Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

środa, 23 października 2019

Spinifex! Soufifex! ‎


Dzika, australijska trawa w nazwie, energetyczna muzyka free & punk jazz na wymiętej z emocji pięciolinii, tamże zgrabne melodie, czasami nawet do tańca, dalekowschodnie inspiracje, nie tylko semickie i genialny warsztat muzyczny – oto międzynarodowy sekstet Spinifex, którego poprzednią płytą mieliśmy okazję zachwycać się na tych łamach prawie dwa lata temu.

Nowa płyta zwie się Soufifex (TryTone, CD 2019), a za jej nagranie (studio w belgijskim Gent, dokładnie rok temu) odpowiada taka oto wataha, w większości świetnie nam znanych, muzyków z Niemiec, USA, Belgii, Holandii i Portugalii. A zatem: Tobias Klein – saksofon altowy, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Philipp Moser – perkusja, Jasper Stadhouders – gitara elektryczna, John Dikeman – saksofon tenorowy i Bart Maris – trąbka. Siedem kompozycji (pięć autorstwa własnego, jedna autorstwa muzyka ze wschodu, jedna zaś, to trawestacja utworu tradycyjnego, też z tamtego rejonu świata), 63 minuty i 23 sekundy. Zapinamy pasy, napinamy mięśnie i startujemy!




Confrerie. Marszowy, śpiewny temat, podany bardzo rozchełstanym unisono, zadziorny, już na wejściu pięknie eksponujący saksofon tenorowy, który potrzebuje kilku sekund by wpaść w artystyczną konwulsję. Przestrzeń foniczna zdaje się nie mieć tu ograniczeń, albowiem mimo niezłej kipieli w tubie tenoru, cała reszta nie przestaje podawać tematu nagrania. Na chwilę milknie, by zaraz z nim powrócić i podkreślić komentarzem jakość wypowiedzi głównej. Narracja, choć w dużej mierze toczona z kartki, wcale nie ogranicza poziomu kreatywności muzyków, nie tłumi ich temperamentu. Eksplozja goni tu eksplozję, każdy z muzyków dokłada to ognia cząstkę siebie i czyni całość niezwykle śpiewną, ale też niebywale gęstą i intensywną.

Drinks & Logistics. Rzewne, semickie intro na alcie koi rany po eskapadzie otwarcia. Wysoko, aż po nieboskłon. Potem muzycy rysują temat, pozornie spokojny, silnie naznaczony zapachem murów Jerozolimy. Zornowska Masada, wersja rockowa – notuje recenzent, na potrzeby tych, którzy potrzebują drogowskazów. Wysokich tonów nie brakuje też trąbce, a całość opowieści pięknie rozpływa się w kolektywnej improwizacji. Sekcja rytmiczna trzyma całość w ryzach, pionizuje opowieść, która przypomina gatunkowy melting pot. Co za emocje!?!

Zarbi Owj. Kolejne semickie akcenty, wschodni temat, rytm tryska na wszystkie strony – dance, dance, dance! Potem sprawy bierze w swoje ręce gitarzysta i buduje zmysłową bazę z post-rockowym sznytem, na tle której wszystkie dostępne na scenie dęciaki gnają na zmysłowe zatracenie. Muzycy wspaniale panują nad dramaturgią całości. W ogniu swobodnych improwizacji, idealnie w punkt, potrafią powrócić do tematu głównego i kilkukrotnie z gracją strawestować go. Kolejna partycja tej pieśni zbudowana zostaje na linii niezwykle dynamicznej gitary basowej. Saksofon daje kolejną świetną zmianę, a temat nagrania powraca jak mantra.

AHAP. Za wprowadzenie w kolejny temat odpowiada nostalgicznie nastrojowa trąbka. Czar ujmującego smutku wisi nad nami, a sekcja rysuje wyważone pętle, nikt nigdzie się nie śpieszy. Narracja nabiera dynamiki pod światłym przewodnictwem trębacza. Ostre zęby szczerzą też gitarzysta, basista i drummer. Saksofony pięknie komentują zastaną sytuację. Jest też moment solowej ekspozycji perkusji, także z komentarzem instrumentów dętych.

Unnecessary Lines. Ruszamy w najdłuższą, ponad 13 minutową podróż! Rozpoczynamy ją w ciszy basowych pomruków, szmerze suchych tub, szumie cienkich strun gitary. Narracja nadyma się jak budyń, pęcznieje i rozbłyska całkowicie wyzwoloną improwizacją. Gitara snuje się wokół saksofonowych podmuchów. Temat utworu podany zostaje dopiero po 9 minutach – ekspozycja budowana na dynamicznej linii basu. Tańce i głośne śpiewy zdają się nie mieć końca. Gitara rządzi do ostatniej sekundy!

Marifa. Trąbka na ostro, pogłos basu, cisza pośród pozostałych instrumentów. Temat rusza na bazie basowych sekwencji, a powtarzany jest niemal w nieskończoność – jednocześnie melodyjny i zadziorny. Potem alt zaczyna swoją arię, którą opiera na dynamice sekcji rytmicznej. Znów powraca zmysłowa semickość, a linia basu pędzi jednym akordem. Po chwili, przy wsparciu perkusji, bas ma także swoje, bardzo wyzwolone expo. Rockową niemalże kipiel zwinnie gasi … gitarowe spowolnienie.

Dikri. Pieśń zamknięcia, traditional song, rytm na raz, grany bardzo kolektywnie, rockowe, bezceremonialne bum bum. Dancingowa narracja z prawdziwie punkowym wdziękiem. Dęciaki śpiewają, what a game! Tenor znów błyszczy, jak w pieśni otwarcia. W międzyczasie drobne, ale wyraziste solo drummerskie. Reszta bystrze kontrapunktuje, by na ostatniej prostej znów zagrać… bum bum.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz