W czasach nadprodukcji dźwięków na scenie muzyki
improwizowanej, w okolicznościach, które sprawiają, iż każdy koncert jest
okazją do wydania płyty, uniknięcie kompulsywnego pędu do gonienia za
nowościami jest prawie niemożliwe.
Sam tej galopadzie ulegam na każdym kroku, a dowodem, że nie
kłamię, comiesięczne, wielostronicowe
zbiorówki recenzji z nowości wydawniczych, które upubliczniam na tej stronie.
Już dziś do kolejnej zbiorówki (drugiej części letniej) na krótkie omówienie
czeka blisko… 20 nowych płyt.
U progu nowego miesiąca postanowiłem zaprotestować przeciwko
temu procesowi i do samochodowego odtwarzacza wrzuciłem krążek jednego z moich
ulubionych artystów, który światło dzienne ujrzał dwie epoki lodowcowe temu, czyli
w roku 2010. Zachwycony muzyką na powrót odkrywaną, czynność tę kolejnego dnia
powtórzyłem. W sumie sięgnąłem po cztery takie stare płyty i powstała mi z tego całkiem nowa opowieść. A było mi tym łatwiej, że wszystkie one zdruzgotały
moje narządy słuchu swoją w oczywisty sposób fantastyczną muzyką. Niby pamiętałem
o tym z poprzednich odsłuchów, ale ta prawda
dnia, prawda ekranu uświadomiła mi całą absurdalność owej pogoni za nowym i
niepoznanym, refleksją nad którą zacząłem dzisiejszego posta.
Cztery poniżej zaprezentowane krążki, nagrane przez
wspaniałego, nowojorskiego trębacza Nate’a Wooleya w latach 2006-2011, łączy
wspólna cecha. Wszystkie one powstały wyłącznie w towarzystwie instrumentów
strunowych! A zatem niechybnie - swobodne Tańce
ze Strunowcami!
Mary
Halvorson/ Reuben Radding/ Nate Wooley Crackleknob
(hatOLOGY, 2009)
Cofnijmy się o pełną dekadę. Jest listopad 2006 roku, jesteśmy
w Nowym Jorku, na Brooklynie, dokładnym będąc. Troje przyjaciół (jeden 40
letni, dwoje pozostałych tuż po trzydziestce) czas jakiś wspólnie koncertuje po
lokalnych klubach. Wszyscy są zadowoleni z chemii, jak się wytworzyła w tej
trzyosobowej grupie społecznej, zatem nie dziwi decyzja, by spotkać się w
studiu nagraniowym (STATS) i udokumentować fonicznie kilka fajnych dźwięków.
Otóż i rzeczona trójka - kontrabasista Radding, muzyk o
sporym już dorobku muzycznym, od kilkunastu lat wzięty muzyk na scenie downtownowej (ci z Was, którzy
dwadzieścia lat temu upychali na półkach płyty z Knitting Factory, z pewnością
zetknęli się z tym świetnym muzykiem), gitarzystka Halvorson, wtedy raczej na
dorobku, znana głównie z kompetentnego partnerowania samemu Anthony’emu
Braxtonowi, no i trębacz Wooley, podobnie jak Mary, jeszcze bez istotnego, autorskiego
portfolio.
Muzycy rejestrują 50 minutowy materiał w dziesięciu
odcinkach, o ciekawych, bardzo literackich tytułach (źródło inspiracji do
odczytu wewnątrz opakowania). Nagranie rozpoczyna się w oparach niepokoju,
generowanych przez dziki dźwięk
kontrabasu, którego dobrze naoliwione struny zdziera kosmaty smyczek. Obok
szumi lekko przegrzany wzmacniacz. Przez tą gęstą pajęczynę dźwięków nieśmiało
przebija się Mary, używając gitary o delikatnie wzmocnionym soundzie. Zmyślnie improwizuje, trochę
na uboczu i jakby w oczekiwaniu na jakąkolwiek podpowiedź rytmiczną ze strony
kolegów. Ale nie w tym gronie, nie w tej okoliczności… Nate zawieszony po
środku, wysokim i stosunkowo czystym tonem ochoczo wchodzi do gry. Trochę robi
tu za porządkowego i szuka
przestrzeni. Improwizacja biegnie nieśpiesznie, w formie krótkich,
przemyślanych interwałów muzycznych, częściej w wymiarze kolektywnym niż
solowym. Okazuje się, że Wooley lubi atakować znienacka. Daje się towarzystwu wyszumieć, często czeka aż Reuben i
Mary powiedzą, co mają do powiedzenia, nieco się posprzeczają, a potem … nie bierze już jeńców. Sposób narracji na ogół wychodzi od strunowców (chwilami ich walking
jest odrobinę natarczywy). Gdyby częściej oddawali prym pełnemu emocji i
pomyślunku trębaczowi, całość byłaby dalece doskonalsza. A tak jest tylko świetna!
Nate Wooley/ Fred Lonberg-Holm/ Jason Roebke Throw Down Your Hammer And Sing (Porter Records, 2009)
Tym razem nasz nowojorczyk w delegacji! Dociera do Wiecznego
Miasta i z dwoma ekstremalnie kompetentnymi klientami, w okolicznościach
studyjnych, popełnia… genialną płytę! Freda Lonberg-Holma na wiolonczeli (i
elektronice!) nie trzeba w tym gronie specjalnie rekomendować. Myślę, że
podobnie rzecz się ma z Jasonem Roebke, wyśmienitym kontrabasistą (dziś także
band liderem i kompozytorem – niebawem coś Wam o tym opowiem!). Tu mamy rok
2007, rzucamy młotem, a zaraz potem śpiewamy. Dokładnie – to trzy
instrumenty, wspierane zmyślną elektroniką, śpiewają.
Wooley, ordynarnie wciśnięty pomiędzy ostro preparujące
wiolonczelę i kontrabas, niczym między biodra deflorowanej nastolatki, stara
się łapać oddech i nanosekundę na twórcze określenie swojej roli w syntetycznie swobodnej improwizacji, rozpoczętej z dalece wysokiego C ! Elektronika Freda wprowadza do tej
muskularnej przepychanki dodatkowy dysonans poznawczy. To trio stać na naprawdę wiele. Hałas? Czemu
nie… Kameralistycznie? Tym bardziej… Industrialnie? Damy radę…
Introwertyczny trębacz znów cierpliwie czeka na swój moment i genialnie
podejmuje wątek improwizacji, na tle skomlących strunowców. Piękne
preparacje! Wyjątkowa flora akustyczna! Pięć kilkunastominutowych opowieści
zapierających dech w piersi. A i serce słuchacza… samoistnie rwie się do lotu.
Fred sampluje jakieś humoreski. What a
game!
Jakże bardzo chcielibyśmy więcej. Po godzinie tego nagrania,
niestety musimy iść do domu. To niesamowite trio jeszcze tylko raz pojawia się
na wydawnictwie płytowym. To splitowy
winyl wydany z innym triem Shaldon Siegel (nieznani muzycy belgijscy), a wydany
w roku 2013 przez Smeraldina-Rima/ Croxhapox (ktokolwiek to jest). Dwie,
łącznie 18 minutowe improwizacje, których… jeszcze nie słyszałem. Świat jest
okrutny.
Joe Morris/
Nate Wooley Tooth and Nail (Clean
Feed, 2010)
Na osi czasu lądujemy w roku 2008. Przestrzeń studyjna w
nowojorskiej Roulette. Spotkanie być może z inspiracji gitarzysty Joe Morrisa,
starszego kolegi Nate’a z niejednej nowojorskiej ulicy (w każdym razie, to on
pisze rozbudowane liner notes,
sytuujące nagranie duetu na tle… dwustu lat muzyki improwizowanej, sic!).
Z Morrisem zetknęliśmy się na przestrzeni ostatnich dwóch
dekad jakieś sto tysięcy razy. Bywały kwartały, że jakakolwiek nowojorska płyta
z muzyką improwizowaną nie mogła się odbyć z udziału jego gitary, okazjonalnie
także kontrabasu, czy gitary basowej. Do dziś jego aktywność muzyczna bywa
imponująca. Ostatnimi czasy lubi głośno pohałasować, na modłę rockową, czym
zresztą nie przysparza sobie sympatyków, przynajmniej na Trybunie.
Na szczęście, na sesję z Wooleyem dotargał jedynie gitarę
akustyczną, zatem wybrał formę artystycznego wyrazu najbardziej mi
odpowiadającą. Panowie popełnili ponad godzinę swobodnie improwizowanej muzyki,
która podzielona na osiem fragmentów opisanych tytułami, trafia do naszych
odtwarzaczy, dzięki portugalskiemu pośrednikowi.
Ząb i Gwóźdź –
molekularna, kompulsywna, skrajnie indywidualna bitwa na zaskakujące
interakcje, ewidentnie w skali mikro. Swoiście minimalistyczna perła free
improv. Sonorystyka, ekwilibrystyka, galaktyka. Wybitna, improwizowana
opowieść bez jakichkolwiek rytmicznych aspiracji. Ona jest, ona się
toczy, ona wypełnia nam zwoje mózgowe pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.
Dźwięk, czasami pojedynczy, interakcja, dźwięk. Niczym Trevor Watts i John
Stevens w duetowej edycji Spontaneous Music Ensemble, Nate i Joe generują
pajęczynę mikrozdarzeń, brzmiąc przy tym czysto, niczym para barokowych
skrzypków. Porozumienie iście paranormalne, bo chyba z kosmosu. Co za muzyka!!!
Być może najwybitniejsza płyta w dorobku Joe Morrisa, z
pewnością jedną z najlepszych w kilkunastoletniej – jak dotąd - muzycznej
gehennie Nate’a Wooleya.
Joe Morris/
Agusti Fernandez/ Nate Wooley From
The DiscreteTo The Particular (Relative Pitch Records, 2012)
Pozostajemy w otchłani wschodnioamerykańskiej dżungli. Do
pary geniuszy, którzy trzy lata wcześniej nagrali Tooth and Nail, dołącza via. Ocean Atlantycki, zapewne rejsowym
samolotem, wyśmienity kataloński pianista Agusti Fernandez. Na okazjonalną
kolację muzycy rezerwują scenę klubu Firehouse w New Haven, Connecticut. Nie
wiemy, czy z drugiej strony sceny ktoś zasiadł, bo w nagraniu nie słyszymy
oklasków. Jest połowa lipca, pięć lat temu, za oknem pewnie skwar.
Ponad pięćdziesięciominutowa opowieść w siedmiu częściach.
Agusti gra pełnym dźwiękiem, początkowo nie sięgając po arsenał zmyślnych
preparacji (choć pamiętamy, że fortepian to także instrument… strunowy!).
Morris, zupełnie niepotrzebnie, słysząc spokojne pasaże wprost z klawiatury,
poczuwa się do obowiązku trzymania rytmu. Akordami smaga czoła interlokutorów,
z których jeden prawdopodobnie grzebie przy ustnikach, bo na razie nic nie gra.
Być może, jak to ma w zwyczaju, czai się do skoku…. Atmosfera fermentującego
oczekiwania trwa do kluczowego, środkowego fragmentu Hieratic. Agusti zgrabnym podskokiem ląduje we wnętrzu swojego
fortepianu, Joe porzuca zgubną myśl o szukaniu rytmu, a Nate odpala torbę z
tłumikami własnej roboty. Zaczyna się prawdziwa jazda. Drżą okna w naszych
domach, gotuje woda w czajniku, mimo, iż wcale nie mamy teraz ochoty na ciepłe
napoje. Taka gęsta, konstruktywna pogadanka na trzy dobrze zestrojone
instrumenty trwa już do końca tego nagrania, szczytując niechybnie w trakcie
genialnego finału Chums Of Chance.
Morris chwyta wtedy w dłoń dobrze zaostrzony smyczek i zaczyna poszerzać
przestrzeń akustyczną studia po sam dach (a może nawet wskakuje na niego).
Wooley już dawna atakuje nas z pozycji podniebnej, Fernandez zaś, w
poszukiwaniu ostatniej struny fortepianu, osiąga wieczną ekstazę. Po ostatnim
gwizdku czujemy dziwną pustkę. Być może to efekt obcowania z wyjątkową muzyką,
choć, po prawdzie, dopiero od hieratycznego
pasusa.
Przestańmy gonić uciekającą rzeczywistość. Nie dajmy się
zwieść powabowi nowego, pozornie świeżego, acz zapewne zupełnie
zbytecznego. Nie odpalajmy co kwadrans fejsbuka. Przecież nikt do nas nie pisze!
Nie zmieniajmy komputera, ani telefonu na nowy. Na starym przyklejmy sobie oldskulowy emblemat. Sięgnijmy po płytę,
która od dekady zalega na najwyższej półce i tapla się w kurzu, a my zapomnieliśmy,
jak bardzo wzruszyła nas epokę temu, gdy wydaliśmy na nią skromne 60 złotych z
okładem.
Przeżyjmy ekstazę! Muzyka wszak jest wieczna!
Smeraldina-Rima jest dostępna na bandcam i tam można kupić i posłuchać Throw Down Your Hammer And Sing ( to pierwsza strona vinylu ).Przesłuchałem po latach obie płytki i nic się nie zmieniło.Super granie. Wooley jest w Chicago( Wietrzne Miasto) u Rempisa w Elastiku i przyjemnie patrzeć na rozwój tego muzyka.
OdpowiedzUsuńDo wątku portugalskiego dodam dwa labela - JACC records gdzie znalazłem płyty z L.Vicente (świetny Fail Better ),C.Zingaro czy R.Amado i Cipsela Records której 6-cio płytowy katalog przypuszczam nikogo nie zostawi obojętnym.
Pozwolę sobie jeszcze dodać nową ( dla mnie ) płytkę - Anthony Braxton - Live At The Rainbow Gallery '79.
Pozdrawiam i gratuluję-świetny blog .Krzysztof
dziękuję za informację, czym prędzej zajrzę na bandcamp, a potem obczaję te dwa labele, Pozdrawiam A.
Usuń