Dwudziesty pierwszy września 2014 roku. Sala Teatru w
Tilburgu (Holandia), zwana Incubate. Na scenie ośmiu aktorów/ muzyków ubranych
w czerń i niezliczone odcienie szarości (przynajmniej tak podpowiada wyobraźnia
recenzenta). Ogromny zestaw perkusyjny, dwa saksofony (także klarnet), dwie
gitary elektryczne i dwa silnie okablowane pulpity, generujące dźwięki
elektroniczne. Są też strunowe perkusjonalia, a jeden z aktorów będzie używał głosu
ludzkiego. Trupa artystyczna zwie się Dead Neanderthals. Liczba osób po drugiej
stronie sceny nie jest znana. Spektakl nazywać się będzie Niekończące się pustkowie (Endless Voids). Potrwa blisko 82 minuty. Poznamy go w
czterech aktach, na czterech stronach czarnego jak smoła winyla, choć będzie
nieprzerwanym ciągiem dźwięków.
Act One. Z samego
dna piekła, a może jednak ze szczytu nieba, niezbadane pokłady mroku docierają
do nas tłustym dronem. Ziemia drży, niebo pulsuje i wtapia się w jeden wielodźwięk
z szelestem i trzaskami płyty winylowej. Elektronika toczy się jak walec, w
tempie, które nie przyjmuje na razie jakichkolwiek wartości dodatnich. Narracja trwa, niedostrzegalnie lejąc się przez ręce. Wibrujący odtwarzacz czarnych
płyt gra tu jakby własny koncert, a skupiony na detalach fonicznych recenzent,
od samego progu spektaklu skutecznie zatraca percepcję źródeł dźwięków. Słyszy
jedynie, iż tych ostatnich zdaje się być więcej niż osiem. Meta echo i śmiertelny pogłos czynią swą powinność. Z oddali
dociera chrobot plastikowej kostki na gryfie gitary. Wiele mikrozdarzeń
akustycznych, sprzężenia rozgrzewających się gitar i amplifikatorów. Narracja,
choć stoi nieruchomo, to jednak narasta, zdobiona urywanymi frazami fonii. W 10
minucie jesteśmy już w samym środku samoeskalujących się dronów, których liczba
rośnie w postępie geometrycznym. Świata dark
ambientu nie opuszczamy jednak choćby na ułamek sekundy. Słychać
mikroincydenty saksofonów i gitar, ale z odległości kilku lat świetlnych.
Elektronika, świadoma swych czynów, zaciemnia obraz koncertu.
Act Two. Napięcie
na zwojach kabli rośnie. Dęte orgie czynione są na kosmicznych amplifikacjach.
Fale mokrego ambientu wietrzą nam
receptory słuchu. Dzikie serca i tryskające fontanny dźwięków. Niektóre z nich,
już teraz, sięgają granic przesteru. Groza chwili bieżącej zawłaszcza coraz większą
przestrzeń. Drony ścielą się gęsto, słuchać gitarowe pasaże, skąpane w
płomieniach. Wsłuchaj się w to i nie zadawaj wielu pytań, a nagroda będzie
wielka! – recenzent notuje w kajecie kolejną mądrość ludową. Dzika, niezbadana przestrzeń, jakby z cudzej
galaktyki. Meta noise, ultra live ambient.
Pod koniec tej strony winyla robi się z tego niezła zawierucha. Gitary zdają się być fonicznie rozpoznawalne, czego nie
można powiedzieć o pozostałych instrumentach.
Act Three. Start nowych dopalaczy! Energia
kinetyczna koncertu pęcznieje. Każdy z muzyków zdaje się puszczać wodze
fantazji. Drony prześcigają się w eskalacjach, rodzaj upiornego konkursu
piękności. Perfekcyjnie dotkliwe, błyskotliwie doskonałe! – notuje upocony
recenzent, a kajet rozpada mu się w rękach. Saksofony krzyczą i wydają piski.
Giną jednak pod ciężarem bloków skalnych gitar i elektroniki. W 5 minucie
pojawia się – z odległej czasoprzestrzeni – perkusyjny, prawdziwie żywy beat! Obsesyjnie rysuje pętle i
demonizuje cały spektakl! W komentarzu krwiożercze ryki Neandertalczyków,
którzy zdają się być podejrzanie żywi! Dzika mantra, taniec śmierci! What
a game! Gitary zaplątane w struny, wołają o pomoc, która z pewnością
nie nadejdzie. Wybrzmiewanie tego tygla piekielnego zaczyna się tuż przed
końcem tej strony winyla. Beat ucieka
na złą stronę mocy. E-music czyni
obowiązki gaszącego światło.
Act Four. Finał poprzedniej strony zdaje się być jednak
pozorny. Gongi i talerze wzywają bowiem na końcowy sabat! Czyszczą
przestrzeń, zrywają pajęczyny pod sufitem teatru. Spokojne drony gitarowe,
jakby przeczą sytuacji zastanej. Stan oczekiwania na to, co za chwilę może
nastąpić. Rytuał inicjacyjny rozpoczęty! Mroczny rytm rysuje bohomazy na zdartej posadzce sceny,
którą rozświetla huk rezonującego talerza. Demony elektroakustycznej ceremonii powracają. Multigatunkowość
jako nowy gatunek! – cięta reasumpcja recenzenta, który próbuje tłumaczyć dysonans
poznawczy tego wydarzenia dźwiękowego. Dronowa symfonia narasta wyjątkowo
spektakularnie. Grzmoty barytonu (tenoru) na lewej, kontra drobne kwilenia
saksofonu (klarnetu?) na prawej flance. Środkiem sunie salwa dronów rozumnej
elektroniki. Doskonałe! Zatop się w tej muzyce i słuchaj niezwykle szczegółowo!
– jęczy recenzent, przykuty do jednego z gitarowych wzmacniaczy. Na sam już
finał, coś na kształt nowego rytmu, może raczej pulsacji, która topi się jednak
w industrialnym chaosie chwili. Respekt! Proces systematycznego wybrzmiewania
ma ponadgalaktyczny wymiar i iście orkiestrowy rozmach. Cisza, tuż potem, jak
ciekły ołów.
Dead
Neanderthals Endless Voids (2LP/ 2CD,
Alone Records 2015, AR-056LP & AR-056CD)
René Aquarius
– perkusja, instrumenty perkusyjne, Otto Kokke – saksofon, Thomas Ekelund –
elektronika, głos, Peter Johan Nÿland – strunowe instrumenty perkusyjne, Dirk
Serries i Steven Vinkenoog – gitary, Colin Webster – saksofon i klarnet, Rutger
Zuydervelt – elektronika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz