Jak mieliście okazję – mam nadzieję – całkiem niedawno
przekonać się, brnąc w słowne pląsy Trybuny
Muzyki Spontanicznej, odbyłem weekendową porą bardzo przyjemną przejażdżkę
do bydgoskiego Mózgu, celem obejrzenia kilku szalonych koncertów muzyki
improwizowanej.
Dotarłem nad Brdę jedynie na sobotni wieczór finałowy, zatem
nie miałem okazji obejrzeć m.in. frapującego tria polsko-hiszpańskiego,
spersonalizowanego do trojga nazwisk Mełech/ Trilla/ Mazurkiewicz.
Jakaż ogromna była moja radość, gdy w ułamek sekundy po
reaktywowaniu mojego konta na powszechnie znanym portalu społecznościowym,
przed oczyma – wprost z ekranu upaćkanego smartfona – zaatakowała mnie
informacja, iż rzeczone trio gra w mym matczynym mieście! I to za jakieś ….trzy
godziny. Zatem tylko kilka szybkich
telefonów, kompletna reorganizacja popołudniowego życia, przyjazny klimat u
koleżanki małżonki i Wasz recenzent wylądował bezpiecznie na koncercie rzeczonego
tria.
Najpierw słowo o inspirującym miejscu koncertu. Stare
poznańskie Jeżyce, takaż kamienica i równie stare Centrum Amarant. Być
może to zdumiewające, ale o istnieniu tego miejsca dowiedziałem się owe trzy
godziny temu. Niewielki hol w wysokim parterze, przekształcony w małą salkę
koncertową na kilkanaście osób. Plus zabawny bar z niekorporacyjnymi trunkami, barmanka otwierająca butelki … widelcem
i ogrom przyjaznej atmosfery. Czegóż chcieć więcej.
Na skrawku holu posadowiło się trzech muzyków, bez
wspomagania jakimkolwiek nagłośnieniem (bo i po co, skoro dzieliło ich od
publiczności mniej niż 100
centymetrów ): Piotr Mełech na klarnetach, Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie i gość z Barcelony, perkusista i perkusjonalista,
Vasco Trilla.
Otwarta i niezwykle swobodna formuła free improvisation
przykuła nas do twardych krzesełek od prawie pierwszego dźwięku. Po drobnym
intro o inklinacjach jazzowych, kreowanych głównie przed rytmiczny walking
kontrabasu, Panowie pięknie odfrunęli w odmęty mojej ulubionej gry w
nieoczywiste dźwięki.
Mełech snuł na klarnecie swoją nieśpieszną opowieść (by w
drugim interwale sięgnąć po klarnet basowy) i kreował rzeczywistość foniczną na
swój ulubiony sposób. Nie jest on tytanem ekspresji, lubi szczyptę zadumy i
nieoczywisty feeling wpleść w zgrabną
improwizację. Ciągle poszerza swój warsztat, udanie korzysta z pomysłów
bardziej doświadczonych (moja ulubiona zagrywka Johna Butchera, polegająca na
graniu na instrumencie dętym, mając jego otwór przystawiony do podłogi, stała się już także udziałem Piotra). Wytrawny i pomysłowy to muzyk.
Mazurkiewicz nie jest być może w formule krwistego free improv muzykiem realizującym się na
110%, ale tembr jego instrumentu, lekkie wycofanie i utrzymywanie właściwych
proporcji dramaturgicznych wewnątrz trzyosobowego składu, sprawiały, iż
stanowił on idealne uzupełnienie dla introwertyzmu klarnecisty i … ekstrawertyzmu
perkusisty.
No właśnie, Vasco Trilla… What a Man! Po wypakowaniu kilku obszernych toreb z przyrządami do
stukania, uderzania, tarcia i generowania akustycznego rezonansu, wprawił
siebie, wszystkie swoje przedmioty i przedmiociki perkusyjne, pozostałych
muzyków i zgromadzoną publiczność, w stan permanentnego rozwibrowania i
sensorycznego uniesienia. Czego tam nie było? Długo by opowiadać. Mnie
osobiście Trilla najbardziej ujął generowaniem niesamowitych efektów
akustycznych, jedynie poprzez zbliżanie do siebie wibrujących powierzchni
talerzy i membran bębnów. Kosmiczna wyobraźnia, błyskotliwa inteligencja i
zmysł dramaturgiczny. Myślę, że jego gra w wersji solowej równie silnie
przykuwałaby zainteresowanie odbiorców.
Przez ponad trzy kwadranse udało nam się wszystkim – po obu
stronach nieistniejącej sceny - w tym stanie akustycznego interferowania wytrwać
i doczekać wynegocjowanego z pyskatą publicznością, jakże konkretnego,
trzydziestosekundowego bisu. Wspaniały koncert!
Po koncercie mała niespodzianka…. w postaci skomunikowanego
z nim, innego koncertu (na jeden bilet). Wystarczyło przejść pareset metrów w
kierunku Starego Miasta, by dotrzeć do klubu o nazwie… Pies (bywa także
firmowany jako Andaluzyjski) i znaleźć się na koncercie kwartetu zupełnie mi
nieznanych muzyków, którzy na okoliczność tego wydarzenia przyjęli nazwę
Drużyna Poznańska. A w składzie amerykański perkusjonalista, acz rezydent
Poznania, Jeff Gburek, gitarzysta elektryczny Wojtek Więckowski, człek
generujący dźwięki za pomocą amplifikowania przedmiotów nieinstrumentalnych,
Hubert Wińczyk i całkowicie okablowany procesor dźwiękowy w osobie Macieja Maciągowskiego.
Bardzo udana, ponad godzinna wycieczka ewidentnie elektroakustyczna (dodam, że
gitarzysta i perkusjonalista także byli podpięci pod kable i się samoistnie
amplifikowali), stanowiąca pełnoprawną dogrywkę do doskonałego koncertu tria z
Amarantu.
I znów królem polowania okazał się muzyk odpowiedzialny na …
bębnienie. Niesamowity arsenał instrumentalny Gburka budził niekłamany podziw.
Dwa zasadnicze bębny, wiele przedmiotów do generowania dźwięków i uderzania w
powierzchnie płaskie i owalne, mikrowibrafon własnej produkcji, no i rzecz
jasna trochę kabli. Muzyk na tyle skutecznie przykuł moją akustyczną i wizualną
uwagę, iż mniej czasu w procesie odsłuchu poświęciłem pozostałej trójce muzyków.
A i tam, było się czym zainteresować. Naprawdę udany koncert, wieńczący
zupełnie niespodziewany, ale równie fantastyczny wieczór muzyki improwizowanej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz