Jeśli cyfry zawarte w tytule dzisiejszej opowieści wpiszemy w dowolne urządzenie nawigujące, poprowadzi nas ono bezpośrednio pod koło podbiegunowe północne. Jeśli chcemy posłuchać dźwięków, jakie trzech Skandynawów zarejestrowało u progu tegorocznego lata i opatrzyło takim właśnie cyfrowym tytułem, wystarczy wrzucić srebrny dysk do odtwarzacza lub banalnie kliknąć w kafel znajdujący się na bandcampowej stronie wydawcy płyty!
Podróże polarne i słuchanie muzyki improwizowanej nie mają
być może wiele elementów wspólnych, ale z pewnością obie te czynności
przypisywane bywają ludziom szalonym! Tak przynajmniej twierdzą ci, który nie
lubią podróży lub/i ich percepcja muzyki ogranicza się do akceptowania jedynie
fraz granych w metrum 4/4.
A dla całej reszty – Ytterlandet! Trio zagrało w listopadzie
br. dwa koncerty w Polsce i dostarczyło fantastyczną płytę o tytule stanowiącym
parametry geograficzne koła podbiegunowego północnego! Koncert w poznańskim
Dragonie dość zgodnie określony został mianem wydarzenia roku, sama zaś płyta
zdaje się zasługiwać na równie efektowny poklask! Zatem bez zbędnej zwłoki
oddajemy się w ręce dwóch Szwedów i jednego Norwega, którzy w duńskich
okolicznościach przyrody naparzyli nam wyjątkowy napój! Welcome!
Drobne, urywane frazy, przypominające gazetowe ścinki, od
startu tej opowieści lepią się do siebie, niczym plastry miodu, konweniują ze
sobą, budują szklaną pajęczynę nierozerwalnych połączeń dźwiękowych. Na lewym
skrzydle posadowiony jest nieco skonfundowany, ironiczny saksofon, środkiem
płyną perkusjonalia złożone z tysiąca mikroskopijnych elementów, które w każdej
sytuacji zdolne są pokazać zupełnie inne oblicze, wreszcie na skrzydle prawym gitara
z niewielkim prądem, tworząca narrację poza wszelkimi podziałami gatunkowymi –
zna rocka, ceni jazz, ale nade wszystko kocha swobodną improwizację! Całość z każdą
sekundą swojego życia nabiera mocy, intensywności, pozostając wszakże lekką,
zwiewną, nieklasyfikowalną plejadą zdarzeń fonicznych. To taniec pijanych na
szkle, radosne pląsy beztroskich małolatów, których stać na prawdziwie szelmowskie
uśmiechy. Pierwsze dźwięki drugiej improwizacji wydają się być wytargane z
samego jądra ciszy. Nano frazy instrumentu dętego, źdźbła perkusyjnych
krawędzi, niezauważalne strużki fonii wprost z gitarowych strun. Narracja przypomina
delikatnie tłuczone szkło, które w małym zakładzie szlifierskim spada na obrzeża
zepsutej sprężarki powietrza, w tle której wirują opiłki metalu o nieznanych właściwościach.
Tu pajęczyna zdaje się być jeszcze bardziej misterna. Dźwięki dochodzące z
trzech, może czterech, czy nawet pięciu ośrodków dowodzenia bez trudu lepią się
w jeden strumień życia. A na sam koniec wszystko pachnie rockiem!
Trzecią opowieść otwiera nostalgiczny saksofon. Obok kłębi się
mała gitara, która pachnie post-jazzem. Perkusja wchodzi do gry po pewnym czasie
i szyje bardziej dynamiczną dramaturgię, zaprasza na ludyczny taniec nieoczywistych
skojarzeń. Jesteśmy na karuzeli, pełnej różowych huśtawek. Królem tej części
polowania wydaje się być drummer,
który rozsiewa zarazki, by po chwili zbierać obfite plony dźwiękowej infekcji.
Muzycy reagują na siebie, jakby byli jednym ciałem o trzech głowach. Pięknie
się imitują, syczą przez zaciśnięte zęby i kreślą piękne bohomazy, gęstniejąc w
bezruchu. W kolejnym epizodzie rolę introduktora przyjmuje na siebie gitarowy pick-up. Coś się sprzęga, coś generuje
szum. Narracja przypomina oniryczne plamy dźwięków wprost z debiutanckiej płyty
Sonic Youth. Saksofon szyje drony, perkusja preparuje, festiwal fake sounds trwa w najlepsze - urocza slowly dead ballad bezskutecznie szuka
swego końca. Drobne usterki na strunach podkreślają umowność sytuacji dramaturgicznej.
Improwizacja nieustannie zadaje pytania, które nie wymagają jednak jakichkolwiek
odpowiedzi.
Po ułamku jakże zbędnej ciszy słyszymy dęte nawoływanie. Tuż
obok gitarowe preparacje szyją kolejną pętlę wątpliwości. Na glazurze werbla żyją
tajemnicze przedmioty. Być może muzycy chcą iść w tango, ale dygresyjna natura ciągnie
ich na stronę i sieje post-intelektualny ferment. Krygują się, budują suspens,
wypalają kolejne papierosy. W roli naczelnego wichrzyciela znów post-rockowa,
oniryczna gitara. Saksofon nuci smutne piosenki, perkusja raz za razem zaskakuje
dźwiękiem niewiadomego pochodzenia. Kolejna slowly
dead ballad szuka martwej dynamiki, sięga po post-jazzowe frazy, wspina się
na drobne wzniesienie. Po nim już tylko niespełna trzyminutowe resume, stylowy ekstrakt z doskonałej całości.
W roli przodownika pracy tym razem saksofon, który rozsyła ochłapy jazzu i zaprasza
na finalny free dance. Kilka westchnień
w nieznanym kierunku i mikro solo na gitarze, zakończone krwistą ripostą, wyprowadzają
nas tuż przed oblicze ciszy. Play it
again, boy!
Ytterlandet 66°33′48.7″
N (Barefoot Records, CD 2021). Sture Ericson – saksofon sopranowy, altowy,
tenorowy i barytonowy, Henrik Olsson – gitara, Håkon Berre – perkusja. Nagrane
w czerwcu 2021 roku, w miejscu zwanym Christianshavns
Beboerhus (Kopenhaga). Sześć swobodnych improwizacji, czas trwania - 37:35.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz