Ferran Fages, Àlex Reviriego i Vasco Trilla, wieloletni przyjaciele z Barcelony, jako trio Phicus debiutowali scenicznie niemal dokładnie cztery lata temu w klubie Robadors23. Od tego czasu mają się na ogół dobrze, rokrocznie dostarczają nowe albumy, a my z rozkoszą je recenzujemy. Ich czwarta studyjna płyta Solid ukazała się pod koniec ubiegłego roku w zacnym amerykańskim labelu Astral Spirits.
Tymczasem muzycy ze stolicy Katalonii zafundowali nam małą
dogrywkę. Kaseta Liquid ukazuje się w
tym miesiącu w Kanadzie, a zawiera muzykę pochodzącą z tej samej sesji
nagraniowej, co Solid, choć bardzo
odmienną, rzec można - Ying i Yang
tej samej myśli improwizatorskiej.
Nasza dzisiejsza epistoła nie skończy się jednak na nowej
płycie Phicusa. Zaraz po niej omówimy solowe albumy Reviriego i Trilli, potem
zaś ich wspólne trio z udziałem pewnego irańskiego klarnecisty. Naszą opowieść
dobrze zaś zepnie ep-ka kolejnego
tria, w którego szeregach odnajdziemy Fagesa. Innymi słowy – Phicusowa rodzina w
pełnej krasie!
Phicus Liquid
(Tripticks Tapes, Kaseta 2021)
Ferran Fages na gitarze elektrycznej, Àlex Reviriego na kontrabasie
oraz Vasco Trilla na perkusji, Rosazul
Studio w Barcelonie i drugi dzień sesji nagraniowej (koniec kwietnia 2019
roku). Pierwszego dnia muzycy postawili na moc, czerstwy hałas i potężne
brzmienie (m.in. kontrabas pracował w szklanej klatce!), czyli dźwięki, które
poznaliśmy na albumie Solid. Drugiego
dnia postanowili aktywnie odpocząć. Kontrabas wyszedł na wolność, a muzycy
zagrali 38-minutowy, płynny (liquid!)
dron zlepionych w magmę akustycznych i elektrycznych dźwięków. Po chwili
przerwy dograli jeszcze 5-minutowe encore.
Drżący ciężarem małych przedmiotów werbel i szum intensywnie
szorowanych strun, być może także pudła rezonansowego kontrabasu, to elementy
składowe, które tworzą dron otwarcia. Trilla, zdaje się, że ma jeszcze w użyciu
taśmę, którą oplata talerze i szeleści. Niemal niesłyszalne strzępy życia gitary
docierają do nas dopiero po czterech minutach. Niedługo potem kontrabas wchodzi
w wyższe rejestry, jego struny zaczynają piszczeć i skomleć. Trilla przenosi akcenty
na miski i miseczki, które wprawia w drgania. Docierają do nas fale basowego ambientu,
które być może płyną z gitarowego amplifikatora, bo sama gitara zdaje się milcząc
jak zaklęta. Ta ostatnia wydaje pierwsze, bardziej typowe dla Fagesa dźwięki
tuż przed upływem pierwszego kwadransa. Flażolety, drżące talerze i szumiący
smyczek kreślą zmysłową ceremonię wewnętrznego
rozdarcia. Ów płynny dron dźwięków, stale czymś ubogacany, pełen jest urokliwych,
ale i dotkliwych fonicznie fake sounds,
chwilami szemrzący, czasami bolesny i tajemniczy, raz zupełnie akustyczny,
innym razem nabierający syntetycznej poświaty.
Po upływie 21 minuty spektaklu gitara zaczyna bić niczym
dzwon. Obok szeleszczą perkusjonalia, a struny kontrabasu konają w mękach
piekielnych. Po chwili strunowiec
zjeżdża do piwnicy, a główny nurt narracji zaczyna spoczywać w rękach gitary i
perkusji. Improwizacja śpiewa swoją odę
do post-radości, po czym schodzi w okolicę ciszy. Muzycy rozpoczynają
finałową fazę nagrania, wprowadzają kilka nowych elementów, które kotwiczą
narrację w pobliżu czegoś, co moglibyśmy nazwać emanacją umierającego dark chamber. Opowieść gaśnie w klimacie
minimalistycznego chill-outu.
Dodatkowe pięć minut tkane jest z rezonujących mikro fraz gitary i
przyczajonego na boku smyczka. Oniryczny klimat uzupełnia Trilla, który
pierwszy i ostatni raz uprawia drumming,
skromny, delikatny, ale jakże nietypowy dla całego nagrania. Po niedługiej
chwili gitara wpada w małe sprzężenie, a po czym wszyscy uczestnicy rytuału
zaczynają śpiewać.
Àlex
Reviriego Fred Astaire (bandcamp
self-released, DL 2021)
Barcelona, nagranie domowe czasów lockdownu - Àlex Reviriego
na kontrabas solo! Muzyk wykonuje cztery swobodne improwizacje i dwie wariacje
na temat standardu Cheek to Cheek (tu
używa także drobnego oprzyrządowania elektrycznego i elektronicznego). Odsłuch
całości zajmie nam mniej więcej 33 minuty.
Kataloński muzyk, świetnie nam znany emancypator i
dewastator brzmienia dużego instrumentu strunowego, człowiek, który rozszerzone
techniki artykulacji dźwięku za każdym razem wynosi na inny poziom dramaturgicznej
abstrakcji, tu, w nagraniu dedykowanym jednemu ze swych idoli młodości (!), na
starcie bardzo wstrzemięźliwie dawkuje nam emocje. Zaczyna od delikatnego
szorowania strun suchym smyczkiem, po czym wspina się ku górze i okazjonalnie wydaje
udręczone półdźwięki. Narracja ma swój rytm, swoją pokrętną dynamikę, aż po rozśpiewany,
czarny post-barok. W drugiej części smyczek nabiera wiatru w żagle i … piasku w
szprychy. Schodzi nisko, burczy, drży i żłobi dziurę w podłodze, przypomina
małą turbinę, która toczy podziemny tunel. Po pierwszej dawce fonicznego napalmu
muzyk proponuje slow version znanego standardu.
Gra delikatne pizzicato, w manierze
dość minimalistycznej i skrzętnie buduje pogłos. W efekcie tych działań
powstaje ambientowa poświata, która lepi się w jedną, intrygującą chmurę
post-dźwięku.
W kolejnej części Reviriego wraca do znęcania się na
strunami kontrabasu. Smyczek zdaje się być jeszcze ostrzejszy, a krew leje się
tu już strumieniami – wszędzie wokół drzazgi, opiłki metalu i skowyczące meta dźwięki. Muzyk siłuje się ze
strunami, ale wie doskonale, iż jest w przewadze i tylko on może być zwycięzcą.
Wzmaga się drżenie, jego instrument z piątej części przypomina już wielką
maszynę, która pracuje na zwolnionych obrotach, ale może dotkliwe ranić wszystko,
co napotka na swojej drodze. Brudny, ociekający olejem smyczek, zaplątany
pomiędzy struny, pracuje wyjątkowo ciężko, być może w towarzystwie perkusyjnych
pałeczek i … plastikowych klamerek. Akustyczny industrial ma tu tylko jeden cel – doszczętnie zdewastować struny.
Post-barok, który znów skreczy i modli się do złego boga. Na finał płyty dostajemy
kolejną wersję standardu, tym razem z podtytułem ever slower. Muzyk jeszcze leniwiej szarpie za struny, a towarzyszące
mu echo z każdą sekundą zdaje się przybierać na sile. Rodzaj medytacji,
wspaniałe antidotum po
improwizowanych dewastacjach. Pod koniec utworu zbudowany z pogłosu ambient
zaczyna żyć własnym życiem i przejmuje narrację. Efektowny finał zdobią jeszcze
tajemnicze, elektroakustyczne szumy.
Vasco Trilla Unmoved
Mover (Fundacja Słuchaj!, CD 2021)
Mistrz no drumming
percussion, Vasco Trilla, zaprasza nas na swoją piątą już płytę solową. Tym
razem muzyk z Barcelony zdecydował się na pewien samoograniczający koncept. Do
wykonania swobodnych, acz z pewnością odrobinę predefiniowanych improwizacji
użył bowiem jedynie kotła (timpani) i
gongu. Oczywiście jego walizka cudacznych przedmiotów także była dostępna
podczas nagrania (choćby szeleszczące robaczki,
drżące wibratory, czy smyczek). Muzyka powstała latem ubiegłego roku w
Barcelonie, w okolicznościach studyjnych, a składa się z ośmiu części i trwa 41
minut.
Trilla, to także mistrz budowania dźwiękowej tekstury i
dramaturgicznego suspensu. Płyta Unmoved
Mover szczególnie uwidacznia te akurat zdolności muzyka, jest bowiem
pieczołowicie skonstruowana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Zaczyna
ją dźwięk chroboczącego przedmiotu na glazurze kotła, który trzeszczy pod jego
naciskiem. Obok wyje mała syrena alarmowa, a także gong, który drży i budzi
niepokój. Dźwięki strzelają do nieba i efektownie wybrzmiewają padając na ubitą
ziemię. Smyczek piłuje jakąś metalową krawędź, aż do momentu uzyskania śpiewnego
pisku. Narracja zdaje się mieć głęboko zaszyty rytm, to parada mikrozdarzeń, która
czyni rytuał godny post-gotyckiego ethno.
Drugą improwizację buduje small drumming
na kotle, którego dźwięk dociera do nas jakby zza grubej kurtyny. Matowe frazy
wytłumione niewidzialnym płaszczem. Trzecią część kreuje smyczek i rezonujące
przedmioty zanurzone w ciszy - wielkie echo pulsujących mgławic metalicznych
dźwięków. W kolejnej opowieści intensywnie drży membrana, pracują gongi, a
całość przypomina śnieżną burzę i zagubione pośród niej sanie świętego
Mikołaja. Swoją pracę zaczynają też wibratory, a wielka przestrzeń echa zdaje
się wzmagać dramaturgię spektaklu. Sacrum
rodzi się w naszych uszach, nabiera epickiego rozmachu i ambientowej poświaty.
W piątej odsłonie Trilla stawia już sprawę jasno. Buduje
ścianę akustycznego dźwięku. Efekt zdaje się być zaskakujący, biorąc pod uwagę
skąpość ekwipunku instrumentalnego. Coś pulsuje na kotle, coś trzeszczy i
nabiera masy, aż po stan zawłaszczenia całej przestrzeni dźwiękowej. Szósta
część, to niemal sam gong. Bije jak zegar, zwiastuje powrót sacrum po efektowym spektaklu profanum części poprzedniej. Zaraz
potem, już w kolejnej improwizacji, powraca wątek ugniatania materii na
glazurze kotła. Mały drumming,
wielkie echo, znów syrena alarmowa. Pojawiają się gongi, które budują
dramaturgię, stawiając systematycznie stemple wysokich dźwięków. Wreszcie
finał, bardziej medytacyjny, wytłumiony, znów kreowany minimalizmem brzęczącego
gongu. Obok oddycha kocioł, a do głównego nurtu opowieści podłączają się ... pozytywki,
grające slapstickowe melodie, ale nie
burzące magii ceremoniału. Rezonujący świat fake
sounds podkreśla wagę spektakularnego zakończenia. Dzieło wieńczy pozytywka,
która napotyka na finałową ciszę.
Reviriego/ Peyghambari
/Trilla Möhit (Gusstaff Records,
LP/CD 2020)
Powracamy do formuły tria: Àlex Reviriego – kontrabas,
Soheil Peyghambari – klarnet oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne (drobna
uwaga: w trakcie nagrania słyszymy także elektronikę, na początku i na końcu
nagrania, a zestaw instrumentalny Trilli śmiało możemy określić mianem drums). Dwie swobodne improwizacje,
jedna zasadnicza, niemal półgodzinna i kilkuminutowe encore (w sumie 34 i pól minuty). Materiał zarejestrowany w
barcelońskiej Soda Acustic, w lutym
ubiegłego roku.
Zupełnie nowe trio na mapie świata improwizowanego zaprasza
nas na dość spokojną, zrównoważoną emocjonalnie podróż, która okazjonalnie
zahaczać będzie o bramy free jazzu. Z pewności będzie też sporym oddechem po
obcowaniu z nowym obliczem Phicusa, tudzież solowymi eksploracjami Reviriego. Möhit rodzi się w poświacie delikatnej elektroniki,
która przypomina cyfrowego
pasikonika, skaczącego po łące zroszonej porannym deszczem. W tle rezonuje
talerz, a z mroku wyłania się dron niskiego pasma kontrabasu traktowanego
smyczkiem. Po kilku pętlach Vasco i Alex formułują już swój właściwy flow, a do gry włącza się lekki, ciepły,
niemal śpiewający klarnet Soheila. Całość narracji zdaje się zazębiać mocą
swoich przeciwieństw, a nawet brzmieniowych sprzeczności. Upłynąć musi jeszcze
kilka minut, by opowieść nabrała rumieńców – no drumming percussion kreuje tu ścianę akustycznych dźwięków, a
kontrabas żłobi koryto, po którym sunie rozgrzany już klarnet, rozsiewający dodatkowo
delikatny posmak post-folkowy. Kolejna faza improwizacji stawia na wzrost
dynamiki, skowyt kontrabasu i dronowy taniec klarnetu, ale dopiero przejście
Trilli w stadium prawdziwie perkusyjne, z rytmem i odpowiednim tempe (okolice
20 minuty), stawia całe trio (a przez moment także duo w wersji katalońskiej) w
obliczu niemal freejazzowej meta eksplozji.
Najpierw kontrabas pracuje w trybie pizzicato,
zaraz potem przełącza się na arco,
pod który świetnie podłącza się gorący z emocji klarnet. Po osiągnięciu szczytu
opowieść zaczyna niezwykle efektownie gasnąć. Faza outro zdaje się trwać wiele minut, a zdobią ją zmysłowy smyczek i dalekowschodni
zaśpiew klarnetu.
Dogrywka sprawia wrażenie dalece udanej repryzy początku
płyty. Znów pojawia się elektronika, która z czasem snuje mały ambient, pod
który podczepiają się rezonujące talerze i szmery pracowitego smyczka. Wszystko
to zmysłowo lepi się w jeden, finałowy strumień dźwięków, raz za razem
stemplowany akustycznymi perełkami perkusjonalii, kontrabasu i klarnetu.
Tàlveg Sens-Ses (EP) (bandcamp
self-released, DL 2021)
Na zakończenie naszej szybkiej przebieżki po opustoszałych
ulicach Barcelony, krótkie spotkanie z triem Tàlveg, którego nagraniami
zachwycaliśmy się w roku biegłym. Była wówczas ep-ka, był pełnowymiarowy album, a teraz dociera do nas kolejna ep-ka, pięknie dopinająca tę swoistą trylogię
(wszystkie nagrania pochodzą z tej samej sesji, z grudnia 2019 roku). Na cztery
improwizacje (w tym trzy poczynione w duecie), które trwają niewiele ponad
kwadrans, zapraszają: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages –
gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja.
Tàlveg, co do zasady, lubi stawiać na minimalizm, powolną,
leniwą narrację, którą jedynie od czasu do czasu doprawia ognistymi paralelami.
Finałowa część trylogii definitywnie stawia na minimalistyczne, niemal żółwie
podrygi, ale znów czyni to po mistrzowsku! Najpierw duet gitary i saksofonu –
garść relacyjnych pytań i odpowiedzi, w formie spokojnego spaceru w porannej
mgle. Co intrygujące, po kilku pętlach baryton zaczyna frazować niemal cool-jazzowo. Zaraz potem gitara do pary
z perkusją, znów minimalistycznie, prawie na stojąco, dźwięk po dźwięku, na wybrzmiewaniu
z orientalnym posmakiem. Po niedługim czasie narracja nabiera dynamiki, ale
jakże … spokojnej. Trzeci duet, to spotkanie saksofonu i perkusji (a w
zasadzie, perkusyjnych szczoteczek). Znów leniwa do granic opowieść, lekka, ale
na brzegach zadziorna.
Finał ep-ki, to
wreszcie trio. So slowly as well! Flażolety
gitary, kilka głębszych oddechów saksofonu i mikro drumming z rezonansem. Bayer szuka tu dronów, Roca intrygi, a Fages
wewnętrznego wytłumienia. Ten ostatni zdaje się zagłębiać do wewnątrz swego
instrumentu, szuka oniryzmu i posmaku psychodelii. Po paru minutach całość
rozlewa się w bezgraniczny pogłos, niczym nierealna, stawiające egzystencjalne
znaki zapytania meta muzyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz