Deklarowana na tej stronie, nieodparta chęć poszukiwania
świeżej i zdrowej muzyki improwizowanej na Starym Kontynencie, wciąż pcha redakcję do eksplorowania niezliczonych pokładów nowej muzyki.
Kasetowy label z Manchesteru
Tombed Vision, prowadzony przez saksofonistę Davida McLeana, gościł już na
Trybunie przy okazji dwóch tegorocznych wydawnictw (akurat wtedy, w edycji
kompaktowej). Nazwisko Johna Dikemana, amerykańskiego saksofonisty, rezydenta
holenderskiego, z pewnością nie jest obce nikomu, kto choć trochę obcuje z muzyką improwizowaną. Belgijskiego gitarzystę,
Dirka Serriesa, eksperymentatora, legendę europejskiego ambientu, który śmiało
wkracza w ostatnich latach na scenę improwizowaną, poznaliśmy całkiem niedawno,
przy okazji jego wysoko ocenionego przez Pana Redaktora, duetu z George'm
Hadowem Outermision.
Dziś przed nami muzyka wyjątkowej jakości - wydana oczywiście
na kasecie magnetofonowej! – tria stworzonego przez wyżej wspomnianych Dikemana
i Serriesa, wspólnie z holenderskim perkusistą René Aquariusem. Ten akurat
muzyk dojrzał do improwizacji, grając głównie niebanalną i głośną muzykę
rockową. Panowie w roku ubiegłym wydali kasetę z materiałem koncertowym Night
Realms (Tombed Visions, 2016). Dziś wracają z kolejną porcją muzyki
koncertowej. Tytuł jest naturalną konsekwencją poprzedniego – Day Realms (Tombed Visions, 2017).
Nowe nagranie, powstałe zresztą jedenaście dni po poprzednim, wypełnia nam
pierwszą stronę kasety. Na drugiej otrzymujemy… reedycję poprzedniej. Jedna
kaseta, podwójne wydawnictwo, doskonała muzyka, czy można chcieć więcej?
Dzienne królestwa!
John Dikeman, Dirk Serries i René Aquarius, czyli saksofon
tenorowy, gitara elektryczna oraz pełny zestaw perkusyjny. Jesteśmy w
belgijskim Ghent, w klubie Kinky Star. Jest 25 marca 2015r. Muzycy zagrają
niespełna 42 minuty.
Wita nas oniryczna, skoncentrowana na pojedynczych dźwiękach
gitara Serriesa. Saksofon podłącza się dość nieśmiało i plami przestrzeń wokół
gryfu instrumentu strunowego, na tym etapie wydarzenia nie chcąc czegokolwiek
udowadniać. Perkusista bije w dzwon (czyli stopą w bęben basowy), oklepuje
nierozgrzane tomy i czeka na sygnał
do ewentualnej eskalacji. Improwizacja skomle i dusi się w oparach psychodelii,
niczym płynna lawa, choć sam wulkan jest jeszcze w stanie
umiarkowanego spoczynku. Ta linearna narracja bazuje na drobnych eskalacjach
poziomu dźwięku, na kreowaniu intensywności rockowego, w sensie estetycznym,
przekazu muzycznego. Już po kilku minutach gry wstępnej, muzycy są
wystarczająco porozciągani - saksofon uroczo wyje, gitara obficie krwawi i
szuka transu, a perkusja bębni niezwykle ekspresyjnie. Ów nieprzerwany potok
improwizacji potrafi chytrze narastać i precyzyjnie nawarstwiać się. Dikeman
zwinnie eskaluje i brudzi tembr swojego dęciaka
na miły dla ucha, prawdziwie punkowy sposób. Lubi przebierać się w szaty solowej
gitary w dużym, hardrockowym bandzie. Oczywiście, będące skutkiem tych działań,
emocje są dalece ponadrockowe. Muzyka
bez ustanku eskaluje (choćby w okolicach 15 minuty), aż ziemia drży pod
stopami, aż chciałoby się usłyszeć po wybrzmieniu, ryk istotnie obnażonych
siedemnastolatek, gotowych w każde wyzwanie w kontekście bliskiej relacji ze
spoconym solistą. Miast brzmieniowych subtelności, iskry lecą, a pot i krew
kapią z sufitu (recenzent jest co najmniej zachwycony!). W nielicznych
sytuacjach drummer nieco gubi poziom,
ale to jedynie nieistotne incydenty. On sam bowiem w skali makro, doskonale
wpisuje się w spektakl Hard Free Improv
Rock Destination Band!
Początkowa faza nowej narracji, już w drugiej części koncertu, bazuje na
niezwykle dynamicznym drummingu,
samo eskalującym się saksofonie i zawieszonym wysoko w powietrzu znaku zapytania
– cóż na tak zastany obraz koncertu zareaguje przyczajony gitarzysta? Nie
czekamy zbyt długo na odpowiedź. Serries wbija w to free jazzowe duo saksofonowo-perkusyjne ognistego drona, którego zadaniem jest rozwiercić mózg słuchacza (choć
epatowanie samym hałasem ma dalece umiarkowany wymiar). Narracja znów chyli się
nieodwracalnie w kierunku zdrowej psychodelii.
Muzyka doskonale ucieka w trans, trwa, brnie, płynie i nie stawia przecinków. Odnosimy wrażenie, jakby gitara Serriesa zamieniała się w upalony, hinduski
sitar. Plecie mantryczną ragę i modli
się do nieistniejącego boga, szukając zagubionych w dziwnej podróży, swych hinduskich korzeni (z kajetu recenzenta: koniecznie podkręcić potencjometr
głośności!). Aquarius stawia ostre stemple dudniąc stopą i rezonując talerzami (trochę, jak reinkarnacja Toma Bruno i
jego epokowego Testu). Ten głośny, acz oniryczny klimat spada nam na głowę,
nie zadaje pytań, nie musi też dawać odpowiedzi. John wkleja w ten obraz jazzowe
plastry miodu i brnie całkiem świadomie w nieznane. Całość uspokaja się
znacząco i rozpływa w potoku nieograniczonych możliwości rozwoju sytuacji
scenicznej. Saksofon jest ckliwy i mógłby nawet głaskać przed snem odrobinę
niegrzeczne dziewczynki (do ucha szepcząc im mało romantyczne historie o złych
duchach). Gitara Dirka płynie na dużym pogłosie. Muzyk ledwie głaska struny, jest w mega transie. Piękny dialog z
saksofonem. Gdyby drummer wrzucił w
to odrobinę sonorystyki (…dodaje rozmarzony recenzent). John jakby słyszał
uwagę pismaka i popada w lekkie
szaleństwo. Dirk i Rene idą wraz z nim na tę muzyczną ustawkę! Genialna eskalacja! Rockowy arsenał perkusisty przydaje się na finałową rozpierduchę! Crazy! Rock in!
Nocne królestwa. W poprzednim odcinku: jedenaście dni wcześniej
Holandia, 14 marca 2015 roku. Jesteśmy tym razem w Kunstgroep De Compagnie/ Veghel. Tych
samych trzech facetów, na takich samych trzech instrumentach, zagra dla nas
niespełna … 41 minut.
Na start skromna solowa eskalacja na gitarze, którą
wspiera orszak rezonujących talerzy perkusisty. Ten delikatnie modulowany
dron udanie wprowadza nas w mrok nocy. Saksofon wkleja się niemal bezdotykowo. Płynie i komentuje zachowania
współpartnerów. Flow całej trójki jest zwarty i czupurny. Ornamenty
Dikemana zdają się być szczególnie urokliwe w tym właśnie momencie. Gitara i drums, niczym jedno dziecię boże, płyną
ku zatraceniu z uśmiechem na ustach. Znów zasadne jest skojarzenie z
bezkompromisowością Testu (ach, ta stopa!). Ekspresja, czysta eskalacja emocji,
w twarz, prosto do ludzi! Wybrzmienie dopada nas dopiero w okolicach 17 minuty!
Ale to właśnie wtedy zaczynają się dziać rzeczy wyjątkowe!
Aquarius zdziera stopę,
opukuje tomy i konwulsyjnie
wybrzmiewa. Serries pętli się wokół własnych myśli i stawia na bogate wnętrze. Dikeman powraca niemal oczyszczony.
Onirycznie, delikatnie sonoryzuje. Dźwięki snują się po kątach, jak
wygłodzone kocury, pozbawione możliwości ucieczki. Psychodelia włada tym
skrawkiem świata, w depresyjnej
Holandii i nie znosi słowa sprzeciwu. Muzycy zagłębiają się w swych dźwiękach.
Naprawdę daleko im do drogi powrotnej. Wyborne! W tym kontekście sytuacyjnym, Skowyt Ginsberga zdaje się być bajką dla grzecznych dzieci. Chwile
pozornego hałasu, które mają jednak moc prawdziwie oczyszczającą. Zdaje się, że
wszelkie grzechy są nam odpuszczone. Krwawienia, które nie powodują utraty
krwi. Cierpienie, które zdaje się być rozkoszną podróżą dźwiękową.
Mistrzem ceremonii, niezaprzeczalnym, jawi się tu Dirk
Serries. Tworzy 99% flory akustycznej finału tego niezwykłego wydawnictwa koncertowego. Saksofon kona w ogniu piekielnym, choć na pewno wyjdzie z tego
cały. Ot, paradoks! Artystyczna
niezgoda na świat jednowymiarowy! Na dźwięki naprawdę końcowe, cała narracja
skleja się w jeden potężny dron. Gitara triumfuje! A kasety rządzą improwizującym Beneluksem i
niewiele mniej szaloną pozostałością po imperium brytyjskim, po drugiej stronie
śmierdzącego niewinnością kanału!
****
Pozostałe nowości Tombed Visions omówimy w innej opowieści,
już po wakacjach Pana Redaktora. Wtedy także oczekujcie dłuższej epistoły o
inicjatywie A New Wave Of Jazz! Kasety
i winyle, które prowokująco zapraszają do odświeżenia pojęcia jazz. Improwizacja jako danie główne, a Dirk Serries w podwójnej roli – wydawcy i niesamowitego muzyka.
Wszystkie wydawnictwa Tombed Visions są dostępne w formie elektronicznej, oczywiście za pośrednictwem bandcamp.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz