Zapraszamy na krytycznie interesującą przygodę muzyczną związaną z jedzeniem … cheeseburgerów! Nim jednak przeniesiemy się do belgijskiego studia nagraniowego, by posłuchać, co ma nam do zagrania dwóch Francuzów i jeden Belg, potrzebna jest drobna introdukcja. Mała opowieść o tym, jak wytrwany szperacz i poszukiwacz ciekawych dźwięków po raz kolejny znalazł coś wartościowego w oceanie muzyki produkowanej przez improwizatorów - na całym świecie, w każdej sekundzie naszej pokrętnej reality.
Trzy lata temu w odtwarzaczu redakcji pojawiło się nagranie Lignes
de Crêtes (Clean Feed, CD 2017), firmowane przez francuskiego
klarnecistę Jean-Brice’a Godeta, którego w żmudnym dziele kolektywnej, wyważonej
improwizacji wspomagali – świetne nam znany kontrabasista Pascal Niggenkemper i
…. zupełnie nierozpoznawalny dla nas wówczas drummer Sylvain Darrifourcq. Płyta definitywnie nas zachwyciła (po
prawdzie nikt nie wie, dlaczego jej recenzja ostatecznie nie trafiła na łamy Trybuny), była bowiem świetnym dowodem rzeczowym
w nieustającej dyskusji wewnątrzredakcyjnej na temat jakości artystycznego współistnienia
dźwięków żywych i syntetycznych w muzyce improwizowanej. Dowodziła niezbicie,
iż owo współistnienie potrafi przybierać fantastyczną postać. Niewątpliwie
kluczową w tym dziele była rola perkusisty, który choć nie korzystał w zasadzie
z elektroniki, pięknie korelował się z brzmieniami, które generował
kontrabasista przy użyciu kilku kabli i paru tajemniczych obiektów. Rzeczony perkusista korzystał także z cytry (zither), której rezonujące brzmienie
kapitalnie łączyło się z żywym klarnetem i wspomaganym elektronicznie
kontrabasem.
Wasz recenzent po następnych dwóch latach trafił na kolejną
płytę z udziałem Darrifourcqa (dodajmy, iż muzyk w tzw. międzyczasie przewinął się
przez orkiestrę Eve Risser!). Tym razem było to nagranie God At The Casino (Babel,
CD 2015), w trakcie którego Sylvain spotkał Valentina Ceccaldiego na
wiolonczeli (yeah!) i kolejną wówczas
dla redakcji tajemniczą postać – saksofonistę Manuela Hermię. Scenariusz znów
się powtórzył. Doskonała płyta (choć bardzo odległa estetycznie od improwizacji
u boku Godeta), szczere zachwyty m.in. nad umiejętnym wplątywaniem wątków
syntetycznych w brzmienia żywych, rozimprowizowanych instrumentów i … brak
recenzji (oj, brakuje czasu i miejsca na opisywanie starych płyt, czyż to nie jedno z największych przekleństw
recenzenta muzyki improwizowanej?). Uff… do brzegu! Dokładnie w ostatni piątek
swoją premierę miała nowa płyta tria, o którym przed momentem wspomnieliśmy!
Panie i Panowie!
Sylvain Darrifourcq na perkusji, instrumentach perkusyjnych
i cytrze, Valentin Ceccaldi na wiolonczeli i Manuel Hermia na saksofonie tenorowym!
Krążek zwie się Kaiju Eats Cheeseburgers, a na nośniku CD dostarcza go label
Hector/ Full Rhizome. Pięć kompozycji (a jakże!), 42 minuty i jedna sekunda.
Podobnie, jak w przypadku pierwszej płyty, trio produkuje
swoją improwizowaną muzykę na bazie kompozycji przygotowanych przez każdego z
muzyków. To na ogół zapisy struktury utworów, tudzież przebiegów improwizacji,
ale czasami niezwykle precyzyjne. Istotą bowiem muzyki tria jest chwilami niezwykle
rockowa gra wiolonczelisty i perkusisty, w którą wplata się permanentnie
improwizujący saksofonista. Kompozycje każdego z muzyków - już po poznaniu
dwóch płyt grupy - są z miejsca rozpoznawalne. Utwory Ceccaldiego bazują na
ostrych riffach wiolonczeli, która na
ogół prowadzi narrację i nie stroni od rockowych, by nie rzecz hc-punkowych
schematów prowadzenia rytmu i kształtowania dynamiki. Utwory Darrifourcqa
koncentrują się na obudowywaniu perkusyjnej narracji tysiącami wspaniałych dźwięków
i innych struktur para rytmicznych
(muzyk potrafi generować na cytrze niebywałe frazy, które rezonują, wpadają w
mantryczne repetycje, potrafią chwilami brzmieć niemal syntetycznie, zwłaszcza
w korelacji z masywnym, na poły rockowym drummingiem).
Wreszcie utwory Hermii – spokojne, medytacyjne, nastawione na moc swobodnych improwizacji,
kapitalnie uzupełniają temperamentne i gotujące się z emocji utwory kolegów. A
najbardziej niebywałym zjawiskiem tego akurat tria jest jego brzmienie –
muzycy, którzy grają wyłącznie na akustycznych instrumentach (na nowej płycie
Sylvain nie sięga po elektronikę), potrafią brzmieć, jak prawdziwy rockowy
band, zaprawiony odrobinę subtelniejszą meta
elektroniką. Ale dość tych przemówień, Panie Recenzencie, zajrzyjmy wreszcie do
środka! Here it is!
Kaiju Eats Cheeseburgers.
Słowo się rzekło – masywny riff
wytryskuje spod smyczka wiolonczeli i wzywa pozostałych na rykowisko! Perkusja
idzie w ślad za nim, lepi się do gryfu i stawia rockowe stemple mocy. Saksofon
oddycha na boku i śle garść zalotnych fraz. Od startu emocje, pot i … niemal
diabelska precyzja. Połamane frazy sekcji rytmu i duchowa swoboda dęciaka. Cello brzmi jak gitara basowa, praca
perkusji przypomina mały nalot dywanowy. Pierwsze wytłumienie przychodzi już w połowie
czwartej minuty. Wiolonczela repetuje, saksofon preparuje, a perkusjonalne
błyskotki budują zmysłowe slow motion.
W połowie siódmej minuty nowy riff z gryfu
strunowca - perkusja uczepiona u
boku, saksofon zaczynający śpiewać. Wszystko pachnie dobrym fussion, po czym nabiera free jazzowego
ognia i perfekcyjnie gaśnie.
Ma-rie Antoi-nette.
Na wejściu suche drony szeleszczących strun, w tle płynny saksofon. Spokojna opowieść,
która już na tym etapie ma swój wewnętrzny rytm. Pierwsze dźwięki talerzy pojawiają
się dopiero po upływie trzech minut, ale w ułamku sekundy wkładają rockowy drive w szprychy leniącej się narracji. Jeszcze
przed upływem piątej minuty flow,
budowany riffem wiolonczeli, wchodzi
w stadium kompulsywnego, rockowego powtórzenia, które kipi emocjami i zdrowym
pomyślunkiem dramaturgicznym. Muzycy osiągają stan zwinnego galopu – saksofon
gra jazz, sekcja grzmi dobrym post-rockiem. Na sam koniec płoną już ogniem, dewastowani
połamanym rytmem cello i perkusji.
Disruption. Uff…
zaczynamy niemal w ciszy. Talerze? Miski? Szarpanie za struny? Drony z werbla?
To smyczek, czy może oddech z dna tuby saksofonu? Coś pulsuje, czy to cytra?
Tajemnica zdaje się tu gonić tajemnicę. Repetytywna, nieistniejąca post-elektronika
buduje zmysłową opowieść, która stawia wyłącznie znaki zapytania. Na scenie
trzy, chwilami cztery instrumenty akustyczne, a słuchacz wydaje się być
kompletnie zagubiony, nie jest bowiem w stanie wskazać źródła większości dźwięków.
Drony, migotania, szmery i szelesty. Sylvain włącza tryb deep slow drumming, który porządkuje opowieść i nadaje kierunek jej
marszu. Trio osiąga ostatni dźwięk z miną niewiniątka.
Bye Bye Charbon.
Agresywny riff z wiolonczeli gwałtownie
wytrąca nas z letargu poprzedniej, niemal trzynastominutowej kompozycji. Jego
hc-punkowe przełomy do pary z perkusją obudzą nawet umarłego! Saksofon stroni
od emocji, repetuje i czeka na przebieg zdarzeń. Niesiony rockową ekspresją
kolegów Hermia włącza jednak przerzutkę free jazzową. Wszystkie instrumenty wchodzą
na poziom zdrowego, niczym nieskrępowanego hałasu. Emocje sięgają zenitu.
Drobne, repetujące pizzicato wiolonczeli
w ramach dramaturgicznej niespodzianki, kilka hc-punkowych przełomów i płynnie docieramy
do ostatniej części….
Collapse in Sportswear.
… która rodzi się w tajemniczej poświacie post-drummingu.
Cytra proponuje pulsacje, ktoś bije w struny tuż przy samej podłodze. Small percussion buduje dronową
poświatę. Cały flow zaczyna ociekać
elektroakustyką, drży, dudni i grzmi, a my wciąż nie znamy źródła zasilania w
prąd zmienny. Sylvain, co rusz podrzuca nam jakiś perłowy dźwięk, zaskakuje,
rozsyła niezaadresowane pocztówki. Zupełnie nie dostrzegamy, iż saksofon w zasadzie milczy, bądź parska plamami ciszy. Wiolonczela oddycha, czeka na ostatni dźwięk. Mistrzem
ceremonii pozostaje perkusista i jego tajemnicze przedmioty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz