Recenzja powstała na
potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże pierwotnie opublikowana
François Carrier i Michel Lambert - kanadyjscy muzycy-podróżnicy - nie ustają w swoich aktywnościach! Każdej wiosny powracają do Europy, by w pięknych okolicznościach przyrody grać pełnokrwiste koncert free jazzu. W każdej z destynacji saksofonista i perkusista zdają się mieć już swoich stałych partnerów. W Polsce jest nim Rafał Mazur, w Zjednoczonym Królestwie na ogół John Edwards.
Dwie wiosny temu (dokładnie 7 czerwca 2017 roku), do grona
brytyjskich partnerów, dołączył także Aleksander Hawkins. Powstały w ten sposób
kwartet zagrał prawdziwie ognisty koncert w londyńskim Klubie Vortex, a my dziś
– za pośrednictwem Fundacji Słuchaj – możemy cały ów spektakl, pomieszczony na
dwóch dyskach, śmiało i w komfortowych warunkach odsłuchać. Dwa sety, cztery
fragmenty z tytułami, łącznie blisko 102 minuty! François Carrier na saksofonie
altowym, Alexander Hawkins na fortepianie, John Edwards na kontrabasie oraz
Michel Lambert na perkusja. Krążek zwie się Nirguna.
Saguna. Set
pierwszy koncertu otwiera spokojnym tembrem alcista. Po paru oddechach do gry
wchodzi rozbudowana sekcja, który brzmi niczym hard & heavy bop masters. Narracja od początku szyta jest
gęstym ściegiem i wynosi śpiewny alt na wysokie wzgórze. Szlak podróży kwartetu
zdaje się tyczyć przede wszystkim Hawkins, który jest niewątpliwym nerwem całej
opowieści, głównym kreatorem zmian, naczelnym stymulatorem iskrzących się
urodą, jakże swobodnych improwizacji, budowanych na bazie bystrego, w pełni
otwartego jazzu. Szczególnie dobrze obecność pianisty wpływa na sposób
kreowania improwizacji przez Carriera, który mimo wysokich i wielokrotnie
dokumentowanych kompetencji w tym zakresie, miewa skłonność do zawieszania
narracji lub milknięcia w momentach nie do końca dramaturgicznie uzasadnionych.
Tu, w obecności Hawkinsa, nie dość, że unika tego typu zachowań, to jeśli już
się na nie decyduje, partner na klawiaturze ciągnie flow, a cała historia toczy się dalej w równie ekspresyjnym stylu.
Tu, w trakcie pierwszej części kwartet pełną zdolność do generowania free
jazzowej kipieli osiąga już po 120 sekundach. Po kolejnych kilka minutach,
muzycy decydują się na pierwszy tego dnia stopping,
który staje się okazją do nieostatniej tego wieczoru, pięknej ekspozycji
pianisty, który zdaje się czuć w tych okolicznościach koncertowych, niczym ryba
w wodzie. Kwartetowa maszyna jak trzeba to zwalnia, jak trzeba przyspiesza bez
zbędnej zwłoki, fundując nam - raz po raz - błyskotliwe indywidualne popisy
każdego z muzyków, zawsze wszakże czynione przy wsparciu dwóch, a nawet trzech
partnerów. Choćby piękne solo kontrabasu na tle repetującego piana i okrężnego drummingu. Narracja charakteryzuje
się dużą zmiennością tempa, rozłożenia akcentów, kreowania lidera sytuacyjnego,
wzajemnego stymulowania się wszystkich muzyków. W 18 minucie odnotowujemy
zwinne zejście do poziomu ciszy, dokonane na barkach kontrabasisty. Po 20
minucie – garść jazzowej nostalgii, zadumy, także klasycystycznych akcentów na
klawiaturze. So what ever you want!
Pod koniec pierwszej części także kilka łyków wody ognistej pod wezwaniem
Coltrane’a, czy Aylera. Wybrzmiewanie ubarwia solo Hawkinsa, intrygująco
wspierane mocnymi akcentami kontrabasu i perkusji.
Jivatma. Druga
część pierwszego seta, rodzaj kilkunastominutowego encore: rytmiczne, bardzo
kolektywne intro, w dobrej komunikacji, bez zbędnych dźwięków – zadziorne
akcje, celne riposty, trochę wzajemnych imitacji, dialogów, a nawet pyskówek w
podgrupach. Kwaśny flow kontrabasu,
kolejne świetne ekspozycje pianisty. W 7-8 minucie frywolne duo piano-alt,
potem bardzo bystrze rozwinięte we free jazzowy galop.
Paramatma. Po
przerwie muzycy proponują nam ciąg dalszy, znów programowany kolektywnie,
realizowany bardzo swobodnie, z uroczym wdziękiem rasowego free jazzu.
Kanadyjczycy być może grają jeden ze swoich najlepszych koncertów, wszak z tymi
Brytyjczykami, śmiało można konie kraść! Po kilku chwilach ponownego rozpoznania,
muzycy wchodzą bardziej zdecydowanie w interakcje, znów dobrze na siebie
reagują. Między 6 a
8 minutą proponują nam free power trio
(Hawkins milczy), by po chwili, na grzbiecie smyka zawieszonego na kontrabasie,
przejść do fazy sonorystycznych czułości. Muzycy zdają się w tym fragmencie
mniej koncentrować na ekspresyjnych erupcjach mocy, bardziej zaś prowadzą narrację
w formule otwartego jazzu i jedynie dobrych reakcji na poczynania
współpartnerów – prawdziwie oświecony kolektywizm! Stylistycznie i
dramaturgicznie najwięcej wciąż miesza tu bystry pianista, w każdej sekundzie
opowieści mający dobry pomysł na ciąg dalszy. Nad odpowiednim zaś poziomem dynamiki
całości czuwa terminator Edwards. W
27 minucie kreatywność kwartetu prowadzi nas w kierunku słodkiej ballady z dużą
dawką poczucia humoru. Muzycy czują się świetnie na scenie, wiedzą, że mogą
sobie na wiele pozwolić. Na finał tej części seta drugiego – nie wiadomo już
który tego wieczoru, piękny pasaż wprost z rozgrzanej klawiatury fortepianu, a w
tle bystra i czujna sekcja bass’n'drums.
Ten ostatni element układanki, krótkim, ale precyzyjnym solo wieńczy
improwizację (brawo Lambert!).
Nirguna. Finałowy odcinek koncertu, przy okazji pieśń tytułowa, wita nas szczyptą
perkusyjnego swingu, wspieranego smyczkiem na kontrabasie i klasycyzującym
piano ze śpiewnym altem. Muzycy wychodzą z tego wstępu wprost we free jazzowy
galop z saksofonem na lekkim delayu.
Po 10 minucie zmysłowo tłumią emocje, tym razem na bazie wysokiego pizzicato,
serwują nam kolejną perełkę na fortepianie i zwinnie szukają napisów końcowych.
Ostatnia prosta pełna jest aylerowskiego uniesienia, tak czułego w dotyku, jak
i pikantnego w smaku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz