperament tym razem trzyma mocno w ryzach. Innym słowy, mimo kilku przegadanych chwil, album śmiało uznać możemy za wyśmienity!

Już pierwsza opowieść stawia poprzeczkę oczekiwań bardzo wysoko. Beresford na wejściu kreuje setki pytań – brzmi niczym masywny, preparujący … perkusista! Davies na stronie wypuszcza drobne, także preparowane frazy i gubi je w pogłosie otoczenia. Akcje dynamiczne, jak i akcje na zaciągniętym ręcznym – dialog Pięknej i Bestii kończy swój żywot w urokliwej chmurze ambientu. Druga ekspozycja jest partią solową na organach, które brzmią matowo, szorstko, jakby filtrowane gęsta kotarą. Trzecia improwizacja znów wynosi nas na szczyty akustycznych wspaniałości. Davies zaczyna w pozycji bezdźwięcznej, potem buduje drony, z kolei Beresford gniecie przedmioty i wydaje tajemnicze, post-akustyczne odgłosy. Narracja balansuje tu między ciszą, a potencjalnym hałasem. Być może w użyciu jest balon, ugniatany na strunach piana. Skrzypce kontrapunktują niemal perkusyjnie. W czwartej odsłonie powraca brzmienie organów, którym bliżej do akustyki akordeonu. Całość pachnie post-klasycyzmem na sterydach. Przez moment wszelkie dźwięki zdają się wzajemnie imitować.

Piąta improwizacja, to kolejna gra w preparowane frazy i wyjątkowo zmyślne interakcje. Trochę mechaniki tarcia, trochę kocich pisków, pojawiają się dźwięki przypominające inside piano, a nawet frazy grane nieśmiało na klawiaturze. Szósta opowieść minimalistycznymi metodami buduje coś na kształt meta ambientu. Małe zgrzytanie zębami, rezonujące dźwięki i kolejna porcja tajemniczych fonii, to elementy naruszające linearny ład opowieści. Swoje dodaje też elektronika, brzmiąca dość analogowo, skrzypce z kolei wyjątkowo urokliwie preparują. W fazie końcowej utworu zdaje się, że Beresford ma w rękach dziecięce zabawki. Finałowa improwizacja ocieka zmysłowym post-barokiem, efektownie tłumiąc emocje. Skrzypce pięknie frazują w estetyce muzyki dawnej, a organy sycą opowieść kolejną porcją melodyki.

 

Dominic Lash, Rachel Musson, Phil Durrant & Steve Noble TRIM (CD 2023). Dominic Lash – gitara elektryczna, Rachel Musson – saksofon tenorowy, Phil Durrant – syntezator modularny oraz Steve Noble – perkusja, talerze, perkusjonalia. Koncert zarejestrowany w Cafe Oto, Londyn, styczeń 2022 roku. Cztery improwizacje, 47:45.

Steve Beresford & Angharad Davies TRWST (CD 2023). Angharad Davies – prawdopodobnie skrzypce oraz Steve Beresford – prawdopodobnie upright piano, organy, obiekty, elektronika. Nagrane w miejscu zwanym Lle Ceif Capel y Graig Artspace, Ffwrnais/ Furnace, Ceredigion, październik 2014 roku. Siedem improwizacji, 54:44.



 

wtorek, 27 czerwca 2023

Gonçalo Almeida and his Ciclos!


Portugalski kontrabasista, basista, kompozytor i improwizator Gonçalo Almeida, to prawdziwy człowiek renesansu, od dawien dawna pozostający w pełnym blasku artystycznych osiągnięć. Trudno jest wskazać gatunek muzyki kreatywnej, w którym Portugalczyk nie miałby nic do powiedzenia. Znamy jego free jazzowe ujawnienia, niezliczone aktywności w obszarze muzyki kameralnej, zarówno tej granej akustycznie, jak i intrygująco wspomaganej elektroniką, wreszcie znamy tysiące przykładów, gdy muzyk zanurza się w otchłań brudnych, basowych, definitywnie hałaśliwych pasaży. W każdej z tych dziedzin radzi sobie doskonale, ale jeśli chcemy przekonać się naprawdę, jak wybitnym jest artystą, sięgać winniśmy po jego nagrania solowe.

Właśnie ukazał się piąty album Almeidy w ostatniej z wymienionych konwencji. Przynosi dwie rozbudowane improwizacje, które dobitnie uzasadniają tezy zawarte w poprzednim akapicie, pokazując także, iż budowanie dramaturgii występu solowego na naprawdę długim dystansie jest wielką umiejętnością Portugalczyka.

Zapraszamy na dwie strony winyla, bądź jedną stronę poręcznego dysku kompaktowego, innymi słowy, na dwa rozbudowane Cykle kontrabasowego potoku świadomości.



 

Ciclos One

Pierwsze dźwięki, to uderzenia smyczkiem w struny i ich niemal majestatyczne wybrzmiewanie. Muzyk gra tu z ciszą, ale dość szybko porzuca ją i zagęszcza ścieg swobodnej, dość minimalistycznej narracji. Powtarza sekwencje czynności, odnajduje szczyptę melodii, formuje szyk marszowy. Z każdym krokiem zdaje się zagłębiać w fakturze gryfu i strun, szuka post-barokowych zdobień, nie stroni od post-klasycznych drobiazgów. Raz gra wysoko, innym razem nisko, trochę lamentuje, trochę odprawia gorzkie żale. Wraz z upływem czasu zaczyna wpadać w delikatny trans i ostatecznie postanawia całkowicie oddać się sile strumienia narracji. Jego mantra nabiera tanecznego kroku, przypomina półgalop po nasłonecznionej łące, nie bez wszakże posmaku smutnej piosenki. W trakcie rozbudowanej ekspozycji muzyk dawkuje nam tempo i emocje, ale na dłuższym dystanse dba o to, by oba parametry przyjmowały coraz większe wartości. Raz na jakiś czas bierze głęboki oddech i syci opowieść brzmieniowymi i narracyjnymi niuansami. W końcu zdaje się już unosić na palcach, niemal lewitować! Piosenka umiera w plejadzie post-fonii, szmerach poruszających się przedmiotów i szumie otoczenia.

 

Ciclos Two

Początek drugiej opowieści wydaje się być zagadkowy. Nie wiemy, czy muzyk uderza w strony palcami, czy smyczkiem. Znów powtarza sekwencje czynności, nie stroni od mikro pauz ciszy. Dość szybko orientujemy się, że muzyk używa jednak smyczka. Głęboko oddycha, szuka właściwego brzmienia, ustawia się w kierunku echa i powiewu zimnego powietrza. Płynie na ogół wysokim wzgórzem i wzorem poprzedniego seta dość szybko wpada w taneczny, a potem transowy rytm. Z krótkich riffów buduje dynamiczną ekspozycję, w której całkowicie się zatraca. Z czasem wydaje się, że muzyk stosuje coraz mniej środków wyrazu, by osiągać coraz bogatszy efekt dramaturgiczny i brzmieniowy. Jego mantra zdaje się nie mieć początku, ani zakończenia. Jego wieczna repetycja czasami szuka dna, czasami wyostrza brzmienie, zyskując na melodyce. W głowie muzyka zdaje się buzować prawdziwie rockowy temperament. To taniec, w który popadamy już teraz wszyscy. Zakończenie jest równie urokliwe, jak cała płyta. Muzyk zwalnia, ale nie przystaje poddawać się dyktatowi rytmu. Dopiero na ostatniej prostej gasi płomień improwizacji pojedynczymi, rozpływającymi się we mgle foniami.

 

Gonçalo Almeida Ciclos (Cylinder Recordings, CD/LP 2023). Gonçalo Almeida – kontrabas. Nagrane 18 grudnia 2022 roku, Oude Klooster, Brecht, Belgia. Dwie improwizacje, 41:47.



piątek, 23 czerwca 2023

The Relative Pitch’ spring outfit: Scott Fields! Glass Triangle! Likht! Melting Mind!


Czas najwyższy na wiosenny pakiet nowości amerykańskiego Relative Pitch Records! Cztery albumy, każdy wydaje się zupełnie inny, zatem nudy nie uświadczymy!

Dla każdego coś miłego: rozbudowany skład Scotta Fieldsa, który nie pierwszy raz zaskakuje artystycznym rozmachem, trans-atlantyckie trio Glass Triangle w obsadzie niemal gwiazdorskiej, mocno doposażone w łobuzerskie obiekty, zgrabny duet skrzypiec i perkusjonalii, wreszcie włoska (choć z Francji) porcja wyjątkowo hałaśliwej ściany dźwięku! Welcome!



 

Scott Fields Ensemble Sand

Alte Feuerwache, Kolonia, luty 2022: Axel Lindner i Carolin Pook – skrzypce, Annegret Mayer-Lindenberg – altówka, Katharina Hoffmann i Scott Roller – wiolonczele, Jonas Gerigk i Miles Perkin – kontrabasy, Tal Botvinik, Sergio Sorrentino i David Stackenäs – gitary elektryczne, Daniel Agi i Norbert Rodenkirchen – flety, Frank Gratkowski – klarnet, Salim Javaid – saksofon altowy, Matthias Schubert – saksofon tenorowy, Udo Moll – trąbka, Matthias Muche – puzon, Melvyn Poore – tuba, Shiau-Shiuan Hung i Arturo Portugal – instrumenty perkusyjne, Tamara Lukasheva, Hanna Schörken i Sophie Tassignon – głosy oraz Scott Fields – dyrygentura i kompozycje. Dziewięć utworów, 73 minuty.

Dwudziestu instrumentalistów, trzy głosy kobiece i dyrygent, to aktorzy dzieła nazwanego Piasek. Towarzystwo międzynarodowe, pod wodzą amerykańskiego gitarzysty, muzykuje w niemieckiej Kolonii, realizując dalece epickie przedsięwzięcie. Składa się nań dziewięć modularnie skonstruowanych, mozaikowych kompozycji, często wyposażonych w melodie i niekiedy skrajne tonacje, pozostawiających wszakże sporo przestrzeni dla improwizacji. Całość zgrabnie spina iście matematyczna precyzja kompozytora. Nagranie chwilami przypomina naszą ulubioną braxtonowską złożoność, czasami zdaje się być skoczne, meta melodyczne, niczym nagrania Henry Threadgilla. Gdyby tylko z prawie pięciu kwadransów nagrania usunąć kilka przesłodzonych, post-kameralnych momentów ze śpiewem, wyszłaby płyta niemalże doskonała.

Album otwierają wystudzone, wibrafonowo brzmiące perkusjonalia, także głos, smyczki, mała gitara i filigranowe dęciaki. Kameralny nastrój zostaje tu zburzony prądem gitar elektrycznych. Drugi utwór jest skoczny, melodyjny, doposażany wtrętami post-barokowymi, tudzież urokliwymi preparacjami instrumentów dętych i strunowych. Trzecia narracja bazuje na wielogłosie, zwinnie kontrapunktowanym instrumentalnie. Do kameralnie strwożonej narracji swoje dokładają tu gitary i flety. W kolejnej opowieści prym wiodą tuba i flety. Roztańczoną opowieść wzmacniają orkiestrowe, iść braxtonowskie przełomy. W drugiej fazie nagrania do głosu dochodzą saksofon i perkusja, dzięki czemu scenę opanowuje gęsty klimat post-jazzu. Piątą, dość spokojną opowieść otwierają z kolei gitary. Znów sporo wokali i ciekawe, nisko podwieszone pasaże strunowe. Gdy do gry wchodzi tuba i wibrafonowe brzmienia, nagranie ciekawie rymuje się z braxtonowską koncepcją Ghost Trance Music. Szósty utwór stawiamy na czele listy ulubionych momentów albumu. Dużo ekspresji na starcie (flety!), sporo gry na małe pola i udane akcje wokalne. Jest faza swobodnie improwizowana, ciekawy dwugłos śpiewu i gitarowe pasaże, wreszcie dynamiczna finalizacja, realizowana prawdopodobnie całym zestawem instrumentalnym. Siódemka, to krótki odpoczynek przy chyboczących się frazach strunowych i głosowych. Ósma narracja, to kolejne albumowe crème de la crème. Smyczki, frazy grane pizzicato, wielogłos i dużo dobrej mocy w niskich partiach. Dźwięki preparowane i ekspresja gitar elektrycznych, wreszcie bogate zakończenie, nie bez jazzowych wtrętów. Ostatnia opowieść na starcie zdaje się być pożegnalną balladą, ale niespodziewanie nabiera formę bogato instrumentalizowanego strumienia dźwiękowego granego unisono. Z czasem zaczyna to przypominać koncepcję Sustained Piece Johna Stevensa. Ostatnia prosta pełna jest zaskakujących wydarzeń, ale skłania się ku bardziej kameralnym incydentom.



 

Glass Triangle Blue and Sun-lights

Figure 8 Recording, Nowy Jork (?), czas akcji nieznany: Zeena Parkins – harfa elektryczna, obiekty, Mette Rasmussen – saksofon, obiekty, głos oraz Ryan Sawyer – perkusja, obiekty. Dziesięć utworów, 51 minut.

Legenda nowojorskiej awangardy, kompetentny, post-rockowy drummer często muzykujący z Nate’em Wooleyem i skandynawska, jakże gorąca postać ekspresyjnego saksofonu zagrali ze sobą nie po raz pierwszy. Ich poprzednia płyta podobała nam się, zatem sięgając po nową liczyliśmy na dalszy krok w kreowaniu ciekawych, improwizowanych sytuacji. W ocenie niżej podpisanego tak się jednak nie stało. Poszczególne utwory mają mnóstwo intrygujących rozwiązań na wejściu, natomiast w toku narracji okazuje się, że muzyków rozsadza nadmiar pomysłów. Często zmieniają tempa, żonglują stylistykami, pod drodze gubiąc umiejętność budowania zwartej dramaturgii. I jeszcze można odnieść wrażenie, że w wielu momentach pośród muzyków nie ma zgody, co do poziomu ekspresji, z jaką wykonują dany utwór, czy nawet jego fragment. W potoku powyższych ambiwalencji skupmy się zatem na fragmentach, dla których warto jednak po tę płytę sięgnąć.

W pierwszym utworze szczególnie intrygująco brzmi harfa, która przypomina gitarę pracującą na dubowym pogłosie. Narracja dość szybko zaczepia się tu o rytm i mimo licznych zmian w zakresie frazowania, zwłaszcza harfy, udanie realizuje zamysł dramaturgiczny. W drugiej odsłonie pojawia się posmak nowojorskiego Downtown typowy dla lat 90. ubiegłego stulecia. Stylowy post-jazz kreowany wieloma metodami. W trzeciej części artyści sięgają po atrybuty godne free jazzu i czują się w tej roli całkiem swobodnie. Bardzo zmysłowa wydaje się czwarta opowieść, mroczna, post-ambientowa, pełna rezonansu i post-gitarowych flażoletów harfy. W piątej części, szczególnie w fazie początkowej, flow budują drony i preparacje. Ostatnia z tych kategorii dźwiękowych bogaci narrację także w utworze siódmych i dziewiątym, gdy harfa efektownie frazuje na gitarowych pick-upach. Końcowa opowieść trwa ponad dziesięć minut i konsumuje ambiwalencje wyartykułowane w poprzednim akapicie. W fazie środkowej osiąga interesujący poziom dynamiki i zdaje się być najlepszą częścią utworu.



 

Nava Dunkelman & Gabby Fluke-Mogul Likht

GSI Studios, Manhattan, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Nava Dunkelman – instrumenty perkusyjne oraz Gabby Fluke-Mogul – violin. Jedenaście improwizacji, 44 minuty.

Skrzypce i perkusja (tu zwana, nie wiedzieć czemu, skromnym percussion), to nieczęsty duet w muzyce swobodnie improwizowanej. Dlatego lubimy takie sytuacje! Dużo emocji, ekspresji, niekiedy folkowych, niekiedy wręcz rockowych, kilka momentów kameralnego zatrwożenia (z dużą dawką dźwięków preparowanych!) i dużo naprawdę dobrego muzykowania. Co ciekawe, recenzentowi podobają się szczególnie utwory parzyste!

Artystki wchodzą w album z przytupem– ekspresyjny drumming i rozhuśtane skrzypce, wsparte gardłową melorecytacją. Druga narracja stawia na delikatność i dużą frywolność w sposobie budowania dramaturgii, z kolei trzecia – bardzo rozciągnięta w czasie – syci się różnymi emocjami. Nie brakuje w niej suspensu, brudnych, preparowanych fraz, nieco lamentu w skrzypcowym zaśpiewie i dalece ekspresyjnego finału. Czwarta improwizacja, to pierwsza z tych wyjątkowo udanych sekwencji parzystych – tu z dynamiką godną rockowego bandu! Piąta odsłona, to miniatura, zgrabny przerywnik, podczas gdy szósta stawia na mechanikę tarcia i rezonujące metale. Siódma część, to garść post-folkowych emocji realizowanych prostymi metodami, z kolei ósma, to filigranowe perkusjonalia i skrzypcowe zgrzytanie zębami, pełne boleści, posadowionych dość blisko ciszy. W części dziewiątej skrzypce śpiewają i łkają, a perkusjonalia świszczą jak czmiele. Wreszcie dziesiąta opowieść, chyba w tej konfiguracji najpiękniejsza. Początek syci się estetyką muzyki dawnej, przypomina ukrzyżowanie grzeszników. Dźwięki balansują na linie i budzą egzystencjalną niemalże grozę. Finałowa improwizacja zdaje się być repryzą gemu otwarcia. Dynamika, soczysty drumming, skrzypcowe riffowanie i post-folkowe emocje.

   


 

Melting Mind At Grnd Zero

Lyon, październik 2019: Virginia Genta – amplifikowany i procesowany saksofon sopranowy, Michele Mazzani – gitara elektryczna i elektronika, David Vanzan – elektronika oraz Matteo Poggi – elektronika. Jeden utwór, 31 minut.

Włosi we francuskim Lyonie zagrali dziewięćdziesięciominutowy set. W pierwszej jego sekundzie zbudowali elektroniczną ścianę dźwięku, inkrustowaną przetworzonym rykiem saksofonu, tudzież gitary i trwali w niej (najprawdopodobniej) aż do ostatniej sekundy swego performance’u. Nie mamy w tym zakresie stuprocentowej pewności, albowiem muzykom udało się zarejestrować jedynie 31 minut tego egzystencjalnego wrzasku. Nagrywali koncert na kasecie magnetofonowej i … zapomnieli przełożyć ją na drugą stronę.

Z czysto muzycznego punktu widzenia nie da się o tym nagraniu wiele napisać. Gigantyczna porcja hałasu, w której raz na milion sekund można usłyszeć dźwięki, które być może nie są efektem działań elektroniki, a pochodzą z tuby saksofonu, czy też gryfu gitary. To wielki zakład przemysłowy w płomieniach, gdzie zarówno natura już martwa, jak i ta, jeszcze żywa dokonuje swojego żywota. Kto wskaże, czym 12 minuta nagrania rożni się tu choćby od 24 minuty, liczyć może na sowitą nagrodę. Pozostaje zatem być szczęśliwym, iż Włosi zapomnieli przełożyć kasetę na drugą stronę.



 

wtorek, 20 czerwca 2023

Jackson, Serries, Taylor, Thompson & Webster! It used to be an elephant!


Od lewej do prawej: gitara akustyczna, saksofon altowy, altówka, klarnet i kolejna gitara akustyczna. Wszystko w rękach brytyjskiej młodzieży śmiało wkraczającej w wiek średni i belgijskiego gitarzysty, któremu do metrykalnej emerytury nieco bliżej niż kolegom z drugiej strony Kanału La Manche. Pięć personalnych perełek zdobiących londyńską koronę, w okolicznościach być może koncertowych, ale tego akurat nie jesteśmy pewni. Wszystkich znamy tu świetnie, powinno zatem obejść się bez zaskoczeń, co w tym wypadku oznacza artystyczną jakość osiągalną jedynie dla skończonej liczby śmiertelników.



 

Spektakl zaczyna się od kilku minimalistycznych fraz lewej gitary, za którą odpowiada Thompson. Zauważmy, że tak będzie się działo niemal każdorazowo, gdy kwintet po fali ekspresyjnych akcji studzić będzie emocje w oparach szumiącej ciszy. Pod mikro dźwięki gitary podłącza się szemrząca altówka i delikatnie parskające dęciaki. Slow silence - wolno nakręcająca się spirala mechanizmu swobodnej improwizacji. Szczebiot altu i klarnetu, filigranowe gitary i subtelne preparacje altówki kreują tu wyjątkowo skupioną edycję free chamber.

Klarnet jako pierwszy syci opowieść strzępami melodii, tymczasem gitarzyści zaczynają rysować paralelne pętle. Dynamika rodzi się niejako samoczynnie. Emocje rosną z każdą sekundą, tempo także, choć artyści donikąd nie gonią, zdają się cieszyć każdą chwilą wspólnego muzykowania. Gdy trzeba na moment zwalniają i gaworzą po ptasiemu, innym razem raczą nas okazjonalną porcją akustycznego hałasu. Nim ekspozycja stoczy się w pierwszą wyraźną strefę ciszy, ma kilka intrygujących faz. Najpierw to antrakt efektownych i dość dynamicznych preparacji, umilany melodią klarnetu, potem garść świstów, zgrzytów i strunowych lamentów. Po pewnym czasie władanie sceną przejmują dęciaki, które na tle skonfudowanej altówki i preparujących gitar serwują nam śpiewy i zdyszane drony. Improwizacja formuje się w efektowne crescendo, po czym tonie w ciszy, którą narusza jedynie minimalistyczna gitara na lewej flance.

Szumy, dęte oddechy, incydentalne szarpnięcia za struny - nowe rozdanie po raz kolejny udowadnia, iż muzycy świetnie uzupełniają się brzmieniowo i dramaturgicznie. W mgnieniu oka osiągają wysoki poziom głośności i intensywności. Przez moment prym wiodą tu samotne gitary, które bystrze komentuje altówka. Gra idzie wszakże na ostro, co podkreślają rozkrzyczane dęciaki. Po niedługim czasie opowieść znów tonie w ciszy, przy okazji wyznaczając połowę niemal godzinnego seta.

Kolejny wątek budują akustyczne drobiazgi, mała chmura short-cuts. Szmery strun, rezonujące pudła gitar i wystudzone tuby dęciaków. Wszyscy kolebią się teraz na delikatnym wietrze. Narracja dość szybko łapie intensywność, ale równie bezceremonialnie, po raz kolejny, ląduje w ciszy post-akustycznych pląsów lewej, jakże minimalistycznej gitary. Zaraz potem eksplodują dęte wyziewy, które … jeszcze bardziej zbliżają opowieść do poziomu ciszy. Żmudnie budowana nowa opowieść zdaje się tu smakować inaczej. To jakby radosne podskoki u progu nowego dnia i małe porcje zrównoważonego free jazzu, które dość energicznie … gasną w typowy dla tej improwizacji sposób. Przez moment flow dźwiga jedynie lewa gitara. Trochę zgrzyta zębami, chwilami snuje nieco dłuższe pasaże. Potem powraca druga gitara, także alt i klarnet serwujące szorstkie melodie. Improwizacja powoli wkracza w fazę finalizacji, ale co do jej trybu, w grupie pięciu artystów nie ma jeszcze pełnej zgody. Rozhuśtana, dość leniwa narracja nosi znamiona pożegnalnej. Ta grupa łobuzów nie byłaby jednak sobą, gdyby nie zaproponowała nam na ostatniej prostej emocji godnych free jazzu. Gęsty, soczysty finał doskonałego seta.

 

Tom Jackson/ Dirk Serries/ Benedict Taylor/ Daniel Thompson/ Colin Webster It used to be an elephant (Empty Birdcage Records, DL 2023). Tom Jackson – klarnet, Dirk Serries – gitara akustyczna, Benedict Taylor – altówka, Daniel Thompson – gitara akustyczna oraz Colin Webster – saksofon altowy. Nagrane w Stamford Brook, London, sierpień 2022. Jedna improwizacja, 55:15.

 

 

piątek, 16 czerwca 2023

The June’ Round-up: Küchen & Agnel! Dikeman! Erades & Saavedra! Hidden Forces! Hocus! Carvalho & Sanchez! Sierra Madre! Skull Mask! Salis & Sanna!


Czerwcowa zbiorówka świeżych płyt z muzyką improwizowaną (jakże szeroko tu rozumianą) przed nami! Ponownie jedziemy po bandzie! Prawdziwy koktajl Mołotowa – gatunki, style, skrajne emocje, języki całego świata i jeden wspólny mianownik – świetna muzyka!   

Zaczynamy kameralnie po szwedzku i francusku! Potem brytyjska torpeda free jazzu! W dalszej kolejności duży blok albumów iberyjskich i latynoamerykańskich – free jazz, rock, noise, free chamber i post-electro! A na finał psychodeliczna lira korbowa i dzwony sardyńskie! Kilka nazwisk z topu, cała rzesza naszych dobrych znajomych i tradycyjnie garść nowych person do zapamiętania!

So welcome to hell & heaven of improvisation!



 

Martin Küchen & Sophie Agnel  Detour Tunnels of Light (Thanatosis, CD 2023)

Borlunda Church, Eslöv, luty 2022: Martin Küchen: sopranino, instrumenty perkusyjne, elektronika oraz Sophie Agnel – fortepian, obiekty. Cztery improwizacje, 35 minut.

Jak przystało na dobrą zbiorówkę, zaczynamy z wysokiego C! Szwedzki mistrz saksofonu w najlepszej z jego artystycznych edycji (preparowane werblem sopranino) i jedna z bardziej niedocenianych swobodnie improwizujących pianistek naszej części świata zapraszają na spektakl wyjątkowo subtelnych, minimalistycznych, osadzonych blisko ciszy, swobodnych improwizacji, które kochają tzw. techniki rozszerzone, ale nie stronią od zwyczajnej, jakże niepowtarzalnej urody pojedynczego dźwięku.

Ledwie słyszalne ćwierćfrazy z głębokiej klawiatury fortepianu i nanodźwięki z tuby sopranino, w tle szmer perkusjonalii – auta otwarcia mówi nam wiele o tym, co przyniesie album. Strwożony śpiew umierających ptaków. Drobne preparacje, wymiany zdań podrzędnie złożonych – misterna plecionka urokliwych dźwięków w otoczeniu szumiącej ciszy. Druga opowieść zdaje się być jeszcze delikatniejsza. Subtelności inside piano, perkusjonalne zdobienia i saksofon, który odzywa się po długim milczeniu, jak kot, który zdołał przespać cały dzień. Narracja pachnie melodią, przypomina post-klasyczną balladę udręczonych wędrowców. W trzeciej części każdy dźwięk czeka na reakcje interlokutora. Piano rezonuje, saksofon ocieka brudnym, ale ciepłym brzmieniem. Wewnętrzny spokój, narracyjne lenistwo w otoczeniu dźwiękowych perełek z samego dna piana i tuby. Czwarta improwizacja zaskakuje. Pełna jest nerwowego życia, ukradkowych spojrzeń – preparowane frazy, drony, metalowe przedmioty na werblu i zapewne ślad elektroniki. Całość nabiera pewnego cierpiętniczego rytmu, ale niespodziewanie stygnie. Sam finał tej pięknej płyty zdaje się być wyjątkowo smutną piosenką.



 

John Dikeman, Pat Thomas, John Edwards, Steve Noble  Volume 2 (577 Records, CD 2023)

Cafe Oto, Londyn, luty 2019: John Dikeman – saksofon tenorowy, Pat Thomas – fortepian, John Edwards – kontrabas oraz Steve Noble – perkusja. Dwie improwizacje, 43 minuty.

Holenderski Amerykanin i trójka dumnych Synów free jazzowego Albionu w drugiej odsłonie koncertowej petardy, której część pierwsza została na tych łamach skrzętnie odnotowana. Chciałoby się rzec, wzorcowy free jazz w równie wzorcowym kwartecie, ale to nie do końca dobry trop. Pierwszy set przynosi bowiem sporo intrygującego, niemal tanecznego rytmu, drugi zaś (dużo krótszy) całe mnóstwo ponadgatunkowych wycieczek stylistycznych. Czterech mistrzów na scenie Cafe Oto – winniśmy być zatem gotowi na każdą niespodziankę!

Sygnał do free jazzowego ataku daje tu masywne piano, stemplujące szyk otwarcia niemal wyłącznie czarnymi klawiszami. Pozostali wchodzą do gry z pewną nieśmiałością, tańczą wokół własnej osi, ale już po chwili free jazzowy ekspres rusza z kopyta. Pierwsze spowolnienie osadzone jest oczywiście na kontrabasowym smyczku, ale doposażone niemal post-ragtime’owym pasażem piana. Narracja wydaje się tu bardzo figlarna, na pewno niebywale melodyjna i odrobinę swingująca. Dzieli się na podgrupy, daje nam także efektowne solo perkusji. Powrót do formuły kwartowej zdobią cuda na gryfie kontrabsu. Opowieść zyskuje także efektowną rytmikę dzięki niemal rockowemu drive’owi perkusji. Brawurowa narracja jeszcze raz tu hamuje i na moment staje się jazzowym triem bez saksofonu. W drugiej części koncertu, która zdaje się być rozbudowanym encore, muzycy stawiają na skupione preparacje. Dużo tu smyczka, piana w wersji inside, krótkich fraz i posuwistych dronów. Szczególnie urokliwy jest sam finał – mroczny, powolny, budowany z dużym udziałem czarnych klawiszy. Zmysłowe, post-jazzowe chamber. 



 

Luis Erades & Avelino Saavedra  La inmunda vida de San Gulik (Discordian Records, DL 2023)

Önilewaland, Valencia, maj 2022: Luis Erades – saksofon altowy oraz Avelino Saavedra - perkusja, obiekty, megafon. Sześć improwizacji, 28 minut.

Kolejna porcja free jazzowego mięsa płynie do nas z iberyjskiej Walencji. Duet saksofon-perkusja, to wariant, który w gatunku bywa kwintesencją jakości. Tu dodatkowo podszyty kreatywnością obu artystów w zakresie niebanalnych technik rozszerzonych, użycia tzw. obiektów na rozgrzanym werblu oraz … megafonu. Jak to zwykle w Discordian bywa - krótko i bardzo na temat!

Na początek trzęsienie ziemi – pisk altu i punkowa synkopa perkusyjnej nawałnicy. Jak kochać, to królewny, jak kraść to miliony! W drugiej części pojawiają się preparowane dźwięki i foniczne onomatopeje z tajemniczych przedmiotów krążących wokół werbla. Rwane, ale dość ekspresyjne tempo. W kolejnej odsłonie muzycy szukają dna, pięknie rezonują, po czym budują zwarty, masywny, dalece post-industrialny klimat. W czwartej improwizacji powiew luzu i swobody we free jazzowym tańcu. Progresywna perkusja, rozśpiewany alt. Artyści szybują tu wyjątkowo efektownie. W piątej części wracamy do grobu – instrumenty cierpią katusze, muzycy wiercą się na swoich miejscach i rozdrapują stygmaty na ciele. Mrocznie, chwilami intrygująco blisko ciszy, z dziwnym, elektroakustycznym posmakiem. No i finałowa eksplozja! Free noise jazz w tempie karabinu maszynowego. A może tej scenie bliżej do pojedynku rewolwerowców w gorącym słońcu pustyni? Ale emocje! Szybkość, strach i satysfakcja.



 

Raúl Cantizano & Hidden Forces Trio  Raúl Cantizano & Hidden Forces Trio (Sentencia Records, LP/DL 2023).

La Mina, Happy Place i studio domowe, Andaluzja, 2021-22: Raúl Cantizano – gitary, Tavo Domínguez – klarnet basowy, Marco Serrato – bas, Borja Díaz – perkusja oraz goście: Mike Watt, Howie Reeve, Xavier Castroviejo – wokale w pojedynczych utworach, Ricardo Jiménez – gitara w dwóch utworach, Colin Webster – saksofon tenorowy w jednym utworze. Piętnaście części, 39 minut.

Po sporej dawce mięsistego free jazzu czas na równie emocjonalną dawkę free … rocka! Tu w wykonaniu andaluzyjskim, do tego z udziałem intrygujących gości. Z jednej strony inspiracja Captainem Beefheartem, z drugiej amerykańskim hc punk w najlepszym, połamanym rytmicznie wydaniu spod znaku Minutemen/ Firehose. I tu największa sensacja albumu – w drugim utworze śpiewa basista i wokalista Mike Watt, filar obu wskazanych przed momentem bandów. Piętnaście opowieści na temat, dużo rockowej ekspresji, sporo improwizacji na instrumentach dętych i zagadkowa gitara lidera całego przedsięwzięcia, silnie osadzona w rockowej tradycji, ale tajemnicza i zaskakująca swą ponadgatunkowością.

Intro basówki, rockowy, niemal noise’owy drive sekcji, rozkrzyczany klarnet i gitara frazująca z dużą swobodą, z dalece funkowym zacięciem – ta płyta nie mogła zacząć się lepiej! W drugiej opowieści głos Watta nadaje całości sznytu historycznego, na trwale wpisując w narrację tradycję Minutemena. W części czwartej znów podoba nam się klarnet basowy, dzięki czemu flow nabiera post-jazzowego charakteru. Na albumie nie brakuje także spokojniejszych momentów, niemal balladowych, okraszonych ciepłym klarnetem, głosami kolejnych wokalistów, a także na poły zrelaksowaną gitarą. Na albumie dominują jednak wyraziste stemple hc punk, grane na dużej swobodzie, jednakże z dyscypliną godną gatunku bazowego. W trzynastym utworze spore zaskoczenie – pojawia się tenor Colina Webstera, któremu towarzyszy kontrabas i gitara, która szuka akcji w estetyce post-flamenco. Z kolei w ostatniej części do klarnetu i kontrabasu podłącza się piano. Gdy do gry wejdzie perkusja, całość nabiera dynamiki i zdecydowanie free jazzowych rumieńców.



 

Hocus  Noise Complaint (Bandcamp’ self-released, DL 2023)

Czas i miejsce nieznane: João Almeida – trąbka, elektronika. Pięć utworów, 18 minut.

Portugalski trębacz jakże młodego pokolenia gości na naszych łamach często. Dał się już poznać jako wytrwany improwizator, tudzież kreatywny element kilku free jazzowych układanek, wreszcie udanie zagościł na jednej płycie pewnej krajowej, iberyjskiej serii. Muzyk z Lizbony ma także ogromne zacięcie do eksperymentowania z brzmieniem, sięgania po elektroniczne narzędzia tortur. Innym słowy, lubi hałas, czego daje dobitny przykład na najnowszym solowym mini-albumie.

Nagranie trwa niespełna 20 minut, ale dla wielu może być przeżyciem definitywnie śmiertelnym. Almeida prezentuje tu pięć miniatur, z których każda jest elektroniczną pętlą zbudowaną z przetworzonego syntetycznie krzyku blaszaka. Pierwszy loop przypomina uderzenia biczem wodnym, drugi zdaje się być odgłosem wilgotnego powietrza, które z kosmiczną prędkością opada na parapet. Trzeci, to pracujący na wysokich obrotach świder, który bezskutecznie wierci dziurę w grubym kawałku metalu. Czwarta odsłona przypomina zmutowane, post-atomowe bębnienie, z kolei lapsus finałowy daje namiastkę życia – rozśpiewana syrena alarmowa, która wpada w śmiertelny taniec. Hałaśliwa Skarga, to wyzwanie dla naprawdę zaprawionych noise’ pogromców!



 

Mariana Carvalho & Paula Sanchez  Rasgo (Neue Numeral, DL 2023)

Bazylea, Szwajcaria, wrzesień 2019: Paula Sanchez – wiolonczela oraz Mariana Carvalho – fortepian. Osiem improwizacji, 28 minut.

Skupiona, czuła na niuanse brzmieniowe, swobodnie improwizowana podróż pełna preparowanych, niekiedy bolesnych dźwięków wiolonczeli i fortepianu, który dostarcza równie urokliwe frazy z dna pudła rezonansowego, jak i delikatnej, ale często czarnej klawiatury. Panie prowadzą narracje w skończonej liczbie przypadków dalece minimalistycznymi metodami, by w szóstej odsłonie dać upust emocjom i stworzyć albumowy crème de la crème.

Pierwsze dźwięki wydają się być skutkiem dociskania strun na gryfie wiolonczeli i pojedynczych uderzeń w fortepianowe struny. W drugiej części artystki celebrują otwieranie głębokiej krypty. Budują opowieść niemal separatywnymi dźwiękami, zadając sobie pytania i uzyskując odpowiedzi. W dwóch kolejnych improwizacjach słyszymy ruch, przesuwanie przedmiotów i poszukiwanie dźwiękowych drobin wystudzonym smyczkiem. Prace ręczne wewnątrz piana i delikatne półśpiewy strunowca. Mechanika tarcia, cierpienie materii. Raz kameralny suspens, innym razem brud i znój procesu twórczego. W piątej części usłyszeć można znamiona działań bardziej dynamicznych, ale metody pracy artystek nie ulegają zasadniczym zmianom. W nerwowej aurze spokoju docieramy do szóstej improwizacji. Smyczek porusza się w martwym trybie, ale odnajduje strzępy dźwięków, piano podrzuca matowe frazy z mroczniejszej części klawiatury. Emocje wszakże rosną, Panie zagęszczają ścieg i sycą improwizację wyjątkowo urokliwymi spiętrzeniami. W końcowych dwóch improwizacjach duch kreatywnego minimalizmu powraca. Znów mikro frazy inside piano i post-melodyjne zgrzyty na gryfie cello. W części finałowej pojawia się rytm wybijany przez klawisze i bogacony skrzeczącymi post-dźwiękami ugniatanych strun wiolonczeli. Coś przypomina tu także ludzki głos. Narracja szyta wedle metody call & responce osiąga piękny finał w boleści i utrudzeniu.



 

Sierra Madre  Sierra Madre (Neue Numeral, DL 2023)

Studia domowe muzyków, Montevideo, Urugwaj, 2021: Guzmán Calzada oraz Sofía Scheps – wszystkie dźwięki. Dziewięć utworów, 38 minut.

Pozostajemy pośród artystów z Ameryki Południowej i sięgamy po album kreatywnego … post-electro. Frazy improwizowane w stadium szczątkowym, ale za to wiele pasji, dramaturgicznej maestrii i naprawdę udanych dźwięków. Początek albumu zdaje się mylić tropy, sięga po formę piosenki, bystrze łączy melodyjne, akustyczne frazy z odrobiną elektronicznego fermentu. W drugiej części nagrania robi się wszakże coraz ciekawej, a konotacje z post-rytmiczną, niemiecką elektroniką końca ubiegłego wieku, a nawet minimalistycznym krautrockiem wydają się być coraz bardziej zasadne.

Do niemałego pakietu atrybutów jakości albumu z Urugwaju dodać winniśmy jeszcze umiejętność budowania delikatnych, niemal filigranowych opowieści, pełnych narracyjnych subtelności i dźwięków lekkich, jak puch. Pierwsze trzy utwory dostarczają piosenkowych, bogaconych kobiecym głosem narracji, które zgrabnie łączą wątki akustyczne i elektroniczne, na ogół perkusjonalne zdobienia. Począwszy od części czwartej narracja z minuty na minutę staje się najpierw post-piosenkowa, potem już definitywnie buja w obłokach subtelnego post-electro. Otwarcie części piątej budują rytmicznie uformowane szumy i analogowe szmery, które przenoszą nasze skojarzenia ku muzyce wskazanej w poprzednim akapicie. Narracja skrzy się urokliwą analogowością, zaczyna ukrywać dotychczasową melodykę w wielowarstwowej, post-rytmicznej strukturze. Finałowa meta ballada snuje się owiniętą wokół leniwego beatu i blasku zachodzącej za horyzont, delikatnie frazującej gitary.




Skull Mask  Iká (Skull Mask, kaseta/DL 2023)

Café Oto, Londyn (pierwsza część), Supernormal Festival (druga część), sierpień 2022: Miguel Pérez – gitara oraz Gosha Hniu – lira korbowa. Dwie improwizacje, 41 minut.

Kolejna ponadgatunkowa opowieść, tu w pełni improwizowana, powstała w Londynie i okolicach, ale stworzona została przez artystów świata (związanych choćby z formacją Staraya Derevnya). Łączy gitarę elektryczną z lirą korbową, a od pierwszej do ostatniej sekundy przesiąknięta jest post-psychodelicznymi emocjami i dostarcza mnóstwo przyjemności z odsłuchu, będących między innymi skutkiem fantastycznego budowania dramaturgii. Dwa oddzielne sety, dwie okoliczności koncertowe, dwie strony kasety. Nic, tylko się zasłuchać!

Pierwszy koncert zaczyna się w mgle delikatnego pogłosu. Gitara frazuje leniwie, lira wydaje się rozmarzona, trochę śpiewa, trochę buduje ambientowy background. Narracja dość szybko nabiera tu gęstości i intensywności, ale nie toczy się wedle linearnego scenariusza. Muzycy dozują nam poziom obu charakterystyk. Improwizacja nasiąka też od pewnego momentu dalekowschodnim, zdrowym, jakże kwaśnym zapachem. Każdy z muzyków często zmienia tu sposoby artykulacji, skala pomysłów zdaje się nie mieć granic. Zakończenie jest wyjątkowo delikatne, rozpływa się w psychodelicznym ambiencie. Brzmienie drugiego koncertu jest bardziej zwarte, mniej selektywne, pachnie za to upalonym rockiem. Lira dość szybko zaczyna tu krzyczeć niesiona siłą pogłosu, gitara z miejsca smaży post-bluesowe pętle. Gęsta, oleista ciecz znów nie leje się w pełni linearnym strumieniem, a dramaturgiczne skoki w bok tylko bogacą przekaz całości. Z czasem improwizacja brzmi niczym hinduska raga odpalona na londyńskim bruku. Transowy finał nie stroni od odrobiny hałasu, jakby lira dostała się w pole działania amplifikatora.




Giacomo Salis & Paolo Sanna  Acoustic Studies For Sardinian Bells (Falt Records, Kaseta/DL 2023)

Czas i miejsce (Sardynia?) nieznane: Giacomo Salis oraz Paolo Sanna – sardyńskie dzwony. Cztery improwizacje, 25 minut.

Dokonania włoskiego duetu perkusjonalistów śledzimy w zasadzie na bieżąco. Muzycy specjalizują się w preparowaniu dźwięków przeróżnych akcesoriów perkusyjnych, często korzystają też ze wsparcia minimalistycznie traktowanej elektroniki. Na nowym albumie definitywnie nas jednak zaskoczyli użytym w improwizacji instrumentarium. Tym razem są to bowiem sardyńskie dzwony. Ich brzmienie jest delikatne i niezbyt głośne, taka też jest czteroczęściowa opowieść Włochów.

W pierwszej improwizacji sardyńskie dzwony zostały chyba wystawione na silny, śródziemnomorski wiatr. Każdy dźwięk jest tu rozkołysany, co jest efektem wprawiania w ruch dzwonów, być może także umieszczania w nich samych dodatkowych przedmiotów. W drugiej części artyści zdają się pracować bliżej obiektów ich zainteresowania. Jakby wchodzili w pierwszą fazę preparowania dźwięków. Ich narracja zdaje się mieć rytm, który przypomina wahadło, frazy są systematycznie powtarzane, a wokół nich tli się filigranowa chmura rezonansu. W trzeciej, najkrótszej części muzycy pracują już w oparach ciszy. Drobne uderzenia, delikatne dotknięcia. W finałowej, najdłuższej improwizacji dramaturgia jest zdecydowanie bardziej rozbudowana. Najpierw mamy rezonans na dwa głosy, potem skupioną symfonię chrobotania i tarcia. Owa misterna mantra na koniec podkreślona zostaje podwójnym, prawdziwie perkusyjnym beatem.



 

wtorek, 13 czerwca 2023

Joëlle Léandre and Núria Andorrà in bla, bla, bla …!


Spotkanie legendy francuskiego, improwizującego kontrabasu i młodej adeptki katalońskich, swobodnych perkusjonalii, to kolejny dowód na to, iż w gatunku free impro wartością niezbywalną są nade wszystko niebanalne koincydencje personalne, które łączą ogień i wodę, młodość i doświadczenie, wreszcie dalece ponadgatunkowe konotacje estetyczne jej twórców.

Joëlle Léandre i Núria Andorrà grywały na warszawskim Festiwalu Ad Libitum, choć nie razem (jeśli pamięć recenzenta nie jest w tym wypadku zawodna), zatem nie dziwi fakt, iż upublicznienia efektu fonograficznego ich meetingu podjęła się krajowa Fundacja Słuchaj!

Artystki zwarły szeregi w pięknej Barcelonie jesienią roku 2021 i być może przebyły na sesję nagraniową pełne indywidualnych pomysłów i koncepcji dramaturgicznych, ale jednego były już pewne od pierwszej sekundy spotkania. W ich żyłach płynie wyłącznie gorąca krew!



 

Efekt ich studyjnej pracy twórczej to dwanaście skromnych w wymiarze czasowym improwizacji, w trakcie których artystki dbają o perfekcyjne brzmienie swoich instrumentów, uwielbiają preparować dźwięki i fantastycznie panują nad dramaturgią. Ich wypowiedzi z czasem stają się dłuższe, coraz efektowniej pogmatwane, by w ostatniej, prawie siedmiominutowej odsłonie puścić wodze fantazji i zasmakować w meta tanecznej mantrze zdrowych emocji.

Na początek serwują nam garść bardzo niskich dźwięków. Léandre pracuje smyczkiem (i nie będzie się z nim rozstawać poza skończoną liczbą przypadków), z kolei Andorrà na ogół skupia się na ugniataniu glazury dużego bębna, od czasu do czasu przyozdabiając narrację bardziej delikatnymi, selektywnymi brzmieniowo akcjami drummingowymi. Jeśli pierwsza z artystek szuka nade wszystko bazy dla rozbudowanych narracji arco, druga skupia się na budowaniu brzmienia, często bazującego na renonsujących dźwiękach, nie stroniąc przy tym od fraz godnych miana delikatnie hałaśliwych. Druga odsłona albumu ma swoje tempo, wydaje się lżejsza, choć akcesoria perkusjonalne także tu traktowane są dość obcesowo. Jeśli w trzeciej części szukamy mrocznych, mało przytulnych przestrzeni, to w czwartej sięgamy nieba dzięki frazom obu artystek, równie śpiewnym, jak krzykliwym. W kolejnej odsłonie kontrabas okazjonalnie pracuje w trybie pizzicato, narracja płynie zaś wyjątkowo leniwym strumieniem, mimo plam masywnego rezonansu. W części szóstej kontrabasistka włącza do arsenału swoich środków wyrazu głos i zdaje się tym faktem dawać pierwszy sygnał do budowania jeszcze bardziej emocjonalnych narracji. W ramach uzupełnienia perkusjonalista stawia tu na drobne, detaliczne, niemal ulotne frazy, podobnie jak sam smyczek.

Drugą połowę albumu otwiera drobna ekspozycja, która bazuje na szorowaniu strun w obłokach szeleszczących perkusjonalii. Równie enigmatyczna jest część kolejna, budowana dzwonkami i leniwym, balladowym pizzicato. Wraz z częścią dziewiątą wchodzimy w decydującą fazę albumu, która skrzy się niemal wyłącznie akustycznymi wspaniałościami. Najpierw czeka na nas plejada drobnych, ale bardzo ekspresyjnych dźwięków – smyczek kroczy tu ruchem tanecznym, membrana bębna trzeszczy w szwach. W kolejnej odsłonie mamy wrażenie, że Katalonka gra na wibrafonie, a smyczek Francuzki generuje dźwięki niemal przy samej podłodze, znów sycąc opowieść warstwą rytmiki. Jedenasta improwizacja, to już prawdziwe kłębowisko emocji. Smyczek najpierw ryje bruzdy w ziemi, potem śpiewa post-barokiem, a glazura werbla wyje pod naciskiem dłoni i łokci perkusjonalistki. Wreszcie część finałowa, którą otwiera delikatny smyczek i szeleszcząca cisza. Narracja pozornie stoi w miejscu, ale zaczyna systematycznie nabierać pewnej rytmicznej, medytacyjnej powłoki. Kontrabasista głęboko oddycha, a potem rży, niczym wygłodniale zwierzę. W powiewie melodii artystki zaczynają kreować niemal taneczną, niezwykle repetytywną narrację. Improwizacja tonie w emocjach, a zdobi ją precyzyjne, skrupulatnie budowane zakończenie.

 

Joëlle Léandre & Núria Andorrà Bla Bla Bla Duo (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Joëlle Léandre – kontrabas i głos oraz Núria Andorrà – perkusja, instrumenty perkusyjne. Meussa Estudio, Barcelona, październik 2021. Dwanaście improwizacji, 42:17.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została wieki temu opublikowana



piątek, 9 czerwca 2023

Bead Records Lives Again! Three pearls with Emil Karlsen!


Nazwa Bead Records znana być winna wszystkim wielbicielom brytyjskiej muzyki swobodnie improwizowanej, którzy mają już trochę lat, innymi słowy, nie wyleźli sroce spod ogona w bieżącym millenium. Label powołany do życia w roku 1974 ma w dorobku mnóstwo wspaniałych płyt, ale po czasach ciężkiej prosperity przeżył już kilka śmieci klinicznych i okresów wzmożonej nieaktywności.

Bead Records ma się nieco lepiej w czasach cyfrowych, dorobił się strony bandcampowej, a ostatnie miesiące przyniosły cztery nowe produkcje (wszystkie także na nośnikach fizycznych, jakże poręcznych kompaktach). Nowe realizacje koncertują się wokół muzycznych aktywności … młodego, norweskiego drummera Emila Karlsena. Towarzyszy mu rzecz jasna wartościowy artystycznie zaciąg brytyjskich mistrzów i całe mnóstwo swobodnie improwizowanych cudów dźwiękowych.

Dziś zaglądamy na trzy ze wspomnianych nowości – Karlsen w trio z weteranami sceny, w trio z progresywną młodzieżą i w duecie z legendą perkusji. Trzy smakowite dania z dużym udziałem jakże kreatywnej perkusji. Welcome!



 

Spaces Unfolding (Metcalfe/Wachsmann/Karlsen) The Way We Speak (CD 2022). Nagrane w czerwcu 2021 roku, St.Mary's Old Church, Stoke Newington, Londyn: Neil Metcalfe – flet, Philipp Wachsmann – skrzypce oraz Emil Karlsen – perkusja. Pięć improwizacji, 51 minut.

Flet i skrzypce w rękach prawdziwych mistrzów europejskiej freely improvised music, tu podane nad wyraz czystym tembrem, bez wsparcia elektroniki (choć ten skrzypek to lubi!) i innych cudów współczesności. Karlsen dokłada uważny drumming, czyniąc powabną narrację jeszcze bardziej interesującą i przykuwającą uwagę. Warto podkreślić, iż w momentach dramaturgicznych spiętrzeń i dynamicznych interakcji dźwiękowych, improwizacja tria o nazwie własnej Spaces Unfolding urokliwie przypomina nagrania strunowego okresu Spontaneous Music Ensemble (dla mniej zorientowanych, Metcalfe grywał z formacją Johna Stevensa na początku lat 90. ubiegłego, jakże wspaniałego z wielu względów stulecia).

Początek płyty jest bardzo kameralny. Odrobina śpiewnych fraz i garść strunowych zgrzytów płyną swobodnie niesione strumieniem bystrej, szytej na miarę perkusji. Brzmienie tria nasycone jest echem obiektu sakralnego, w którym odbywa się spektakl. W drugiej części nastrój staje się jeszcze bardziej kameralny, wręcz post-barokowy. Perkusja pracuje tu bardzo minimalistycznie. Z czasem opowieść nabiera wiatru w żagle, ciekawie się piętrzy i rozbłyskuje plamami ekspresji. Trzecia improwizacja stąpa na palcach. Szumią perkusyjne szczoteczki, smyczek skacze po strunach, a śpiew fletu wydaje się być nad wyraz filigranowy. Narracja syci się suspensem, dzieli na krótkie duety, tudzież ekspozycje solowe. Muzycy chętnie pracują metodą call & responce. Wraz z rozwojem sytuacji scenicznej opowieść znów zyskuje na dynamice, przeto także jakości. Czwarta narracja, choć budowana krótkimi frazami, wydaje się być skoczna, niemal taneczna, pełna zmysłowej melodyki. Finałowa improwizacja stawia na dramaturgiczne subtelności – drobne dźwięki, rezonujące talerze, rytualne stemple formowane w intrygującą plecionkę. Całość wpada w rozkołysany rytm nie bez udziału shorts-cuts skrzypiec, półśpiewu fletu i drobnych akcji perkusyjnych. Ostatnia prosta przesycona jest pięknym, kameralnym smutkiem.



Light.box + Emil Karlsen The Undanced Dance (CD 2023). Nagrane w październiku 2021 roku, Huddersfield University: Alex Bonney – trąbka, elektronika, Pierre Alexandre Tremblay – gitara basowa, elektronika oraz Emil Karlsen – perkusja. Osiem improwizacji w trzech częściach, 40 minut.

Kolejne trio, to już brytyjska młodzież i nasz norweski śródbohater opowiadania. Duet trąbki i gitary basowej bardzo udanie wykorzystuje tu elektronikę, tworząc z niej wielobarwne tło, zgrabnie uzupełniając akustyczne i elektryczne frazy, innymi słowy, generując emocje godne fussion-jazzu, chwilami także progresywnej elektroniki. W tym towarzystwie Emil czuje się jak ryba w wodzie. Świetnie napędza machinę improwizacji dynamiką swojego drummingu, gdy trzeba, umiejętnie tonuje emocje i dopowiada brakujące kwestie. Z trzech nowości dziś prezentowanych, ta bez dwóch zdań zasługuje na najwyższą ocenę.

Album skladka się z trzech improwizacji, z których dwie pierwsze podzielone są na trzy, a trzecia na dwie pod-opowieści. Pierwszą z nich inauguruje syntetyczna pulsacja basu i akustyczny rynsztunek perkusji. Trąbka wchodzi do gry już na etapie dynamicznego strumienia dobrych akcji w stylu fussion. Na spowolnieniu dostajemy się w smugę dźwięków przypominających live processing perkusji, a także gęsty strumień ambientu. Gitara basowa zdobi ścieg flażeoletami, a trąbka wpada w gigantyczny pogłos. Na fali talerzowej ekspozycji dość szybko wchodźmy w trzecią część utworu otwarcia, która stawia na akustykę, a zdobi ją nerwowa gitara. Druga improwizacja ma podobną dramaturgię. Zaczynamy na ostro, niemal ścianą dźwięku, by w połowie opowieści efektownie wystudzić emocje do poziomu gęstego ambientu i definitywnie urokliwych, dubowych klimatów. Po czasie perkusja sforuje się na czoło pochodu i pokrętną dynamiką kreuje dalszą część nagrania, wzbogaconą trębackim okrzykami i półmelodiami. Końcowy fragment drugiej improwizacji nie szczędzi nam mrocznego ambientu, efektownych, elektronicznych stygmatów i gitarowych drobiazgów. Trzecia opowieść składa się z dwóch części. Najpierw leniwie tempo, sporo akustycznych fraz, latających talerzy i trąbka, tu już tradycyjnie na dużym pogłosie. Tym, który narzuca improwizacji odpowiednią dynamikę jest oczywiście Emil. Po drobnym postoju w chmurze gęstego ambientu opowieść rusza z kopyta, niesiona wysokim wzgórzem i niemal symetrycznym beatem, na poły elektronicznym, na poły akustycznym. Muzyka umiera tam, gdzie się rodziła, w strudze elektroakustycznej pulsacji basu.



 

Mark Sanders & Emil Karlsen Muted Language (CD 2023). Nagrane w wiosną 2021 roku, miejsce nieznane: Mark Sanders – zestaw perkusyjny oraz Emil Karlsen – zestaw perkusyjny. Sześć improwizacji, 37 minut.

Jak muzycy/ wydawcy zapowiadają w albumowym credits, spotkanie dwóch perkusistów różnych pokoleń, to rodzaj polirytmicznych dialogów. Bystrzy drummerzy rzeczywiście ani przez moment nie zapominają, iż grają na zestawie perkusyjnym, ale wszystko czynią w trakcie niedługich trzydziestu siedmiu minut na wyjątkowo wysokim poziomie kreatywności - nie stronią od ciekawych rozwiązań rytmicznych, dźwięków preparowanych i improwizacji prowadzanej metodą call & responce. Dodajmy, iż Karlsen odpowiada tu za lewą flankę narracji, a Sanders za prawą.

Pierwsza improwizacja stawia na typowy drumming. Prowadzony na niezłej dynamice, raz za razem bogacony niebanalnymi zdobieniami, jeszcze smakowitszy w momentach dramaturgicznego spowolnienia. W kolejnych opowieściach artyści zdają się nam pokazywać kolejne obszary swych muzycznych kompetencji. Na starcie drugiej części króluje delikatny rezonans, na werblach moszczą się drobne przedmioty, a muzycy z tych puzzli układają zgrabną, całkiem dynamiczną narrację. Trzecia odsłona albumu syci się polirytmią, ale muzycy znajdują też chwile na zabawy w pytania i odpowiedzi, czynione w rezonującej poświacie. Kolejna opowieść tkana jest z drobiazgów, ale uformowana w rytmiczny ciąg zdarzeń. W piątej części narracja nabiera cech niemal rytualnego drummingu, zdobią ją akustyczne cudowności ze strony każdego z perkusistów. Finałowa opowieść stosuje różne metody artykulacji – coś rezonuje, coś szumi, coś głęboko oddycha. W oparach tajemnicy rodzi się końcowa prosta, która prowadzona jest w dużym skupieniu, ale całkiem dynamicznym stepem.



czwartek, 8 czerwca 2023

Spontaniczny czerwiec w poznańskim Dragonie


(informacja prasowa)

 

Wiosenna edycja cyklu koncertowego Trybuny Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club wchodzi w decydującą fazę. Czerwiec przynosi wielbicielom muzyki improwizowanej aż trzy koncerty, zwiastuje niebywałe emocje, zapowiadając jednocześnie duży rozstrzał stylistyczny. Najpierw free jazz, potem swobodnie improwizowana kameralistyka z głosem operowym, wreszcie pakiet efektownych, elektroakustycznych igraszek z dźwiękiem, po części zapewne predefiniowanych. Organizatorzy zapraszają na koncerty odpowiednio 11, 16 i 21 czerwca.



 

Czterdziesta szósta edycja spontanicznego cyklu, to prawdziwa perła w koronie koncertowych wydarzeń muzyki improwizowanej bieżącego roku. Na poznański Stary Rynek (koncert odbędzie się w siostrzanym klubie Dragona, SARP Social Club) zawita bowiem doskonale znamy saksofonista amerykański Ken Vandermark i jego równie rozpoznawalny na scenie free jazzowej norweski perkusista Paal Nilssen-Love. Rzecz wydarzy się już w najbliższą niedzielę.

Jeśli mielibyśmy szukać najbardziej wartościowego duetu saksofon-perkusja we współczesnej historii free jazzu, zwłaszcza tej w nowym millenium, bez ryzyka popełnienia najmniejszego błędu wskazać winniśmy na duet Vandermarka i Nilssena-Love. Amerykanin i Norweg grają razem od roku 2002 i zdają się być w swym duetowym dziele zniszczenia wyjątkowo konsekwentni. Każdy z nich sam jest już historią gatunku, ale to, co tworzą wspólnie, być może stanowi jej najważniejszą część. Muzycy wydali jak do tej pory jedenaście albumów. Choć obaj pracowali w wielu uznanych przez krytykę grupach - od Peter Brötzmann’ Chicago Tentet, Lean Left (z Terrie Hesselsem i Andy Moorem z The Ex) po Double Tandem (z holenderskim saksofonistą, Abem Baarsem) - od kilkunastu lat wciąż wracają do swojego duetu, ponieważ pozostaje on kluczowy dla ich twórczości.

 

Spontaneous Live Series Vol. 46

Ken Vandermark - saksofon tenorowy i klarnet

Paal Nilssen-Love - perkusja i instrumenty perkusyjne

11 czerwca 2023, SARP Social Club, Stary Rynek, Poznań, godzina 19.00

Bilety: https://tiny.pl/chnxn



 

Po eksplozji free jazzu, Spontaneous Live Series kontynuuje spotkania z kameralną muzyką improwizowaną, zainicjowane w czwartą sobotę maja. Jak dowodzi ów koncert, i ta dziedzina dźwiękowego szaleństwa potrafi być gorąca i definitywnie zaskakująca.

W piątek 16 czerwca organizatorzy zapraszają na koncert kwartetu KAMM, który swą obecną aktywnością inauguruje muzykowanie w tym składzie. Wspaniale łączy on iberyjski temperament portugalskiego kontrabasisty Gonçalo Almeidy i katalońskiej pianistki Jordiny Milli z niemiecką precyzją i wirtuozerią wykonawczą wokalistki Almut Kühne i perkusisty Wielanda Möllera. Na koncercie czeka nas zapewne ocean niespodzianek i intrygujących splotów dramaturgicznych. Biogramy artystów i ich artystyczne doświadczenia (w odniesieniu do niemieckiej części kwartetu, nie tylko na polu muzycznym, ale także teatralnym i tanecznym) wskazują, iż z tego ponadgatunkowego tygla musi powstać coś niebywale nowatorskiego i nieprzewidywalnego.

 

Spontaneous Live Series Vol. 47

Almut Kühne - głos

Jordina Millà - fortepian

Gonçalo Almeida - kontrabas

Wieland Möller – perkusja

16 czerwca 2023, Dragon Social Club, Zamkowa 3, Poznań, godzina 20.00

Bilety: https://tiny.pl/cqsqq

 



Czterdziesta ósma edycja spontanicznego cyklu, jaka będzie miała miejsce we środę 21 czerwca, to kolejna odsłona opowieści pod tytułem „Improwizacja nie jedno ma imię”. Z punktu widzenia rozbudowanego i tajemniczego instrumentarium, zapowiada się wieczór definitywnie elektroakustyczny, eksplorujący coś, co być może znajduje się pomiędzy idiomem kompozycji, a idiomem improwizacji.

Do Dragona wracają – uczestniczka ostatniej edycji Spontaneous Music Festival, francuska artystka Laure Boer i wielokrotny festiwalowy wojownik, Wojtek Kurek. Pomiędzy nimi, a może na początku lub na końcu tej konstelacji, zaprezentuje się także Michał Krajczok. Czekają nas trzy solowe sety wielokolorowych, dźwiękowych układanek.

Twórczość Laure Boer jest inspirowana muzyką noise i tradycyjnym folkiem. Jej występy to hipnotyczne improwizacje wokół tradycyjnych instrumentów, elektroakustycznych i DIY-elektronicznych obiektów, a czasem także głosu, śpiewającego lub recytującego w jej ojczystym języku francuskim. Z kolei GAŁGAŁ to solowy projekt berlińskiego muzyka i projektanta dźwięku Michała Krajczoka. Jego twórczość opiera się zarówno na kompozycji, jak i improwizacji z osobliwym podejściem do syntezy modularnej. Wojtek Kurek zagra na małym zestawie perkusyjnym preparowanym przez „patch” w środowisku max/msp. Cyfrowe i taśmowe loop'y przekształcają tu dźwięk perkusji przyspieszając go lub spowalniając - wędruje on później przez szereg filtrów, a także kolejne poziomy loop'ów i buforów. Będzie się działo!

 

Spontaneous Live Series Vol. 48

Laure Boer – instrumenty różne i tajemnicze urządzania

Michał Krajczok – jak wyżej

Wojtek Kurek – jak wyżej, także perkusja.

21 czerwca 2023, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godzina 20.00.

Bilety będą dostępne wkrótce.



wtorek, 6 czerwca 2023

Dirk Serries! Back to the dark!


Belgijskiego artystę Dirka Serriesa uwielbiamy na tych łamach niezwykle intensywnie, zarówno jako swobodnie improwizującego gitarzystę (akustycznego i elektrycznego), jak i szefa fantastycznego impro labelu A New Wave Of Jazz. Tego samego muzyka po prostu kochamy, gdy dźwiękami swojej gitary zabiera nas w bezmiar mrocznego ambientu, który jak zawsze nie ma początku, ani tym bardziej zakończenia.

Z ogromną radością donosimy, iż w ostatnich tygodniach ukazały się aż trzy albumy Serriesa w ambientowej estetyce – dwa w pełni solowe, choć każdy powstały w innych realiach producenckich oraz jedno poczynione w duecie ze starym kumplem, z którym muzykował onegdaj choćby pod wspaniałym szyldem Fear Falls Burning.

Ladies and gentlemen, Dirk Serries in dark zone! Welcome!



 

Dirk Serries Fluctuation Of Being (Midira Records, CD 2023). Nagrane w różnych okolicznościach, 2019 – 2022: Dirk Serries – gitara elektryczna i efekty. Pięć utworów, 55 minut.

Fluktuacja bytu, to niemal klasyczna pozycja w dark ambientowym portfolio Belga. Gitarowe pasaże od lewej do prawej, od nieistniejących narodzin do zapomnianego bezkońca. Nagrania powstałe w trakcie czterech lat brzmią bliźniaczo, pięknie kołyszą nas egzystencjalną trwogą i wszechobecnym smutkiem. Tytuły utworów pełne są niemal metafizycznej pustki, zapewne obrazują dźwiękiem czasy covidowej beznadziei. Piękny album wprost do galerii wzorca gatunku!

Pierwsza z pięciu kilkunastominutowych ekspozycji zdaje się płynąć strumieniem o umiarkowanie mrocznej proweniencji. Budują ją pasma brzmiące czystym ambientem, ale także strugi bardziej zabrudzonych fonii. Całość sprawia wrażenie bardziej tęsknej niż konającej w trwodze nieskończoności. Raz po raz flow zdobiony jest bardziej masywnymi, basowymi pasmami, które brzmią dość syntetycznie. Narracja z czasem rozlewa się coraz szerszym korytem, nie szczędząc nam emocji. Druga opowieść brzmi niemal polisyntetycznie, bardziej wszakże relaksacyjnie, z głęboko skrywaną melodyką rezygnacji. Kolejna narracja wydaje się lżejsza, kreowana z większą swobodą, ale uformowana w dość płaskie pasmo. Czwarta opowieść płynie zarówno bardzo łagodnym strumieniem, jak i basowym kontrapunktem. Z czasem nabiera pewnej śpiewności, budując klimat mniej ponury, jakby na horyzoncie pojawiało się mgliste światełko nadziei. Finałowa historia pięknie wieńczy dzieło. Przypomina leniwy strumień, który nabiera mocy i zamienia się w rwący, emocjonalny potok dźwięków. Znamiona silnie mrocznego nosi tylko jeden z wielu wątków tej niekończącej się opowieści.



Dirk Serries Nocturnal Discord (Cloudchamber Records, Kaseta/DL  2023). Nagrane w czasie rzeczywistym, studio domowe, styczeń 2023: Dirk Serries – gitara elektryczna i efekty. Pięć utworów, 49 minut.

Druga z solowych nowości gitarzysty powstała w czasie rzeczywistym, z czego wnosić można, iż jest realnym zapisem procesu twórczego bez specjalnych ingerencji post-produkcyjnych. Nagrana na raz i udostępniona w formie pięciu improwizacji, budowanych surowym brzmieniem gitary elektrycznej, szumem gitarowych pick-upów, nasączona brudem analogowej metody realizacji. Nowy, ciekawy wątek w twórczości muzyka, silniej osadzony w żywych dźwiękach, poniekąd nawiązujący do gitarowego projektu życia artysty, czyli Fear Falls Burning. Płyta wszakże zdaje się mieć nieco punkowy anturaż, jest chropowata, jakby klejona taśmą malarską, nie zwiewnością elektronicznych obróbek, daleka od ambientowej płynności i dramaturgicznej zwinności typowej dla gatunku.

Nocturnal Discord budowany jest na ogół metodami dość minimalistycznymi. Gitara pracuje tu częściej krótkimi frazami niż dźwiękowymi plamami typowymi dla ambientu. Wokół niej wszystko zdaje się szumieć i skwierczeć naturalną analogowością. Narracja incydentalnie potrafi zgęstnieć, ale też niemal momentalnie rozmyć się w chmurze szumu. Ów czerstwy post-ambient ma, co do zasady, powolne tempo, porusza się niemal ceremonialne. W kolejnych opowieściach gitara żyje pełnymi emocjami – czasami przypomina niedostrojone organy, czasami moduluje dźwięk, czasami fałszuje niczym pijany wokalista lokalnego bandu. W trzeciej części narracja wydaje się wyjątkowo rwana, niebywale nerwowa jak na kanony ambientu. Dużej w niej szorstkich, męskich zapachów i siermiężnej subtelności. W czwartej opowieści przywołane wyżej charakterystyki zdają się nasilać. Całość przypomina elegię na śmierć ambientu. Finałowa opowieść znów brzmi organowo, tworzą ją mgławice dźwiękowych plam z wolna umierającej gitary.



 

Loud As Giants Empty Homes (Consouling Sounds, CD 2023). Czas i miejsce akcji nieznane (jakkolwiek pandemiczne): Justin K. Broadrick oraz Dirk Serries – wszystkie instrumenty, żywe i syntetyczne. Cztery utwory, 45 minut.

Jeśli we współczesnym dorobku artystycznym Serriesa mielibyśmy szukać pozycji o największym potencjale … komercyjnym, to popełnilibyśmy błąd najmniejszy wskazując na nagranie Empty Homes! Oczywiście mamy tu gitarowe, niekiedy post-rockowe frazowanie zanurzone w oceanie gęstego ambientu, ale każda z narracji doprawiona jest perkusyjnym beatem, który nie rzadko nabiera syntetycznych barw i haczy o niebanalne electro, tudzież estetykę drum’n’bass. Album dostarcza naprawdę dużo wrażeń, choć całość dramaturgicznie i narracyjnie wydaje się być dość łatwo przyswajalna, nawet dla nieobytego w mrokach ambientu odbiorcy.

Początek każdego z utworów zdaje się być typowy dla gitarowego ambientu, aczkolwiek brzmienie bywa tu gęste, chwilami wręcz ciężkie. W pierwszej odsłonie, po rzeczonym wstępie, perkusja zaczyna bić prosty rytm, czyniąc ambientową introdukcję elementem rockowej piosenki, szczególnie, gdy frazowanie gitary na froncie robi się nad wyraz spokojne. Dodajmy, iż brzmienie duetu jest dość niechlujnie, brudne, ale całkiem ożywcze. W kolejnej opowieści mamy podobny schemat, ale rozwinięcie wątku gitarowego idzie tu w masę i brzmi niczym klasyczne riffy Black Sabbath. Całość niesiona jest pasmem basowym o zdecydowanie syntetycznym brzmieniu. W trzeciej części ambient otwarcia wydaje się bardziej mglisty, z kolei gitarowy wątek główny przypomina nasączone silnym echem produkcje Cocteau Twins, odgrywane wszakże tuż przed nuklearnym atakiem wroga. Beat utworu dość szybko przyobleka tu szaty drum’n’bass. W ostatnim utworze szyk narracji kreuje elektroniczny beat, niczym perkusyjna stopa na bębnie basowym. Gitara wydaje się tu wyjątkowo rozkołysana, na poły post-rockowa, na poły ambientowa.