Dudniący bas elektryczny wzywa wszystkich na dźwiękowe rykowisko. W tym niecnym dziele wspiera go aktywny drumming, brzmiący niezwykle matowo, podający rytm w jakimś nieznanym metrum. W roli introdukcyjnej wisienki na torcie garść elektronicznych śmieci, które kaleczą flow, ale też stymulują żywe instrumenty do pierwszych mikro eskalacji. Po jednym okrążeniu do stawki biegnących dołącza bystry, zadziorny saksofon sopranowy, który zdaje się brzmieć, niczym alt tuż po przebyciu covidowej izolacji. Obrazu całości pieśni otwarcia dopełnia trąbka, która na tym etapie samobójczego spektaklu brzmi jeszcze nad wyraz czysto. Rośnie tempo, gęstnieje tekstura narracji – bas w roli niszczyciela żłobi kanał powietrzny, po którym coraz większą ławicą płyną dęciaki - roztańczone, rozbrykane papużki nierozłączki, skaczące z kwiatka na kwiatek i boleśnie nękające narządy słuchu przypadkowo napotkanych słuchaczy.
Druga porcja elektroakustycznej chłosty stawia nas do pionu od pierwszego dźwięku i w takim stanie pozostawia do samego końca – naszego lub jej. Bas rysuje hc-punkowe przełomy, circle drumming zdaje się jeszcze podkręcać gałkę potencjometru mocy, a dęciaki skrzeczą na silnym pogłosie, niczym upalone dobrym kwasem portowe mewy. Pre-noise’wy galop w progresie gna ku nieznanym wspaniałościom. Sopran i trąbka czynią swoje, niezależnie od sytuacji scenicznej – czyżby kolejna ważna w historii gatunku Konferencja Ptaków? Nim wybije koniec trzeciej minuty bas zaczyna mącić wodę i wyhamowuje bieg zdarzeń. Dęte łapią się ostrego pogłosu, jak tonący brzytwy i wobec perkusyjnego zaniechania, pozostają samotne na prerii i krzyczą wniebogłosy. Bas i perkusja wracają leniwie po 120 sekundach, i taki to duet postanawia zmiękczyć nas moralnie. Aura post-psychodelicznego fussion, z basem, który niczym rockowa gitara rysuje smugi cienia, oplata nas jak pajęczyna. Po kolejnych dwóch minutach magia chaosu pierwszych dźwięków powraca w formule nerwowej repetycji. Dęciaki giną w konwulsjach, przynajmniej na kilka sekund.
Kolejna porcja trucizny rozpoczyna się duetem zamaszystego
bębnienia i skrzeczącego sopranu. Bas dołącza się z taneczną pętlą, trąbka pnie
się zaś ku górze z gracją baletnicy. Opowieść znów jest gęsta i mroczna, ale
dłonie rewolwerowców na cynglach nie czynią nerwowych ruchów. W tubach dętych potworów
zdają się pojawiać mikro nutki nostalgii, niczym u wygłodniałych wampirów. Bas
nie czyta tych fraz, tnie narrację na nierówne
polowy i bez zmrużenia oka brnie przed siebie, ołowiany cyklop o dużym polu
rażenia. Stawia zasieki z drutu kolczastego, po czym ginie w ciszy.
Stępione ostrza basu rozpoczynają czwartą historię, rysując
post-jazzowe smugi naprzemiennie z post-rockowymi riffami. Dęciaki w lekkim, frywolnym tańcu, splecione wszystkimi kończynami,
pokładają się leniwie na drżących membranach perkusji. Nim wybije pierwsza
minuta wszyscy skaczą w ogień! Szczęśliwie to przepaść, która ma swoje dno.
Hamowanie jest bystre i bardzo efektowne. Załoga zaczyna uprawiać piękne
kombinacje z rytmem, dobrze też wariantuje poziom ekspresji i intensywności.
Leniwe przeciągania lub bystre półgalopy, aż po ambientową śmierć dętych, poprzedzoną
plejadą delikatnych fraz wpadających w oniryzm. Bas nie pozwala jednak zasnąć!
Odradza się jak hydra, w morzu gitarowych sprzężeń. Towarzyszy mu poklask
talerzy. Eksplozja jednak nie następuje. Opowieść gaśnie niczym stosunek przerywany.
Piąta improwizacja zdaje się czynić pozory ładu i panowania
nad emocjami. Frywolne, niemasywne post-fussion,
garść czystszych fraz, melancholijne kołysanie na falach spokojnego oceanu,
choć czynione raczej z drugiej strony powierzchni wody. Coś śpiewa, coś kleci
zdania podrzędnie złożone. Ale zło czai się za rogiem! Repeta basu nadciąga i
sieje popłoch wśród ludzi i zwierząt. Piękne zdanie odrębne realizuje jednak
trąbka. Wypuszczona w maksymalny pogłos daje tych kilka fraz, które zapamiętamy
na zawsze. Efekt odejmuje mowę nawet basowi. Oto kolejna burza, która ostatecznie
nie nadchodzi.
Pieśń zamknięcia także ma pragnienie, byśmy zapamiętali ją
na dłużej. Najpierw kilka wprawek zabrudzonego piano - dźwięki zagubione w
komputerze, w trakcie post-produkcji znajdują swoje miejsce w narracji
właściwej. Pieśń staje jednak na baczność niesiona kolektywnym wrzaskiem
wszystkich instrumentów. Post-metalowy bas, circle
drumming na ołowianych tomach, zmutowana trąbka skąpana w radioaktywnym post-fussion. Po kilku pętlach galop w
gęstwinach post-jazzu zwalnia, choć nie traci na intensywności. Na blisko 80
sekund dostajemy się w kolejny wir elektronicznej plądrofonii, która pokazuje,
iż nasze uszy są dziś w stanie przeżyć naprawdę wiele. Jeśli słuchamy tej płyty
z fizycznego nośnika, sprawdźmy koniecznie, czy nasze CD nie uległo całkowitemu
zniszczeniu. W połowie piątej minuty normalny bas szczęśliwie powraca. Wraz z
nim do życia przewrócona zostaje lśniąca trąbka i błyszcząca perkusja. Ale
gdzie podział się sopran? Czy jest tylko echem trąbki, czy w międzyczasie
dokonał już swojego żywota? Sekcja rytmu kreśli pętle i nie szuka wymówek. Powulkaniczny
finał na dobrym kwasie!
Ikizukuri + Susana Santos Silva Suicide Underground Orchid (Multikulti Project/ Spontaneous Music
Tribune Series, CD 2021). Julius
Gabriel – saksofon sopranowy, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Gustavo Costa -
perkusja & electronic post production,
Susana Santos Silva – trąbka. Nagrane w Porto, Sonoscopia, lato 2020. Sześć improwizacji, 39:27.
Uwaga! Autor recenzji
jest współproducentem tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz