Kontynuujemy, zapoczątkowaną w ubiegłym tygodniu, prezentację nowych płyt legend brytyjskiego free jazz/free impro, ponownie sięgając po nagranie, które na ujawnienie swojej albumowej odsłony potrzebowało wielu lat, w tym przypadku dokładnie dwunastu.
Na bliżej nam nieznanej, piwnicznej scenie w angielskim
Chatham, jesienią 2009 roku, spotykamy nie jedną, a trzy legendy gatunku! Czytelnicy
tych łamów o saksofoniście Evanie Parkerze i kontrabasiście Johnie Edwardsie
wiedzą na pewno wszystko, w przypadku zaś dokonań perkusisty Tony ‘go Marsha
sytuacja kształtować się może nieco inaczej. Tu, przy okazji tej płyty,
zauważmy jedynie, iż historia brytyjskiego jazzu i free jazzu (dokładnie w
takiej kolejności) byłaby niepomiernie uboższa, gdyby nie postać tego ruchliwego,
filigranowego i niezwykle temperamentnego drummera.
Niestety już od prawie dekady Tony koncertuje w innej rzeczywistości
czaso-przestrzennej.
Bez zbędnej zatem zwłoki przenosimy się do małego
pomieszczenia, w którym obok muzyków odnajdujemy także liczną, i incydentalnie
dość hałaśliwą, publiczność. Po stołach leje się piwo, na scenie zaś huczy
krwisty, rasowy free jazz. Bywa, że niektórym starcza to za całe szczęśliwe
życie.
Panowie ruszają w swoją efektowną podróż kolektywnym splotem
bystrych, gęstych i akustycznie bardzo soczystych brzmień (mimo utrudnień
akustycznych, wynikających z rozmiarów pomieszczenia i rozgadanej publiki).
Tenor Parkera jaki znamy i kochamy od tysiącleci, zwinny i niepowtarzalny tryb
pracy Edwardsa (czasami jego pizzicato
tak silnie splata się z arco, że
trudno to sobie wyobrazić, nie będąc na koncercie), wreszcie Marsh, który szyje
bardzo bogatą narrację perkusyjną, wplata w nią mnóstwo detali, intrygujących szczegółów,
aczkolwiek nade wszystko koncentruje się na budowaniu free jazzowego groove, niemal idealnego dla tria, które
nie ma zamiaru brać jeńców! Wielobarwnej narracji towarzyszą rytmiczne pomruki
któregoś z muzyków (chyba Johna), a może to jednak dzieło jednego z tych bardziej
już podchmielonych przedstawicieli publiczności. Improwizacja prowadzona jest w
bystrym, ale póki co, umiarkowanym tempie.
Z czasem dynamika wszakże rośnie, co jest efektem pracy nie tylko ogniście
usposobionego saksofonu, ale także żywych
turbulencji na gryfie kontrabasu oraz werblu i tomach drummerskich. Publika dodaje swoje, a muzycy niczym zwinne, wielopalczaste,
przebiegłe kocury, łapią nas za gardło i wiodą na zatracenie.
Po 10 minucie pojawiają się pierwsze oznaki zmiany. Najpierw
garść szybszych przebiegów kontrabasu, potem zejście ze sceny saksofonisty, które
daje sygnał dla efektownych, acz niedługich, solowych ekspozycji kontrabasisty
i stymulowanego kolejnym piskiem publiki drummera.
Parker powraca w połowie 18 minuty i na kilka pętli przekształca free jazzowego
potwora w łagodne, balladowe zwierzątko do głaskania. Taki stan rzeczy nie trwa
jednak długo. Tym razem w rolę wichrzyciela prawa i porządku wciela się Edwards
i riffując po rockowemu, nadaje improwizacji nową, nieskazitelną moc. Saksofon
Parkera aż parska z emocji, zaś Marsh, świetnie dawkując nam zmiany rytmiczne,
dodaje całości niezbędnego ognia. The
fire walks with them!
Kolejny odpoczynek tenorzysty ma miejsce w okolicach 26
minuty. Wtedy to na piękne, niemal barokowe solo zaprasza nas kontrabasowy
smyczek. Muzyk syci narrację tak dużą porcją emocji, iż iskry lecą na prawo i
lewo! Jego smyczek wciska się pomiędzy struny, po prostu je dewastuje! Saksofonista
powraca po 3-4 minutach i najpierw efektowną repetą, potem zaś dodatkową porcją
ekspresji wyprowadza trio na finałową prostą. Mniej więcej na półtorej minuty
przed końcem koncertu Parker próbuje sugerować finalizację, ale Marsh w ogóle
go nie słucha! Emocje raz jeszcze biorą górę, ale to rozsądek karze muzykom kończyć
spektakl mniej więcej w momencie, gdy wybija jego 36 minuta.
Evan Parker/ John Edwards/ Tony Marsh Medway Blues (FMR Records, CD 2021). Evan Parker – saksofon
tenorowy, John Edwards – kontrabas oraz Tony Marsh – perkusja. Nagrane na żywo
w piwnicy budynku zwanego Command House,
w angielskim Chatham, w październiku 2009 roku. Jedna improwizacja, 36 minut i
11 sekund.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz