Poniższe recenzje powstały na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże zostały pierwotnie opublikowane.
Inferences by
Evan Parker/ Lotte Anker/ Torben Snekkestad
Nieustającej celebracji 75. urodzin Evana Parkera ciąg
dalszy! Tym razem krajowy edytor, niezastąpiona Fundacja Słuchaj! i dwa
nagrania mistrza, które od kilku tygodni ubarwiają nam jesienną rzeczywistość, dodajmy
– oba poczynione w dalece doborowym towarzystwie.
Na omówienie duetu z Joe Morrisem przyjdzie czas niebawem. Dziś zaś zaglądamy na krążek Inferences, nagrany na koncercie w kopenhaskim KoncertKirken – Blågårds Plads niemal dokładnie trzy lata temu. Saksofoniście z Bristolu (tym razem tylko saksofon sopranowy) towarzyszy międzypokoleniowy zaciąg skandynawski – Lotte Anker na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz Torben Snekkestad na saksofonie sopranowym i trąbce. Koncert podzielony na dwie części trwa dokładnie 41 minut.
Pierwsze dźwięki koncertu rodzą się w ciszy, w głębinach
trzech saksofonowych tub – sopranowego, tenorowego i … sopranowego. Płynna,
swobodna narracja, z drobinkami melodii, podawanymi jakby ukradkiem, przy okazji
mozołu kolektywnej improwizacji. Bystre ptasie ekspozycje sopranów na flankach
i niezobowiązujące pomruki tenoru w samym środku tej opowieści – kameralne
rozmowy o dżdżystym poranku. Po 4 minucie improwizacja nieznacznie nabiera
mocy, ale bardzo jej daleko do jakichkolwiek znamion free jazzu. Toczy się
śpiewnie, zalotnie, całkiem melodyjnie, w pełnym skupieniu i takimż wzajemnym zrozumieniu,
wyposażona w adekwatny dla sytuacji dramaturgicznej, ładunek emocjonalny. W 11
minucie oba saksofony sopranowe na niedługą chwilę zostają same na scenie –
płynną wyjątkowo delikatnym free chamber.
Po chwili powraca Anker, ale wyposażona jest już także w saksofon sopranowy.
Oto trzy dorodne pawie tańczą na wybiegu i ślą moc sopranowych pozdrowień w
każdym kierunku świata. Całość brzmi cudownie pod względem akustycznym, co
szczególnie dobitnie słychać w okolicy 17 minuty, gdy wszystkie dźwięki zdają
się lepić w jeden strumień fonii. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach, to
Torben zmienia instrument – sięga po trąbkę, którą od razu wypuszcza w otchłań
preparacji i niebanalnej sonorystyki. Evan i Lotte komentują na boku z westchnieniem
podziwu. W 22 minucie narracja robi kolejny krok ku górze, a całość wydaje się krzyczeć
z radości, jednocześnie szokując drogi ku zmysłowemu wyciszeniu. W 24 minucie
trąbka szumi, a w tle oba soprany kwilą zupełnie niezobowiązująco. Drogę zaś do
ostatniego dźwięku pierwszego seta, wszyscy postanawiają zmarnować na wyjątkowo
piękne preparacje.
Set drugi, znacznie krótszy, otwierają parsknięcia dysz,
słodkie podrygi z delikatnymi zadziorami akustycznymi – moc skupienia i
dramaturgicznej pieczołowitości. Najpierw trąbka, sopran i tenor, po chwili ta
pierwsza zostaje zastąpiona sopranem. Oniryczna atmosfera, suche dialogi,
rodzaj specyficznego call & responce
- trzy posuwiste pasma fonii, a pośród nich gęsty od potu tenor. Po 7 minucie
także małe tuby zaczynają zagęszczać
swój flow. Lewy sopran gada z tenorem,
prawy sopran komentuje z wyważonym poczuciem humoru. Po chwili wszyscy lepią
się do siebie, jak w kadzi z miodem. Po 11 minucie muzycy postanawiają studzić
emocje i chowają się w wyjątkowo pięknym free
chamber. Soprany śpiewają, tenor
tańczy tuż obok i niemal staje się … sopranem. Na ostatniej prostej Lotte chyba
rzeczywiście trzyma w dłoniach sopran, a całość opowieści osiąga stan niemal
ekstatyczny. Piękny finał, jakże uroczej improwizacji.
The Village by Evan Parker & Joe Morris
Kontynuujemy celebrację 75. urodzin najwybitniejszego
żyjącego muzyka swobodnej improwizacji, wspaniałego brytyjskiego saksofonisty
Evana Parkera. Kolejną frapującą płytę z jego udziałem dostarcza Fundacja
Słuchaj! To duet z amerykańskim gitarzystą Joe Morrisem, nagrany w Nowym Jorku
(Greenwich House) niemal dokładnie pięć lat temu, a wydany na CD jako The
Village. Panowie swój spektakl podzielili na dwa sety, jeden dłuższy, drugi
znacznie krótszy. Z radością zaglądamy zatem do środka.
Muzycy wchodzą w wir koncertowych wydarzeń z dużą dawką
inicjatywy, od startu każdej akcji towarzyszy równie błyskotliwa reakcja. Saksofon
tenorowy Parkera brzmi jak zawsze, rozpoznawalny jeszcze przed wydaniem
pierwszego pełnego dźwięku. Gitara Morrisa, skupiona, słychać niemal każdą jej
strunę. Muzyk snuje sympatyczne mikro pasaże, niczym wystudiowany Derek Bailey.
Narracja wypełniona jest dźwiękami po brzegi, ale jej flow wydaje się być
spokojny, emocjonalnie zrównoważony. Muzycy od czasu do czasu łykają więcej
powietrza w płuca, w innych momentach ich palce szybciej biegają po dyszach i
strunach. Po 8 minucie następuje krótkotrwały wzrost dynamiki poczynań obu artystów,
ale zmysłowe spowolnienie zdaje się nadchodzić jeszcze szybciej. Morris gra
pojedynczymi strunami, Parker bierze do ust dużą porcję powietrza, pełnego relaksującej
nostalgii za chwilami minionymi. Narracja toczy się wszakże dalej, nadal dość
wartkim strumieniem dźwięków, które znamy dobrze, ale których barwa i sposób
konstruowania dramaturgii całości, definitywnie cieszy nasze uszy, jest
komfortowa akustycznie, przy okazji także intrygująca dla naszego
zrelaksowanego umysłu. W 18 minucie delikatnie wyciszenie jeszcze bardziej buduje
skupienie muzyków i programową monotonię spektaklu. Dysze pulsują, a struny
zdają się być niezwykle cienkie, filigranowe. Powtarzalność, mantryczność, posmak
ragi, puls kory - każde wskazanie gatunkowe spoza naszej wyuzdanej,
ponowoczesnej cywilizacji zdaje się być właściwym tropem dla zrozumienia tej
muzyki. W 26 minucie czas na pewną dynamizację koncertu – saksofon brzmi jakby
potężniej, a gitara zachowuje się dokładnie tak samo. Po mniej więcej czterech
minutach saksofon daje jednak sygnał do zejścia o piętro niżej w zakresie budowania
napięcia - garść oddechu cyrkulacyjnego mistrza tej metody, obok skrawki brudu
na gryfie gitary. W 35 minucie Morris postanawia wypolerować struny gitary,
Parker zaś przeczyścić dysze odrobiną wilgotnego powietrza. Narracja zdaje się
nabierać nieco innego posmaku. Saksofon zaczyna warczeć, gitara zaś przypominać
brzmieniem altówkę, traktowaną małym smyczkiem. Na finał pierwszego seta muzycy
na moment dynamizują swój przekaz, za co spotyka ich całkiem zasłużona porcja
oklasków.
Set drugi startuje niemal bez przerwy, jedynie Morris
delikatnie dostraja gitarę. Parker sięga tym razem po saksofon sopranowy.
Pierwszy z muzyków biega palcami po gryfie, szukając dramaturgicznego punktu
zaczepienia, drugi parska i kreśli zwinne mikro melodie. Narracja robi się
znacznie lżejsza, co jest nie tylko zasługą saksofonu sopranowego, ale także gitary,
która stroi nieco wyżej, jakby na moment chciała stać się gitarą niemal
klasyczną. Muzycy ćwierkają niczym wróble na pierwszej randce, czyniąc ten
moment koncertu wyjątkowo pięknym. Po chwili obaj zaczynają nadawać swoim
opowieściom większej mocy, odrobiny zadziorności, a recenzent już śmiało
odnotować może najbardziej udany fragment koncertu! W 10 minucie narracja
nabiera znamion całkiem hałaśliwej – sopran wpada w mantryczną cyrkulację, a gitara
śle dźwięki z jeszcze ostrzejszymi kantami. Po pewnym czasie, z mozołem,
systematycznie, fraza po frazie, muzycy przystępują do procesu wygaszania
emocji i poszukiwania ostatniego dźwięku. Znajdują go w niemal zupełnej ciszy,
którą przerywa burza zasłużonych oklasków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz