Niemiecka muzyka swobodnie improwizowana ma się świetnie i stan ten utrzymuje się od ponad pięćdziesięciu lat. Nowych dowodów rzeczowych w sprawie przybywa z każdym rokiem, a w gronie redakcyjnym powstała nawet pewna teoria na ten temat. Cóż bowiem innego tak dobrze służy generowaniu niczym nieskrępowanej kawalkady dźwięków, jak dyscyplina wykonawcza artystów, a także ich bardzo dobry warsztat, wyuczony w całej masie świetnych szkół muzycznych. Te dwie, jakże istotne przywary muzycy niemieccy zapisane mają w swoich artystycznych kodach genetycznych!
Dziś pięć prawdziwych perełek z katalogu najnowszych płyt (z
perspektywy kilkunastu miesięcy!), powstałych na zachód od Odry, zawierających muzykę
improwizowaną stworzoną przez muzyków tam rezydujących, nie rzadko przy
znaczącym udziale partnerów z innych, równie zacnych skupisk ludzkich!
Zaczynamy od świetnie nam znanego duetu Superimpose, który przy okazji
spotkania z francuską pianistką Eve Risser przyjął nazwę Cranes. Zaraz potem imponujący,
międzynarodowy oktet pod światłym przywództwem pianistki Magdy Mayas. W dalszej
kolejności czekają nas dwa nagrania z udziałem tubisty Carla Ludwiga Hübscha –
najpierw bystry kwartet, a potem - na jednej płycie - dwa kilkunastoosobowe
składy swobodnie improwizujące. A na sam koniec tej szalonej podróży, prawdziwa
niespodzianka – nowa edycja słynnych spotkań improwizatorów Vario, prowadzonych przez wiolonczelistę
i puzonistę Güntera Christmanna od ponad 40 lat! Dziś wersja 34-3 z udziałem samych legend gatunku!
Oj, zapnijcie dobrze pasy, bo odlecicie dziś wyjątkowo
wysoko!
Cranes:
Matthias Müller/ Eve Risser/ Christian Marien Formation < Deviation (Relative
Pitch Records, CD 2021)
Berlin, magiczne miejsce zwane Studioboerne45, listopad 2017 roku i trójka muzyków: Matthias
Müller – puzon, Eve Risser – fortepian oraz Christian Marien – perkusja. Dwa
swobodnie improwizowane sety, trwające łącznie 41 minut z sekundami.
Otwarcie spektaklu dźwiękowego, który – uprzedźmy wypadki -
istotnie nas zachwyci, wydaje się być nad wyraz delikatne. Struny piana błyszczą
z oddali, werbel drży, a z tuby dużego blaszaka
dobywają się podmuchy chłodnego powietrza. Sytuacja sceniczna od razu nabiera jednak
pewnej wewnętrznej dynamiki i ładu dramaturgicznego. Posadowione na flankach
piano i perkusja budują metafizykę rytmu - oba instrumenty brzmią chwilami
niezwykle podobnie, aż trudno poznać, który z nich odpowiada za dany dźwięk.
Środkiem narracji płynie puzon, który tańczy, śpiewa lub zalotnie prycha –
czujny cerber rozkwitającej improwizacji. Perkusja stara się budować narrację, ale
piano wciąż stawia znaki zapytania i kreuje suspens, który zdaje się chwilami
krępować inicjatywę ustawodawczą pierwszego z wymienionych instrumentów. W
dziewiątej minucie następuje pierwsze tego dnia wyhamowanie wprost w objęcia
ciszy. Prawdziwe królestwo meta
akustyki – rezonujące struny, moszczący się puzon, wyjątkowo głęboki drumming. Po czternastej minucie pojawia
się pierwszy dźwięk klawisza fortepianowego, ale stanowi on tu jedynie
ornament, nie zaś narzędzie budowania narracji. Na zakończenie opowieść nabiera
gęstości, która podkreśla jej walory rytmiczne, a dodatkowo zasypuje nas jeszcze
deszczem urokliwych fake sounds.
Drugi set zdaje się być początkowo budowany niemal wyłącznie
ze strzępów dźwięku. Ktoś ledwie dotyka strun, ktoś opiera palce na wentylu,
ktoś drży metalem perkusji. Po niedługiej chwili piano przechodzi do fazy
preparacji, a puzon i perkusja lepią się w jeden strumień post-rytmu. Flow budowany jest wszakże na wdechu, w
aurze kreatywnego zaniechania, skoncentrowany na ugniataniu dźwięków, które nie
powinny wybrzmieć do końca. Tuż przed upływem ósmej minuty ta półmartwa
narracja staje w miejscu, ugaszona do dźwięku pojedynczej struny i ambientowego
post-drummingu. Sygnał do delikatnego
wybudzenia daje puzon – kind of silence
trance! Moc jednak dopada muzyków – struny piana świszczą, jak pociski
wielkokalibrowe, puzon bucha, jak lokomotywa parowa, a perkusja zawłaszcza
teren, niczym wojskowy śmigłowiec. Stopping
nadchodzi dość niespodziewanie i przeradza się w rezonans, który zaczynać wyć,
niczym syrena alarmowa. Ale to nie koniec cudów na dziś! Po niedługiej chwili meta drumming piana i puzonu płyną ku
górze na szeleszczących talerzach - wszystkie dźwięki formują się w jeden
strumień, która zaczyna incydentalnie hałasować. Tuż pod koniec siedemnastej
minuty muzycy znów delikatnie hamują i oddają narrację w ręce zmutowanego
brzmieniowo fortepianu. Pod jego klawiaturę podłącza się perkusja i taki właśnie
duet wiedzie nas w nieznane przez dobrych kilka minut. Puzon wraca na wielki
finał, który skrzy się – to już nie jest zaskoczenie! – efektowną, wewnętrzną
rytmiką. Płomień narracji umiera pod presją wdechów puzonu i akcentów percussion na obu flankach.
Magda
Mayas' Filamental Confluence (Relative
Pitch Records, CD 2021)
Przenosimy się do austriackiego Wels, na kolejną edycję Music Unlimited Festival, jaka odbyła
się w listopadzie 2019 roku. Na spektakl skomponowanej improwizacji (dla której
inspiracją było dwanaście zdjęć rzeki!) zaprasza nas autorka koncepcji i
pianistka Magda Mayas. W oktecie, który podjął się karkołomnej próby improwizowania
wedle wartkiego nurtu wodnego odnajdujemy kolejnych muzyków: Angharad Davies –
skrzypce, Anthea Caddy i Aimée Theriot – wiolonczele, Rhodri Davies i Zeena
Parkins – harfy, Michael Thieke – klarnet oraz last, but not least, Christine Abdelnour – saksofon. Muzyka
sformowana jest w jeden trak, który
trwa 49 i pół minuty.
Międzynarodowy (interkontynentalny!), prawdziwie gwiazdorski
(a jakże!) oktet zaprasza nas na koncert konceptualnej, wyzwolonej kameralistyki,
która od pierwszej do pięćdziesiątej minuty tonąć będzie w morzu fantastycznych
dźwięków, na ogół niedefiniowalnych, co do źródła ich pochodzenia. Jeśli w
trakcie odsłuchu recenzent wskaże na dźwięk konkretnego instrumentu, oznacza to
jedynie tyle, iż pomylił się o skończoną liczbę przypadków. Od startu Konfluencji dostajemy się w nurt rezonujących
fraz, półdźwięków tworzących delikatny, oniryczny dron – coś świszcze, coś
szumi, ktoś delikatnie dotyka strun, ktoś inny oddycha własnymi płucami.
Większość instrumentów wydaje długie, posuwiste dźwięki, część jednak bawi się
w drobne incydenty polegające na tarciu lub szarpaniu przedmiotów muzycznego
użytku. Wraz z zarysowaniem przez mikro piano
ścieżki rytmicznego rozwoju narracji na scenie toczyć zaczyna się intrygująca
historia, rodzaj sieci zazębiających się subtelności dźwiękowych, pogrupowana w
małe spiętrzenia i rozlegle doliny. W okolicach 9 minuty otrzymujemy krótkie,
samotne, post-perkusjonalne expose.
Domniemujemy, iż sprawcą zdarzenia jest pianistka. Po krótkiej jednak chwili znów
toniemy w oceanie delikatnych, preparowanych dźwięków akustycznych. Przestajemy
zastanawiać się, kto wydaje dany dźwięk, dajemy się nieść strumieniowi nieoczywistych
fraz. Z trudem zauważamy, iż w okolicach 17 minuty strunowce fundują nam mały peak
ekspresji.
Po adekwatnym dla rozwoju sytuacji scenicznej spowolnieniu pogrążamy
się dla odmiany w szeleście spadających papierków, tudzież frazach, które
mógłby wydać tonący gamelan. Pojedyncze dźwięki zaczynają spacerować leniwie po
scenie – akcje pizzicato i arco idą ramię w ramię, a wokół szumią dęciaki, niczym stuletnie topole na
delikatnym wietrze. Z czasem owo dramaturgiczne lenistwo zaczyna jednak
nabierać pewnej pokrętnej dynamiki, do tego stopnia, że w okolicach 30 minuty
możemy powiedzieć, iż muzycy grają dość.. głośno. Ku naszej kolejnej radości,
bystrze osiągają także stadium improwizacji czynionej metodą call & responce! Niskie wiolonczele i wysokie skrzypce mają tu kilka chwil
niemal wyłącznie dla siebie. Ale zmiana go zmianę, a niemal każda minuta
przynosi coś nowego, kolejną niespodziankę w zadanej od początku estetyce fake sounds. Narracja ponownie uspokaja
się, dzięki czemu na piedestał może wdrapać się także klarnet. Opowieść ocieka
smutkiem, stawia pytania i nie daje odpowiedzi. Wybicie 40 minuty wyznacza
początek fazy nobliwych, ale nerwowych repetycji, a także daje życie plejadzie
separatywnych akcji – piszczenia, parskania i piłowania. Wszystko wszakże wciąż
ma tu swój wewnętrzny, pokręcony rytm i jakże kompulsywną logikę. W połowie 45
minuty czyste frazy harfy (kolejne zaskoczenie!) zdają się znamionować
rozpoczęcie procesu gaszenia narracji. Deep
piano repetuje, strunowce plotą
ambientowe smugi cienia, klarnet i saksofon głośnio oddychają. Na ostatniej
prostej szczególnie efektownie kona saksofon.
Debacker/ Zwißler/ Hübsch/ Nillesen Live at Mœrs Festival '20
(Impakt-Koeln, DL 2021)
Słynny niemiecki festiwal w Moers miał swoją ubiegłoroczną edycję
w trakcie pierwszej fali pandemii (czy z publicznością?), dokładnie w maju. Tamże
spotykamy kwartet muzyków: Marlies Debacker – fortepian i clavinet, Florian Zwißler – syntezator, Carl Ludwig Hübsch – tuba i
obiekty oraz Etienne Nillesen – mały
zestaw perkusyjny, a dokładnym będąc extended
snare drum. Dwie swobodne improwizacje, trwające łącznie 35 minut z
sekundami.
Damsko-męski kwartet bez nazwy własnej zaprasza na zmysłową,
bardzo kolektywną, ale i abstrakcyjną improwizację, broczącą ścieżkami post-chamber, która – to ważne! - używa dźwięków
syntetycznych w sposób umiarkowany i adekwatny do sytuacji scenicznej. Koncert
rozpoczyna się plejadą preparowanych dźwięków w formie short-cuts – pojedynczy klawisz piana, brzdęk werbla, burknięcie
tuby, ultra delikatna pulsacja syntezatora. Opowieść na poły minimalistyczna,
budowana na wdechu, pełna dramaturgicznego suspensu, ale też meta rytmu, który drży w otulinie fortepianowych
strun. Nie brakuje w niej wątków realizowanych w formie pytań i odpowiedzi. Narracja
z czasem gęstnieje. Niepozbawiona znamion dynamiki i
ekspresji, zdobiona garściami tajemniczych dźwięków (syntezator lub obiekty
tuby), bystrze konstruowana improwizacja potrafi tu zabrzmieć chwilami niemal industrialnie. W ramach wisienki na torcie warto też
odnotować intrygujący duet basowego pasma syntetyki i groźnych pomruków z tuby.
Na finał ta ostatnia zaczyna bić rytm, buchać ciepłym powietrzem, niczym
parostatek i nieść cały kwartet naprawdę efektownym wzgórzem.
Druga improwizacja rodzi się z preparowanych dźwięków, które
lepią się w całość z dramaturgiczną precyzją. W zasadzie od początku zdaje się być
masywna, pozbawiona subtelności brzmieniowych. Zatem już po kilku pętlach opowieść
zaczyna wrzeć dobrymi emocjami, wzniecanymi kolejnymi mikro zdarzeniami w
brzuchu syntezatora, wokół którego tli się ponownie industrialny posmak. Po 5
minucie wszystko efektownie przygasa i przechodzi w fazę metalicznego rezonansu
– tkanego z drobiazgów akustyki i mgławic syntetyki, które płyną tu w pełnej
synergii, stawiając kolejne stemple jakości. Z małych fraz muzycy sukcesywnie budują
zwartą i całkiem gęstą opowieść. Znów tuba daje sygnał do eskalacji, tańczy i
swawoli, a całość, zwłaszcza po 13 minucie, nabiera ekspresji godnej
abstrakcyjnego post-free jazzu! Po niedługiej chwili tłumi się jednak w kameralne
pasma dźwięków z klawiatury fortepianu i burczącej z zadowolenia tuby.
Zakończenie tego doskonałego koncertu realizowane jest - oczywiście w pełni
kolektywnie - ambientowym rezonansem, pełnym mroku i tajemniczości.
Ensemble X/
Artblau Big Ensemble Improvisation
(Carl Ludwig Hübsch’ bandcamp, DL 2020)
Tubista Carl Ludwig Hübsch zostaje z nami i zaprasza na
spotkanie z dwoma dużymi składami improwizującymi, których jest członkiem, a
także najprawdopodobniej osobą najbardziej sprawczą. Dodajmy od razu, iż wedle
opisu płyty nagrania 14- i 10-osobowego składu powstały bez jakichkolwiek
scenariuszy, wskazań, czy też autorskich koncepcji. Wieloosobowe pure free impro? Wszystko na to
wskazuje, a zatem … duża dyscyplina wykonawcza i świetny warsztat muzyczny, czy
tak? Patrz: wstęp do dzisiejszej opowieści!
Czas na poznanie danych personalnych aktorów obu spektakli.
A zatem, Ensemble X: Tiziana
Bertoncini - skrzypce, Xavier Charles - klarnet, Elisabeth Coudoux –
wiolonczela, Nicolas Desmarchelier – gitara, Carl Ludwig Hübsch – tuba,
katalizator, Harald Kimmig - skrzypce, Dirk Marwedel - saksofon, Matthias Muche
- puzon, Ulrich Phillipp - bas, Christoph Schiller - szpinet, Angelika Sheridan
- flet, Michael Vorfeld – instrumenty perkusyjne, Eiko Yamada –flet oraz Philip
Zoubek – fortepian. Artblau: Carl
Ludwig Hübsch - tuba, głos, Akiko Ahrendt - skrzypce, Elisabeth Coudoux -
wiolonczela, Leonhard Huhn - saksofon, Angelika Sheridan - flet, Salim Javaid -
saksofon, Matthias Muche – puzon, Philip Zoubek - fortepian, Constantin Herzog
– bas oraz Etienne Nillesen – instrumenty perkusyjne. Oba składy zarejestrowały
swoje nagrania w Kolonii - pierwszy w marcu, drugi w listopadzie 2018 roku. Album
zawiera pięć części zasadniczych (pierwszą i ostatnią wykonuje Ensemble X, od
drugiej do czwartej - Artblau) oraz zabawne encore,
w trakcie którego słyszymy komentarz Hübscha reasumujący walory merkantylne
albumu oraz ciężką pracę muzyka improwizującego, zwłaszcza w dużych formacjach.
Płytę otwiera swobodna improwizacja kilkunastoosobowego Ensemble
X. Bystre, rwane frazy od początku płyną rozległym strumieniem, dość na razie
abstrakcyjnie brzmiącego big orchestral
chamber. Muzycy pracują w skupieniu, pełni dyscypliny (!), każdą decyzję
podejmują z należytą ostrożnością, kreują suspens zarówno wydając dźwięki, jak
i pozostawiając plamy ciszy. Samych dźwięków wszakże nie brakuje, bo orkiestra
zdaje się pracować całym swoim arsenałem instrumentalnym. Nie trudno nie usłyszeć,
iż frakcja dęciaków zdaje się mieć pewną
przewagą nad strunowcami, i to nie
tylko liczebną. Utwór gaśnie w zmysłowej mgle akustycznego ambientu.
Na kolejne trzy improwizacje zostajemy oddani w ręce dziesięcioosobowego
Artblau. Sposoby budowania narracji także tu bazują na krótkich, dobrze
skorelowanych ze sobą frazach, granych przez wszystkich muzyków, jakkolwiek już
na starcie można usłyszeć, iż improwizacja częściej przebiera tu formę call & responce, niż miało to
miejsce w trakcie improwizacji większego składu. W brzmieniu niektórych
instrumentów częściej natrafiamy na akcenty preparowane. Wydaje się też, że
same dźwięki efektowniej się tu do siebie lepią, a całość expose budzi nieco większe emocje. W tej części warto odnotować
małą kulminację na zakończenie, gdy efekty pracy dziesiątki muzyków przybierają
postać post-free jazzu, który płynie szczególnie dobitnie z klawiatury
fortepianu, basu i perkusji. W trzeciej części kolejna plejada short-cuts zdaje się toczyć po równi
pochyłej – popada w dramaturgiczne szaleństwa, by po chwili taplać się w
kameralnej zadumie. Opowieść kreuje tu także wątek repetytywny, który
umiejętnie eskaluje poziom emocji. Czwarta improwizacja prowadzi już nas na sam
szczyt! Dęte, masywne frazy, pięknie kontrapunktowane strunowymi ornamentami i meta rytmem z piania, dość szybko nabierają
ciekawej dynamiki i już po kilku pętlach śmiało dają się porównać do
temperamentu Globe Unity Orchestra w jej najlepszych edycjach. Zakończenie
utworu podkreśla jeszcze jego jakość – piękne wytłumienie wprost w objęcia
repetytywnego post-chamber! Brawo!
Czas na powrót Ensemble X! Tym razem muzycy budują dłuższe
frazy, wyciągają dźwięki do granic możliwości swoich płuc i wytrzymałości
strun. Zdają się preparować improwizowany incydent, który śmiało możemy nazwać
po stevensowsku sustained piece.
Chcąc nie chcąc narracja dość szybko osiąga tu swój szczyt, po czym zaczyna być
konstruowana od nowa, nie tylko z długich, ale także krótszych, bardziej
nerwowych fraz. Owo chwilowe, emocjonalne rozhuśtanie zostaje bystrze
uporządkowane przez małą eskalację, jaką realizują tuba i bas. W tym uroczym peaku czeka nas ocean akustycznych
drobiazgów, ale emocji nie brakuje do ostatniego dźwięku. Ów wyjątkowo urokliwy
i emocjonujący album kończy dwuminutowe outro,
w trakcie którego tubista, definitywnie chyba w tym gronie najważniejszy, na
tle pobrzmiewającej orkiestry kwituje w kilku zabawnych słowach całe
wydawnictwo i … przekornie zaprasza na zakupy!
Vario
34-3 Free Improvised Music (Corbett
vs. Dempsey, CD 2020)
Na koniec dzisiejszej kameralnej epistoły, pełnej swobodnej
improwizacji wedle niemieckich wartości, zapowiadana niespodzianka. Günter
Christmann pierwsze spotkania pod szyldem Vario
realizował już w drugiej połowie lat 70. Na przestrzeni lat nazbierało się ich
sporo, jakkolwiek ostatnie lata były na osi czasu zbiorem pustym. Tym większa
zatem radość, iż w sierpniu 2018 roku Christmann zebrał na dwóch koncertach w
Berlinie i Hanowerze jakże smakowity kwintet: on sam na wiolonczeli i puzonie
(ten ostatni tylko w jednym utworze), Alexander Frangenheim na kontrabasie, Thomas
Lehn pracujący z elektroniką (brzmiącą jak zawsze bardzo analogowo, ale jego
praca została także określona jako live-electronic),
Paul Lovens na instrumentach perkusyjnych oraz Mats Gustafsson na saksofonie
sopranowym. Na krążku znalazło się dziewięć swobodnych improwizacji – w pięciu
słyszymy cały kwintet, w dwóch tria i kolejnych dwóch duety. Całość tych
elektroakustycznych wspaniałości trwa 49 minut i kilka sekund.
Pierwsze dwie części realizuje kwintet. Muzycy rysują plamy
dźwiękowe, od startu tłocząc je w powłóczysty, ale zgrabny, niemal klasycznie
brzmiący … swobodny post-chamber. Ciekawe
dialogi melodyjnej wiolonczeli z zadziornym kontrabasem, bystre kontrapunkty
pozostałych, w tym także ulotnej, nieinwazyjnej elektroniki szukającej matowego
brzmienia, które nie kaleczyłoby zwiewności akustycznych strumieni dźwiękowych.
Krótkie i długie frazy, wdechy i westchnienia, dobre reakcje, cięte riposty. Pięknie
na tym tle jawi się sopran, który kwili urywanymi frazami, niczym instrument
Trevora Wattsa w najlepszych dla Spontaneous Music Ensemble latach. Drugi pasus
kwintetowy zagłębia się w szczegóły, szumi, szmera, dba o niuanse i perkusyjne
ornamenty na strunach. Świetną robotę wykonuje perkusjonalista, który ów
zwiewny potok nieoczywistości stara się po czasie formować w całkiem dynamiczną
ekspozycję. Czas na trio basu, sopranu i perkusjonalii – muzycy stawiają
wzajemne zasieki, reagują na siebie ze sporymi emocjami, płyną zwinnie od szczegółu
do ogółu. Czwarta część, to duet elektroniki i bystrze preparowanego puzonu. Choć
nie jest to takie proste, muzycy w tej ekspozycji starają się nade wszystko wzajemnie
imitować. Efekt jest fantastyczny! Od ciszy pomruków po hałas akustycznych
przesterów.
Na część piątą i szóstą znów powracamy do formuły pełnego
składu. Najpierw morze wystudzonego chamber.
Małe frazy arco, subtelne podrygi pizzicato, łagodny saksofon. Całość smakowicie
rozkwita, zwłaszcza kontrabas pozostawiony na pastwę smyczka. Kolejna opowieść,
to moment, któremu śmiało można przyznać miano najpiękniejszego na całej płycie.
Zaczynają go samotne, melancholijne smyczki. Po kilku ważnych oddechach
podłączają się talerze, prychający dęciak
i echo syntetycznych zwarć i przepięć. Urokliwe chamber, ale podane bez jednego przesłodzonego dźwięku, na finał
zmyślnie ekspresyjne!
Siódma część, to duet kontrabasu i elektroniki – grzmoty,
złowieszcze echo, mokre plamy i smugi cienia. Znów elektronika szuka tu cech
wspólnych z akustyką, a nie odwrotnie. Ósma improwizacja, to trio (saksofon,
wiolonczela i perkusjonalia) i kolejny stempel doskonałości koncepcji
preparowania subtelnych fraz na dramaturgicznym wdechu. Opowieść rysowana
wyjątkowo cienką, delikatną kreską. Na finał powraca kwintet, który świetnie
reasumuje całość dwóch koncertowych spotkań wyjątkowych muzyków. Kontrabas na
uwięzi smyczka, mikro drumming, tło
syntetyki, zalotny saksofon i perkusjonalne cello!
Bystry suspens, szukanie rytmu, tłumienie emocji. Same smakołyki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz