Dzika, australijska trawa w nazwie, energetyczna muzyka free
& punk jazz na wymiętej z emocji pięciolinii, tamże zgrabne melodie,
czasami nawet do tańca, dalekowschodnie inspiracje, nie tylko semickie i
genialny warsztat muzyczny – oto międzynarodowy sekstet Spinifex, którego
poprzednią płytą mieliśmy okazję zachwycać się na tych łamach prawie dwa lata
temu.
Nowa płyta zwie się Soufifex
(TryTone, CD 2019), a za jej nagranie (studio w belgijskim Gent, dokładnie rok
temu) odpowiada taka oto wataha, w większości świetnie nam znanych, muzyków z
Niemiec, USA, Belgii, Holandii i Portugalii. A zatem: Tobias Klein – saksofon
altowy, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Philipp Moser – perkusja, Jasper
Stadhouders – gitara elektryczna, John Dikeman – saksofon tenorowy i Bart Maris
– trąbka. Siedem kompozycji (pięć autorstwa własnego, jedna autorstwa muzyka ze
wschodu, jedna zaś, to trawestacja utworu tradycyjnego, też z tamtego rejonu
świata), 63 minuty i 23 sekundy. Zapinamy pasy, napinamy mięśnie i startujemy!
Confrerie.
Marszowy, śpiewny temat, podany bardzo rozchełstanym unisono, zadziorny, już na wejściu pięknie eksponujący saksofon
tenorowy, który potrzebuje kilku sekund by wpaść w artystyczną konwulsję. Przestrzeń
foniczna zdaje się nie mieć tu ograniczeń, albowiem mimo niezłej kipieli w
tubie tenoru, cała reszta nie przestaje podawać tematu nagrania. Na chwilę
milknie, by zaraz z nim powrócić i podkreślić komentarzem jakość wypowiedzi
głównej. Narracja, choć w dużej mierze toczona z kartki, wcale nie ogranicza
poziomu kreatywności muzyków, nie tłumi ich temperamentu. Eksplozja goni tu
eksplozję, każdy z muzyków dokłada to ognia cząstkę siebie i czyni całość
niezwykle śpiewną, ale też niebywale gęstą i intensywną.
Drinks & Logistics.
Rzewne, semickie intro na alcie koi rany po eskapadzie otwarcia. Wysoko, aż po
nieboskłon. Potem muzycy rysują temat, pozornie spokojny, silnie naznaczony
zapachem murów Jerozolimy. Zornowska Masada, wersja rockowa – notuje recenzent,
na potrzeby tych, którzy potrzebują drogowskazów. Wysokich tonów nie brakuje
też trąbce, a całość opowieści pięknie rozpływa się w kolektywnej improwizacji.
Sekcja rytmiczna trzyma całość w ryzach, pionizuje opowieść, która przypomina gatunkowy
melting pot. Co za emocje!?!
Zarbi Owj. Kolejne
semickie akcenty, wschodni temat, rytm tryska na wszystkie strony – dance, dance, dance! Potem sprawy bierze
w swoje ręce gitarzysta i buduje zmysłową bazę z post-rockowym sznytem, na tle
której wszystkie dostępne na scenie dęciaki
gnają na zmysłowe zatracenie. Muzycy wspaniale panują nad dramaturgią całości.
W ogniu swobodnych improwizacji, idealnie w punkt, potrafią powrócić do tematu
głównego i kilkukrotnie z gracją strawestować go. Kolejna partycja tej pieśni
zbudowana zostaje na linii niezwykle dynamicznej gitary basowej. Saksofon daje
kolejną świetną zmianę, a temat nagrania powraca jak mantra.
AHAP. Za
wprowadzenie w kolejny temat odpowiada nostalgicznie nastrojowa trąbka. Czar
ujmującego smutku wisi nad nami, a sekcja rysuje wyważone pętle, nikt nigdzie
się nie śpieszy. Narracja nabiera dynamiki pod światłym przewodnictwem
trębacza. Ostre zęby szczerzą też gitarzysta, basista i drummer. Saksofony pięknie komentują zastaną sytuację. Jest też
moment solowej ekspozycji perkusji, także z komentarzem instrumentów dętych.
Unnecessary Lines.
Ruszamy w najdłuższą, ponad 13 minutową podróż! Rozpoczynamy ją w ciszy basowych
pomruków, szmerze suchych tub, szumie cienkich strun gitary. Narracja nadyma
się jak budyń, pęcznieje i rozbłyska całkowicie wyzwoloną improwizacją. Gitara
snuje się wokół saksofonowych podmuchów. Temat utworu podany zostaje dopiero po
9 minutach – ekspozycja budowana na dynamicznej linii basu. Tańce i głośne
śpiewy zdają się nie mieć końca. Gitara rządzi do ostatniej sekundy!
Marifa. Trąbka na
ostro, pogłos basu, cisza pośród pozostałych instrumentów. Temat rusza na bazie
basowych sekwencji, a powtarzany jest niemal w nieskończoność –
jednocześnie melodyjny i zadziorny. Potem alt zaczyna swoją arię, którą opiera
na dynamice sekcji rytmicznej. Znów powraca zmysłowa semickość, a linia basu
pędzi jednym akordem. Po chwili, przy wsparciu perkusji, bas ma także swoje, bardzo wyzwolone expo. Rockową
niemalże kipiel zwinnie gasi … gitarowe spowolnienie.
Dikri. Pieśń
zamknięcia, traditional song, rytm na
raz, grany bardzo kolektywnie, rockowe, bezceremonialne bum bum. Dancingowa narracja z prawdziwie punkowym wdziękiem. Dęciaki śpiewają, what a game! Tenor znów błyszczy, jak w pieśni otwarcia. W
międzyczasie drobne, ale wyraziste solo drummerskie.
Reszta bystrze kontrapunktuje, by na ostatniej prostej znów zagrać… bum bum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz