Koniec pandemicznego maja i początek równie dotkliwego
czerwca, to z pewnością dobry moment na zbiorówkę recenzji płyt, które w
ostatnich tygodniach przeturlały się przez odtwarzacze redakcji.
Jaki dziś klucz wyboru? Absolutna różnorodność, niczym w
dziecięcym kalejdoskopie! Zaczniemy w piekle free jazzu, przejdziemy przez czyściec
eksperymentów, open jazzu, latynoskiego free improv, solowych ekspozycji
pianistycznych, tudzież komponowane … instalacje dźwiękowe, by zakończyć naszą
szaloną podróż w niebie post-kameralnego … avant popu!
Wystartujemy w Zjednoczonym Królestwie Najlepszej Muzyki, w
gronie samych znajomych, potem czeka nas jednak garść nowych nazwisk - wątki
niemieckie, argentyńskie, francuskie, szwajcarskie i kanadyjskie. Pod względem
stylistycznym będziemy skakać z kwiatka na kwiatek, zgodnie z zamierzchłą
maksymą – dla każdego coś miłego!
Andrew
Cheetham & Alan Wilkinson The
Vortex Of Past Time (A New Wave Of Jazz, CD 2020)
Wbrew tytułowi płyty, naszej podróży nie zaczynamy w
londyńskim Vortexie, ale w Manchesterze, w miejscu zwanym Queen's Ark Audio. Jest koniec kwietnia 2017 roku, są z nami: Andrew
Cheetham – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Alan Wilkinson – saksofon barytonowy,
altowy, klarnet basowy i … głos. Cztery
improwizacje, 54 minuty.
Wybuchowy, ognisty koncert paternalistycznego free jazzu składa
się w dwóch zasadniczych części i tyluż znacznie krótszych dogrywek.
Międzypokoleniowy duet brytyjski, z którym śmiało można konie kraść, jest tu w
stanie zadowolić nas w każdym momencie. Pilny (świetnie słucha), dokładny (zawsze
zna ilość krawędzi swojego zestawu), niezwykle dynamiczny i bardzo kreatywny dramaturgicznie
drummer (doskonale odnajduje momenty,
by przyspieszyć narrację) oraz wyśmienity saksofonista, być może najciekawszy
barytonista sceny brytyjskiej, świetnie sprawdzający się zarówno w
dynamicznych, jak i tych bardziej melodyjnych momentach (imponuje masywnością
dźwięku, ale także pewną zwiewnością, lekkością narracji, także wtedy, gdy w
dłoniach dzierży klarnet basowy). Innymi słowy – sam miód, nie tylko dla
wielbicieli surowego mięsa!
Początek pierwszego seta, to otwarcie pełną gębą – od startu rosnące tempo zdrowego drummingu i
zalotny, masywny, ale jakże śpiewny saksofon barytonowy, który rytmicznym
parskaniem buduje melodykę free jazzu. Już po dwóch, trzech minutach muzycy idą
w tango i nie biorą jeńców. Gdy po
siedmiu minutach stopują, po wykreowaniu kilku dronów w rezonansie, bez zbędnej
zwłoki budują nową opowieść, równie smakowitą. Obaj świetnie panują nad
emocjami i tempem narracji, przez co improwizacji nie brakuje dramaturgicznych
niuansów. Równie wyrazisty jest drugi set, w którym Wilkinson sięga po klarnet
basowy. Znów wielki instrument w rękach tego muzyka potrafi skakać do samego
nieba, śpiewać i miłośnie (tu, także semicko) zawodzić. Czasami wpada w taniec prawdziwie
nieujarzmionego zwierza, pomrukuje jak niedźwiedź, ale muzyk w każdej sekundzie
kontroluje jego zachowania. Szczególnie ekspresyjna jest końcówka seta. Duet
nabiera dynamiki niesiony niemal post-rockową repetycją. Ogień narracji bucha
pełnym blaskiem, flow niczym dzikie
kuropatwy w locie wznoszącym.
Tak zwane dogrywki pokazują nieco bardzo wytłumiony pokaz
soczystego free jazzu. W trzeciej części Wilkinson stawia na saksofon altowy i
ekspresyjne gardłotoki. Cheetham świetnie korzysta z talerzy, preparuje
dźwięki, buduje perkusyjne drony. Równie stabilny emocjonalnie jest ostatni
fragment koncertu. Powraca klarnet basowy, opowieść toczy się dostojnie, ale
entuzjazm improwizatorów nie gaśnie nawet na moment. Na finał oba instrumenty pną
się ku górze - mantra błyszczących talerzy i zdrowa histeria klarnetu. Piękny finisz!
Graham
Dunning & Colin Webster Terrain
(Raw Tonk, LP 2020)
Chcieliśmy do Londynu? Here
it is! Graham Dunning – perkusyjny werbel i obiekty oraz Colin Webster –
saksofon altowy i barytonowy. Okoliczności studyjne Sound Savers, lipiec roku 2018, czas trwania – 38 minut bez
piętnastu sekund.
Terrain, to dziewięć
improwizowanych pomysłów na to, jak z pozornie akustycznych instrumentów
wydobywać tajemnicze dźwięki, które w wielu momentach sprawiać będą wrażenie,
jakby w drodze do naszych uszu przepuszczane były przez bliżej nieokreślone
moce amplifikujące. Metodą wszakże podstawową działań muzyków będzie
preparowanie (zniekształcanie) dźwięków za pomocą różnych technik i …
przedmiotów. Ponieważ wykonawców mamy w tym wypadku znakomitych, efekt ich
pracy nie może nas nie zadowolić, choć w wielu momentach, dla mniej obytych
słuchaczy, muzyka zawarta na płycie może stanowić pewnego rodzaju challange.
Opowieść zaczyna rozkołysany werbel, który brzmi bardzo szorstko,
mechanicznie, jakby z odrobiną prądu zaplątanego pomiędzy strunami naciągu.
Obok saksofon barytonowy, który skwierczy i miarowo prycha. Narracja szyta jest
gęstym ściegiem, chwilami dynamiczna, niepozbawiona agresywnych dźwięków.
Działania obu artystów świetnie skomunikowane, nie unikające wzajemnych
imitacji – tak tu, w pierwszej opowieści, tak i w kolejnych ośmiu. W drugiej odsłonie
muzycy serwują nam drony wilgotnego powietrza, przesycone elektroakustyczną poświatą.
Colin sięga po saksofon altowy, być może dmie w werbel, zaś Graham zdaje się
mieć w zasięgu wzroku smyczek (ale to wiadomość niepotwierdzona). Produkcja dźwięków
nadakustycznych trwa w najlepsze. Trzecia część stawia na kolektywny drumming, realizowany zarówno przy
udziale werbla, jak i dysz saksofonu. W kolejnej odsłonie posmak post-industrialu
- muzycy pracują jak dwie maszyny parowe (Colin dekonstruuje dźwięki, w sposób,
jaki znamy z jego solowej płyty Hiss),
a w jeszcze kolejnej – ugniatanie tajemniczych przedmiotów na powierzchniach płaskich
i prychy, które po czasie osiągają stan masywnych dronów.
Szósta odsłona, i znów mechanika stosowana - wiertarki,
świdry i młoty pneumatyczne. Przy okazji saksofon zdaje się po raz pierwszy
zahaczać o drobiny dźwięków bardziej typowych dla instrumentu dętego
drewnianego. W następnej części chwila odpoczynku – muzycy i ich przedmioty
oddychają, szumią, a potem skwierczą i przypominają drummerskie szczoteczki. W ostatnich dwóch improwizacjach powracają
akcenty perkusyjne, wspomagane saksofonowymi zaśpiewami. Colin cudownie
charczy, Graham drży na granicy hałasu. Najpierw muzycy stawiają na
intensywność przekazu, potem delikatnie zdejmują nogę z pedału gazu i popadają
w finałową mantrę.
Julius
Windisch Quartet Chaos (Hout Records, CD 2020)
Kilka milowych kroków na wschód i jesteśmy w Berlinie, na
studyjnym spotkaniu z kwiatem międzynarodowej, jazzowej młodzieży! Julius
Windisch – fortepian, autor wszystkich dziewięciu kompozycji, Sölvi Kolbeinsson
– saksofon altowy, Felix Henkelhausen – kontrabas oraz Max Santner - perkusja.
Ponieważ ilość traków już znamy,
dodajmy jedynie, iż całość trwa niepełne 42 minuty.
Chaos, to dobrze zaprogramowany,
bardzo kolektywny, spójny open jazz,
którego słucha się bardzo dobrze, który w kilku momentach potrafi naprawdę przykuć
uwagę, dobrze przy tym korzystając z doświadczeń gatunkowych. Być może świetny
tytuł płyty obiecuje trochę zbyt wiele, ale czas spędzony w Chaosie zdecydowanie należy zaliczyć do
czasu nieutraconego. Po stronie ewidentnych atutów nagrania należy postawić,
przewijające się niemal przez całą płytę, niezmiernie pokomplikowane,
intrygujące metrum. Linia rytmu, kierunek narracji pełen jest niebanalnych
zakamarków, dramaturgicznych kantów, czasami tańczy jak pijany we mgle i nie
akceptuje jakichkolwiek dróg na skróty. Szczególnie dobrze Quartett realizuje
się w bardziej dynamicznych nagraniach, gdy posmak całości, w tym zaśpiew
saksofonu altowego, przynosi jakże miłe skojarzenia z estetyką na poły sterowanej
improwizacji spod pióra Tima Berne’a.
Wszystkie atuty płyty zdają się konsumować przede wszystkim
dwa utwory – pierwszy, tytułowy i ostatni, gdy muzycy tuż przed fajrantem, puszczają wodze fantazji i
kreacji, prezentując przynajmniej dwie, trzy swobodne ekspozycje solowe
(kontrabas i alt w pierwszym szeregu), wprowadzając wreszcie do kwartetowej opowieści
odrobinę konstruktywnego Chaosu. Nawet
w utworach bliższych jazzowej balladzie (choćby drugi i szósty), nie przestaje
intrygować owe nieparzyste, powykręcane metrum. Ciekawie dzieje się w kompozycji
czwartej (wstęp w estetyce tanecznej polirytmii), a także w kompozycji siódmej,
gdy muzycy zaczynają nieśmiało preparować dźwięki swoich instrumentów, a
perkusjonalia rozbłyskują lekkością i zmysłowością. Chaos zawiera wiele dobrych znaków na przyszłość dla tej grupy
muzyków. Póki co, życzymy im więcej performatywnej swobody, mniej programowania
własnych zachowań i spoglądania w kierunku zapisów na pięciolinii. Do dzieła!
Chanco a
Rayas Chanco a Rayas (TVL
Records, DL 2019)
Porzucamy Europę i lądujemy w argentyńskim Rosario! Luty
2018 roku, miejsce zwane Centro Cultural
Parque de España. Jedenaście odcinków swobodnej improwizacji proponują nam:
Rocío Giménez López na fortepianie i Luciana Bass na gitarze elektrycznej. Muzyka
pozostanie z nami przez niemal 43 minuty.
Już opis pierwszej improwizacji Chanco & Rayas powie nam
niemal wszystko o niezwykle intrygującej zawartości całej płyty. Acid guitar z odpowiednią dawką prądu i
przestrzennego pogłosu, zdolna do każdego szaleństwa, choć lekka i wyluzowana,
obok czysto brzmiące piano sprawdzające glazurę czarnych i białych klawiszy,
czasami wyrachowane, ale tylko pozornie uporządkowane. Gitara rozmarzona w
post-rocku, piano zatopione w open jazzie,
niepozbawione kameralistycznego posmaku. Muzycy świetnie się słyszą, dobrze na siebie
reagują, choć stoją na wyimaginowanej scenie w dużym od siebie oddaleniu. Jest
rytm, jest dynamika, są spowolnienia i chwile emocjonalnej zadumy. Dobra
dramaturgia całości jest sprzymierzeńcem muzyków i dźwięków, jakie wydają. Osią
opowieści wydaje się być swoisty dysonans w zakresie brzmienia obu
instrumentów, które przybywając z separatywnych galaktyk, znajdują wspólny
język w ułamku sekundy.
Szukając najlepszych momentów płyty, znajdujemy je równie
szybko! W trzeciej części nieparzyste metrum piana sieje ferment, gitara dla
niepoznaki skomle zaś małe nutki w błękitnym ambiencie. W czwartej natrafiamy
na minimalizm i filigranowe fonie, które sączą się cienką strużką krwi, z
odrobiną jazzu pomiędzy strunami. W piątej części muzycy nie kryją swej
fascynacji dla konstruktywnego preparowania dźwięków. W tle sączy się mała elektronika, z cylindra czarnoksiężnika wyłaniają się tajemnicze sample, a gitara znów szuka dobrego kwasu. W siódmej części
repetycja zdaje się być pretekstem do niemal tanecznej narracji. Dźwięki pętlą
się i tarmoszą wzajemnie bystrym post-jazzem. W kolejnej - mała zabawa w call & responce! W dziewiątej
części, najdłuższej – dużo wydarzeń! Deep
minimal piano, plamy gitarowej amplifikacji, gołe struny i ćwierćtony,
sample i cisza, która grzmi wokół. Gitara pnie się dronem ku górze, piano płodzi
małe frazy, skąpane w zachodzącym słońcu. Jeszcze tylko parędziesiąt sekund
tanecznego, solowego fortepianu i finałowa ballada, którą Argentynki żegnają
się z nami, z mocnym postanowieniem szybkiego powrotu. Bo warto!
Stefan Orins Summer’s
Hope (Circum-Disk, CD 2020)
Czas pogłębić wątek pianistyczny w dzisiejszej zbiorówce i
na dłuższą chwilę pozostać w towarzystwie fortepianu solo. Najpierw wątek pełen
emocji, potem wątek pozornie z niej wyzuty, choć być może równie wartościowy.
Zaczynamy od francuskiego pianisty Stefana Orinsa (świetnie na tych łamach
znamy jego brata Petera, perkusistę!). Efekt trzech pracowitych, jeszcze
przedpandemicznych dni Stefana Orinsa w domowym zaciszu (marzec roku
ubiegłego), to dwanaście kompozycji (szkiców dla improwizacji?), których
odsłuch zajmie nam mniej więcej godzinę zegarową, a których tytuł zdaje się być
nade wszystko pobożnym życzeniem w czasach współczesnej nam zarazy.
Letnia Nadzieja,
to pełna uroku, dramaturgicznego napięcia i chwilami sporego rozmachu,
post-jazzowa, czasami post-kameralna, opowieść na jednoosobowy fortepian. Muzyk w jej trakcie definitywnie preferuje eksplorację
klawiatury ponad próby preparowania dźwięków w głębinach pudła rezonansowego
największego z akustycznym instrumentów. W trakcie godziny nagrania tak wiele
czyni z mistrzowską klasą, dramaturgiczną precyzją, niebywale kreatywnie
improwizuje, stawia celne pytania i znajduje prawidłowe odpowiedzi, iż bez
problemu wybaczamy mu kilka neoklasycznych wycieczek do krainy nudy, które
serwuje nam w niektórych momentach drugiej części płyty.
Zlustrujmy zatem niezbywalne atuty tego nagrania. Początek
płyty stawia na jazz, dynamiczny, swobodny, z taylorowskim sznytem emocji,
niepozbawiony wszakże kameralnej zadumy. Stefan korzysta z całej klawiatury,
żadna kombinacja dźwięków nie stanowi dla niego niespodzianki. Sięga od czasu
do czasu po preparacje, czyni to wszakże jedynie w momentach uzasadnionych
dramaturgicznie (choćby w introdukcji drugiego utworu). Świetnie radzi sobie w
dynamicznych momentach, równie skuteczny jest w subtelnych, filigranowych pasażach.
W trzeciej części decyduje się na zabawę z ciszą, a dźwięki zaczynają
przypominać źdźbła trawy unoszone szelestem porannego wiatru. W czwartej części
– dla odmiany – zaprasza nas na post-barokowy taniec po klawiaturze ze
stępionym ostrzem, gdy lewa ręka daje muzyce rytm, a prawa tonie w pełnych
niepokoju wątpliwościach. W szóstej części deep
piano po czarnych klawiszach pobudza do życia białych odpowiedników, zaś w
dziewiątej, jakże filigranowej części, jakby na przekór tezie z poprzedniego
akapitu, zaczyna się samo dobro – czarny klawisz wybrzmiewa, biały rwie frazy
jak ceratę. W kolejnej części oba kolory klawiatury zdają się prowadzić ze sobą
dialog godny Dawida i Goliata, a dramaturgia rośnie w ułamku sekundy. Na finał płyty
najpierw wzrost emocji i dynamiki, kilka nerwowych, zmysłowych ruchów, a potem
bardziej klasycyzujący, bezceremonialny przegląd czystości wszystkich elementów
klawiatury.
Melaine
Dalibert Anastassis Philippakopoulos:
piano works (Elsewhere, CD 2020)
Jesteśmy we Francji (Saint Maugan, Bretania, lipiec 2019),
szeroko nadstawiamy uszu, przed nami bowiem spektakl skomponowanych, drastycznie
minimalistycznych utworów fortepianowych. Wykonawcą jest pianista Melaine
Dalibert (znamy się!), autorem zaś kompozycji Anastassis Philippakopoulos. Tych
ostatnich na płycie jest dwanaście, a całość odsłuchu zajmie nam niespełna 35
minut.
Drobne dźwięki z pojedynczych klawiszy, które rezonują
matowo brzmiącym echem. Czasami łączą się w smukłe konstelacje dwóch, trzech,
maksymalnie czterech dźwięków. Gdy słuchasz ich uważnie, a nic nie rozprasza
twojego pierwotnego postanowienia, zaczynasz oddychać inaczej - wolniej,
głębiej, być może z perspektywy tafli morskiej, którą bez trudu odnajdujesz na
okładce płyty. Równoprawnym uczestnikiem nagrania jest, co oczywiste, cisza,
która wypełnia kilometry przestrzeni pomiędzy dźwiękami lub sekwencjami dźwięków.
Ona brzmi, ona gra, ona oddycha, ale nastrój daleki jest od romantycznych
schematów. To bezkres ciszy egzystencjalnej, istniejącej razem z dźwiękami,
których tworzenie zdaje się być niezwykle kreatywnym mozołem. Repetycja formy,
mantra nieskończonej/ niekończącej się opowieści.
Po siedmiu częściach opowieści Piano Piece, muzyk i kompozytor proponują nam pięcioczęściową
historię Five Piano Pieces. Narracja
zdaje się nabierać tu nieco życia – czarny klawisz konstruuje dialog z wysoko zawieszonym
białym klawiszem, a urywany dźwięk wydaje się wyjątkowo hałaśliwy dla odbiorcy zatopionego
w letargu pierwszych siedmiu części płyty. Kolejne odcinki proponują nam
sekwencję nawet czterech dźwięków, a opowieść zaczyna przypominać subdynamiczny spacer gołymi stopami po
porannej rosie, a zatem znamiona podjęcia czynności ruchu zostają tym samym wyczerpane.
W utworze finałowym gęsta repetycja dwu-, a nawet trójdźwięków doprowadza nas
na skraj finałowej ciszy. Bierzemy głęboki oddech i definitywnie zasypiamy.
Jürg Frey Echo.
Trio. Fragile. Eyot (A New Wave Of Jazz, CD 2020)
Jeśli stan letargu, pewnego rodzaju medytacji, jaki udało
nam się osiągnąć podczas odsłuchu poprzedniej płyty, pragniemy utrwalić po wsze
czasy, dobrym sposobem będzie blisko 75-minutowa podróż dźwiękowa, która metody
twórcze Philippakopoulosa skutecznie udoskonala. Tu autorem zjawiska będzie
szwajcarski kompozytor Jürg Frey. Cztery kompozycje/ nagrania/ dźwiękowe
instalacje z lat 1997-2014, wykonane przez różnych muzyków w różnych momentach
dziejów tego świata (2009-2019).
Dzieło otwarcia Paysage
d’échos (2009) wykonuje sam kompozytor, generujący minimalistyczne fonie na
trzech instrumentach, którymi są harmonika, melodica i fortepian. Choć dźwięków
tu jak na lekarstwo - wszechobecna cisza rządzi i dzieli – to w wielu momentach
docierają do nas jednocześnie dźwięki z trzech źródeł, stąd wniosek, iż muzyka
nie jest wykonywana w pełni na żywo, a raczej ma formę dźwiękowych instalacji
(co zresztą potwierdza opis płyty). Ów minimal
& spiritual dead sounds trwa niemal pełne 20 minut, dobrze buduje
nastrój, ale pozbawia nas dramaturgicznej puenty, czyniąc całe przedsięwzięcie
pewnego rodzaju sztuką dla sztuki. Ta
skromna uwaga dotyczy po prawdzie wszystkich kompozycji na omawianej płycie.
Druga kompozycja Streichtrio
(1997) wykonywana jest przez trio smyczkowe: Angharad Davies - skrzypce,
Johnny Chang – altówka oraz Stefan Thut – violoncelle.
Znów koncepcja polega na wydawaniu krótkich dźwięków zatopionych w ocenie
ciszy. Trzy strunowce, delikatnie preparowane,
splecione w jednolity dron, brzmią doskonale, powodując, iż właśnie ten fragment
płyty jest godzien naszej szczególnej uwagi, jednakże przy setnym powtórzeniu sekwencji
dźwięków niekoniecznie łechta ono nasze endorfiny. W trzeciej części Equilibre fragile (2014) powraca Jürg
Frey, który korzysta z bird pipes,
których dźwięki znów docierają do nas przy zastosowaniu formuły instalacji. Efektem
ponad 18-minutowa sekwencja ptasich nawoływań w obliczy cokolwiek martwej
przyrody, tradycyjnie z ciszą w roli głównej. Na finał krążka Eyot (2004), a podmiotem wykonawczym Antonio
Correa na fortepianie. Narrację buduje pojedynczy dźwięk czarnego klawisza,
masywny i groźny, skonfrontowany z wysokim, delikatnym dźwiękiem klawisza
białego. Mistrzem ceremonii
pozostaje wszakże cisza.
The Giving
Shapes Earth Leaps Up
(Elsewhere, CD 2020)
Na finał dzisiejszych stylistycznych wolt, duet
wokalno-instrumentalny, który moglibyśmy przewrotnie określić mianem post-chamber avant pop! Robyn Jacob
śpiewa i gra na fortepianie, Elisa Thorn śpiewa i gra na harfie. Muzyka w
formie piosenek z tekstem (do lektury na okładce płyty). Dziewięć kompozycji,
48 i pół minuty.
Niezaprzeczalnym i kardynalnym atutem albumu z piosenkami są
oba wokale. Nie dość, że głosy są powabne, muzycy pięknie toczą najróżniejsze
linie melodyczne, to jeszcze doskonale ze sobą współpracują w żmudnym procesie wokalnym.
A już zdecydowanie najciekawiej jest wtedy, gdy miast śpiewać, zmysłowo
wokalizują i fantastycznie nakładają na siebie warstwy fonii, które wzajemnie
generują. Tak dzieje choćby w introdukcji utworu pierwszego, a także w ostatniej
piosence na płycie.
Całość opowieści duetu pełna jest dramaturgicznej elegancji
(z dala od schematu zwrotka i refren), szyku i pewnego scenariuszowego
suspensu. W pewnych momentach recenzent czuł się, jakby słuchał ścieżki
dźwiękowej do doskonałego filmu Petera Weira Piknik Pod Wiszącą Skalą! Ów
stylowy songwritting nie stroni od naleciałości
etno, czasami sięga po bluesowe figury rytmiczne, a nade wszystko pozostaje błyskotliwie
bezceremonialny i nie mający pretensji do reprezentowania jakichkolwiek ram stylistycznych.
Z warstwy instrumentalnej bardzo podobać się może brzmienie harfy, która w
kilku momentach sprawia wrażenie, jakby byłą akustyczną gitarą. Pełne ciepła,
ale i zagadkowości jest piano. Niemal same atuty! Gdyby jeszcze pomiędzy struny
i post-egzystencjalne tyrady werbalne wrzucić nieco więcej ognia i emocji,
tudzież szczyptę improwizacji, byłby już prawdziwy majstersztyk. Zatem muzyka
ku radości wszystkich, a skierowana szczególnie do tych, którzy w percepcji
muzyki nazbyt silnie kierują się gatunkowymi uprzedzeniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz