Niespełna 30-minutowa, koncertowa rejestracja, będąca
kooperacją wydawniczą portugalskiego Creative Sources i duńskiego Gotta Let It
Out (CD, 2019), zwie się Egin. Na
scenie berlińskiego Werkhalle Wiesenburg,
w październiku ubiegłego roku, odnajdujemy następujący zestaw muzyków: Mia
Dyberg – saksofon altowy, Elo Masing – skrzypce, Ernesto Rodrigues - altówka,
Guilherme Rodrigues – wiolonczela oraz Tomo Jacobson - kontrabas. Na uszy
wrzucamy dobre słuchawki i wyruszamy w swobodnie improwizowaną podróż.
W krainie Egin
witają nas szumiąco-brzęczące drony, ledwie wybudzonych z głębokiego snu,
instrumentów strunowych. Trudno zdiagnozować dokładnie, który z nich wydaje
dany dźwięk, płyną spokojnie, czystymi jak łza cięciwami smyczków. Nieklasyczny
kwartet smyczkowy improwizuje z saksofonem altowym, którzy brzmi jak …
instrument smyczkowy. Pojedyncze frazy w towarzystwie delikatnych i cichych półdronów. Uroda zgiełku chwili, strach
i drżenie w obliczu niewiadomego. Elegia ciszy, kryształ skupienia – martwy
balet strunowców o bladym świcie.
Szósta minuta przynosi pierwsze dźwięki saksofonu altowego,
które przypominają, iż w ustach Dyberg znajduje się jednak instrument dęty,
drewniany. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach recenzent śmiało odnotować
może wzrost aktywności całej piątki muzykantów. Instrumenty ładnie kleją się do
siebie, skrzypce i altówka tańczą, alt prycha, strunowce odpowiedzialne za dolne partie dźwięków płyną bardzo
swobodnie i stosunkowo wysoko. Wszyscy pracowici, jak pszczółki w dość ciasnym
ulu. Alt łyka powietrze coraz większymi porcjami, obok śpiew ptaków i pląsy
świerszczy. Klimat chamber zdaje się
przybierać na sile, choć alt, złowrogim burczeniem, zgłasza zdanie odrębne.
Kolektywny, filigranowy ład post-filharmonii co rusz rozszarpywany bywa
podmuchami z małej tuby saksofonu. Dysze tego ostatniego trzepoczą na wietrze
niczym skrzydła nietoperza wyrwanego ze snu zimowego. Gdy milkną, narracja daje
prawdziwego nura w otchłań kameralistyki, czyniąc środkowy fragment koncertu
wyjątkowo zmysłowym.
W kolejnym kroku muzycy decydują się na indywidualne mikro
eskalacje, które dzieją się wszakże wewnątrz kolektywnego strumienia improwizacji.
Trele strun, jak skowronki o dżdżystym poranku. W 20 minucie narracja buduje
się na barkach wiolonczeli, reszta wtóruje jej półrytmicznymi pasażami, a
audytorium koncertu przez moment czuje się, jak w trakcie prawykonania Czterech Pór Roku Vivaldiego. 22 minuta
- wzajemne nawoływanie się muzyków po środku gęstego lasu, dużo skupienia i moc
świetnych reakcji, także garść preparacji na małych strunach. 24 minuta -
aktywność muzyków na krzywej rosnącej: alt staje na czele owadziej watahy,
prycha i kusi zły los, czego efektem staje się poważna, jak na warunki tego
koncertu, kolektywna eskalacja. Na 150 sekund przed końcem nagrania, muzycy na
dźwięk niesłyszalnego gongu, rozpoczynają proces gaszenia płomienia narracji.
Drony, nostalgia chwili, uroda umierania muzyki, jakby powrót do klimatu
początkowego. Ta piękna klamra dramaturgiczna wieńczy dzieło jeszcze przed
upływem trzydziestej minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz