Dokładnie w najbliższy poniedziałek, w ostatni dzień maja, ukaże się pięćdziesiąta pierwsza płyta w katalogu brytyjskiego labelu Raw Tonk Records. Podobnie, jak jej poprzedniczka, ukaże się w formie czarnego krążka.
Angielski saksofonista Colin Webster zaprasza na premierę w
podwójnej roli – wydawcy i istotnego elementu składowego kwartetu, którego
nagranie zostało zamieszczone na płycie. Jej tytuł - Peck and Fleet - to nazwy dwóch podziemnych rzek Londynu, zatem
metafora dla niszowej muzyki swobodnie improwizowanej (tu silnie czerpiącej z
dorobku free jazzu) zdecydowanie na miejscu!
Początek lutego ubiegłego roku, londyńskie Dave Hunt Studio i czterech doskonale
znanych nam muzyków, tu wymienionych w kolejności alfabetycznej, tak, jak ma to
miejsce w albumowym credits: John
Edwards – kontrabas, Andrew Lisle – instrumenty perkusyjne (wedle słów wydawcy,
to jedynie small drum kit), Dirk
Serries – gitara akustyczna oraz rzeczony Colin Webster – saksofon altowy. Dwie
strony winyla, dwie długie improwizacje, łącznie 44 i pół minuty. So, welcome to heaven & hell of free improvised
music!
Peck. Muzycy zawłaszczają
nasze emocje niemal od pierwszej sekundy – gitara pełna umiaru, rozgrzany
smyczek na kontrabasie, zalotny, ale i zaczepny alt, wreszcie dopełniający
obrazu całości energetyczny, ale lekki, kreowany tylko na werblu drumming, który daje pierwszy znak życia
po kilkunastosekundowej zwłoce. Na dotarcie na pierwszy szczyt artyści potrzebują
ledwie dwie minuty, a zejście z niego zajmuje im jeszcze mniej czasu. Z miejsca
pokazują klasę wytrawnych kameralistów – dwa smyczki, rezonujące przedmioty percussion, prychanie i dobitne
westchnienia dęciaka. Budują nowy wątek
drobnymi dźwiękami, ale znów dbają o odpowiednie tempo. Cała narracja faluje
tempem, intensywnością i tylko dobrymi emocjami, a muzycy sprawiają wrażenie,
iż w każdej sekundzie improwizacji są nam w stanie zafundować dowolną zmianę.
Wszystko czynią z precyzją godną mistrzów kina grozy, a my jemy im z ręki i
tryskamy endorfinami. Grają zarówno czystym frazami, jak i preparowanymi, tłumią
emocje bądź skaczą sobie do gardeł. O dynamikę dba perkusista (czasami swinguje
szczoteczkami w tempie death-metalowym), gitarzysta stylowo kontrapunktuje, raz
za razem stawia narrację w nowym świetle, zadaje kolejne pytania nie czekając
na odpowiedzi, a prawdziwym jądrem tej improwizacji są kontrabas i saksofon, a
w zasadzie to, co dzieje pomiędzy muzykami i ich szalonymi, pozostającymi w
nieustannym ruchu instrumentami. Budują emocje jurnym smyczkiem i tubą dęciaka, która zdolna jest podrywać cały
kwartet do lotu. Gdy trzeba zejść do samej piwnicy, któż zrobi to lepiej niż mięsisty
dron basu i buchający zimnym powietrzem saksofon. Zauważmy, iż wiele dzieje się
tu z woli i nadkreatywności kontrabasisty, ale że parterów ma równie znakomitych,
ani przez moment nie możemy stwierdzić, iż improwizacja toczy się szlakami wyznaczanymi
wyłącznie przez niego. Po 17 minucie, w trakcie kolejnego tłumienia emocji,
nowy wątek powstaje na przykład na wystudzonym gryfie gitary i dzięki szumiącym
przedmiotom, które leniwie tańczą na werblu. W trakcie ponad 20-minutowej
narracji natrafiamy także na mikro incydenty solowe, ale to jedynie przystanki,
chwile na zaczerpnięcie świeżego powietrza przez pozostałych artystów. Pierwszą
część tej niebywałej podróży muzycy kończą na samym szczycie, do którego drogę wyżłobił
nerwowy kontrabas.
Fleet. Druga część
płyty zaczyna się na samym dnie, w ciszy zdobionej powiewami mrocznej świeżości.
Każdy z muzyków buduje tu niemal filigranowe frazy, które wystawia na żywioł
reakcji partnerów. Znów pracują dwa smyczki, szeleszczą perkusjonalia, a
saksofon prycha z przekąsem. Energia mocy spada na muzyków zupełnie
niespodziewanie, ale nie gotuje im głów. Wciąż są w stanie podejmować
racjonalne, wychłodzone decyzje. Tu pierwszy szczyt emocji zdaje się być
wyjątkowo nietypowy. Drumming
sprowadza się do budowania tła, a pozostałe instrumenty lepią się w imitacyjny
dron, w którym nawet saksofon brzmi nad wyraz strunowo. Tuż potem kolejny krok
ku doskonałości – drobne dźwięki, które niespodziewanie kreują dynamikę, a na szczycie
korowodu saksofon i ciągnący wszystkich za uszy, dynamiczny … tamburyn. Emocje
rosną, a gitara kontrapunktuje, zmysłowo piłując swoje rozgrzane struny. Iskry
lecą w każdą stronę, ale narracja hamuje, witając koniec dziesiątej minuty seta
jękiem gołych, wyposzczonych strun. Muzycy ponownie serwują nam plejadę
akustycznych wspaniałości. Przez kolejnych kilka minut pozostają w okolicach
ciszy i podsuwają nam perłę za perłą – gitarowe preparacje, szemrzący werbel, ciężko
oddychające struny basu, wreszcie parsknięcia saksofonu, początkowo zupełnie
pozbawione warstwy dźwiękowej, po chwili brzmiące jak soczyste pocałunki
dziewicy. W okolicach 15 minuty dynamika powraca – gitara rysuje pętle, kontrabas
zdziera struny, werbel dudni, a saksofon śle światełko do samego nieba. Zaraz
potem rozmarzony smyczek łagodzi jednak nastrój i każe zbierać siły przed ostatnim
wzniesieniem. Muzycy ruszają powoli, jakby nogi odmawiały im posłuszeństwa. Jęczą,
stękają, obijają się o siebie. Opowieść gęstnieje i nabiera mocy początkowo bez
udziału dynamicznej perkusji, która stawia stemple i buduje dramaturgiczny
suspens. Ów piękny moment w mgnieniu oka przeistacza się w finałową, jakże
efektowną przebieżkę. Szlak tyczy kontrabas, tempo dyktuje perkusja, a gitara i
saksofon stylowo mizdrzą się do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz