Każdy akt zbiorowego grania i słuchania muzyki ma swoją
historię, swoje genialne epizody, tudzież dla odmiany garść prawdziwych
gniotów. Warszawski Festiwal Muzyki Improwizowanej Ad Libitum szczęśliwie od lat unika tych ostatnich i na ogół kreuje
wydarzenia artystyczne na poziomie trudno osiągalnym dla innych tego typu
inicjatyw w naszym pięknie powykręcanym kraju.
Tegoroczna edycja była jednak wyjątkowa! Trzy dni, osiem
koncertów i każdy z nich… zasługuje na najwyższą ocenę. Ze statystycznego
punktu widzenia, zjawisko to niemal niemożliwe. W praktyce koncertowej – miało
jednak miejsce! Poniżej w kilku reporterskich impresjach, postaram się tę
szaleńczą tezę uzasadnić.
Dzień pierwszy
Panów Agusti
Fernandeza i Barry Guya znamy doskonale. Na tych łamach padły już nawet
stwierdzenia, iż z artystycznego punktu widzenia, obaj muzycy są polskimi
rezydentami. Koncerty, płyty (zarówno w przypadku katalońskiego pianisty, jak i
brytyjskiego kontrabasisty) są naszym częstym udziałem. Nie zmienia to jednak
faktu, iż muzycy nie grali tu jeszcze w składzie dwuosobowym. Sam występ
duetu, dla tych którzy doskonale znają muzyków, niczym nie zaskoczył,
ale poziom artystyczny, umiejętność kooperacji, dźwiękowa wrażliwość,
improwizatorska wyobraźnia wzniesione zostały na tak wysoki poziom, iż czujnik
zadowolenia recenzenta osiągnął bez problemu stan maksymalny. Z jednej strony
szczypta notacji, mikro scenariuszy, z drugiej furia pomysłów, wytrawnych
preparacji i szaleństw improwizatorskich. Jeśli ktoś oczekiwał nostalgii i
zadumy typowej dla obu muzyków, gdy realizują się wspólnie w ramach tria Aurora,
mógł zginąć z nadmiaru wrażeń. Na bis wszakże muzycy zacytowali bodaj
najpiękniejszą melodię z debiutanckiej płyty w/w formacji.
Punkt drugi i ostatni wieczoru otwarcia – grupa warsztatowa
polskich muzyków improwizujących pod światłym przewodnictwem Joëlle Leandre (kontrabas) i Krzysztofa Knittela (elektronika). Obok
liderów (a może jedynie skromnych przewodników) w składzie grupy – niebywały
głos kobiecy (Marta Grzywacz), dwie gitary (Marcin Olak, Wojciech Błażejczyk),
klarnet (Mateusz Rybicki), trąbka (Olgierd Dokalski), akordeon (Zbigniew
Chojnacki), skrzypce i altówka (Patryk Zakrocki), wibrafon (Dominik Bukowski),
fortepian (Łukasz Ojdana) i perkusja (Krzysztof Gradziuk). Krótki, ale jakże
misternie skonstruowany w czasie
rzeczywistym fragment zbiorowej, kolektywnej improwizacji. Smakowita, nieco
kameralistyczna narracja, która miała dwunastu dyrygentów i ani jednego
nietrafionego dramaturgicznie pomysłu. Wyśmienite!
Dzień drugi
Skrzypce i kontrabas na pierwszy strzał wieczoru. Dagna Sadkowska przyszła na ten koncert
od strony muzyki współczesnej, John
Edwards - od strony krwistego i niewymownie pięknego free jazzu/ free
improvisations. Połączyła ich skłonność do niczym nieskrępowanej improwizacji.
Samo spotkanie było elektryzujące i buchało emocjami, choć narracja w wielu fragmentach
balansowała na pograniczu ciszy, kleiła się do wielu jej wymiarów i kolorów.
Anglik pokazał kunszt i wirtuozerię, których wielu z nas być może nie spodziewało się, znając jego
eksplozywną grę na wszystkich europejskich scenach free. Polka nie była
nachalna, często z kobiecą gracją czekała na to, cóż zdarzy się po stronie jej
partnera. Efekt muzyczny zadowolił wszystkich.
Angielscy weterani gatunku – Trevor Watts (saksofony) i Veryan
Weston (fortepian) grają ze sobą już kilka dziesiątek lat. Są prawdziwie
pomnikowymi postaciami free improvisation. Tu rozbudowali swój duet o dwa
instrumenty smyczkowe – wiolonczelę i skrzypce, a do występu zaprosili dwie
duże młodsze panny, ale już o uznanych personaliach – Hannah Marshall i Alison
Blunt. Jeśli ktoś oczekiwał, że napotka free jazz przeniesiony do filharmonii,
to zawiódł się srodze. Muzyka kipiała energią, kolektywną i intuitywną
improwizacją. Tam, gdzie muzyka współczesna styka się ze zdrowym hałasem, tam także, gdzie free jazz
wpada w odrobinę kameralnej zadumy. To muzyczne pola rażenia tego niezwykłego
kwartetu! Każdy z muzyków iskrzył pomysłami, a historii mieli do opowiedzenia
opasłe tomy. Jeden z dwóch najlepszych koncertów festiwalu!
Na wieczór późniejszy trio, które znamy od lat, ale pewnie
na żywo nie widzieliśmy nigdy (przynajmniej w kraju). Amerykańska pianistka Marylin Crispell, kobieta, która
wyznaczyła kanon pianistycznej improwizacji u boku Anthony Braxtona, Barry Guy (by the way… świętujący na
festiwalu 70-e urodziny!) na kontrabasie i Paul
Lytton na perkusji. W tym miejscu w zasadzie można powtórzyć słowa, jakimi
skomentowałem koncert Guya z Fernandezem. Bez zaskoczeń, jednakże na poziomie
artystycznym osiągalnym dla niewielu. Wielka radość recenzenta, móc zobaczyć
Crispell na żywo. Wyśmienita pianistka, jak każdy wybitny muzyk, potrafi zagrać
wszystko, ale gra tylko to, co zechce.
Dzień ostatni
Z wielu powodów koncert otwarcia dnia trzeciego był dla mnie
kluczowy na tej imprezie. I od razu skomentuję – okazał się najlepszy.
Katalońskie Liquid Trio, które na tym koncercie wieściło światu ukazanie się trzeciej płyty, uzupełnione o dwóch znakomitych muzyków z polskim paszportem – zatem niechybnie Liquid … Quintet. Personalnie zaś: Agusti Fernandez (piano, głównie preparowane), Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy), Artur Majewski (trąbka i flugelhorn), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) i Ramon Prats (perkusja). Od prawdziwie drapieżnego i
wielowymiarowego free improv, po
oczyszczającą ciszę, którą muzycy osiągnęli w niebywały sposób, kolektywnie
schodząc step by step do ostatniego dźwięku
i linearnie ograniczając skalę swoich ekspresyjnych zachowań. Prats grający
stopą po werblu, Mazur traktujący smykiem swoją gitarę, która stawała się małym
kontrabasem, Majewski z niebywałą umiejętnością wypełniania przestrzeni
akustycznej dźwiękami w wysokim rejestrze, Cirera tryskający energią i pomysłami,
kluczowy element kongenialnego wybrzmiewania nagrania, gdy pracował na sopranie nie używając ustnika, wreszcie Fernandez, który w każdej sekundzie najbardziej
zagmatwanej improwizacji, wiedział jaki zagrać dźwięk. Doskonały koncert!
Duet dwóch kontrabasów - Joëlle Leandre i Barry Guy.
Dwie najważniejsze postaci festiwalu, z racji zadań i zakresu obowiązków (każdy
po trzy występy!). Nie będę opisywał techniki ich gry, wyobraźni i palety
rozwiązań improwizacyjnych. To zawsze najwyższa skala oceny. To nie był koncert.
To był spektakl teatralny. Muzycy prześcigali się w pomysłach, w zakresie
wzajemnej komunikacji (Barry grał nawet przez moment na kontrabasie Joëlle,
choć wcale nie zamieniali się instrumentami!). Finał wyniósł publiczność pod
nieboskłon Centrum Sztuki Współczesnej. Guy, nie przestając grać na instrumencie, najpierw
ułożył do snu swój kontrabas, a potem już wspólnie z partnerką, kontrabas Leandre. Emocje
eksplodowały!
Finał nie mógł nie należeć do tej ostatniej - Joëlle Leandre Tentet. Trochę narracji
z partytury, bardziej na zasadzie inspiracji i tworzenia ładu narracyjnego, niż chęci
odgrywania gotowego materiału kompozytorskiego. Wybitni muzycy, których nazwisk nie wylistuję w całości, gdyż program festiwalu ich nie opisał, a
na koncercie nie notowałem. Może przywołam jedynie tych muzyków, których znałem już
wcześniej – zatem Theo i Valentin Ceccaldi (skrzypce, wiolonczela), Alexandra
Grimal (saksofony) i Jean Luc Cappozzo (flugelhorn). Szczególnie urokliwe
brzmiały instrumenty strunowe, których rola w Tentecie jest fundamentalna. W
przeciwieństwie do płyty Can You Hear Me?,
którą muzycy twórczo dekonstruowali na koncercie, improwizacja szczęśliwie
dominowała nad materiałem skomponowanym. Przywołany wyżej tytuł był przy okazji
naczelnym hasłem 12 edycji Festiwalu Ad Libitum.
Tak, słyszeliśmy Cię! I to jak!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz