Cykliczna zbiorówka recenzji świeżych porcji improwizacji przed nami! Tym razem, wobec zalewu ważnych tematów festiwalowych w ubiegłym miesiącu, trochę ustawiona okrakiem na osi czasu – miała być październikowa, ale zrobiła się listopadowa. Za to wyjątkowo rozbudowana, bo aż dziesięcioodcinkowa! Zestawienie jak zwykle pełne wolt stylistycznych i bogate w nazwiska do zapamiętania, także te z dalekiego świata, przynajmniej z europocentrycznego punktu widzenia! Jak świetnie bowiem wiemy, dobra muzyka improwizowana powstaje wszędzie, prawdopodobnie także na innych planetach, nie tylko układu słonecznego!
Naszą dzisiejszą marszrutę zaczniemy od pokaźnej porcji free
jazzu. Na początek nasi dobrzy znajomi z UK, którzy konsekwentnie zbliżają się
do osiągniecia stadium wzmożonego zainteresowania ich muzykowaniem. Potem skok
na drugi kontynent – dwie soczyste petardy z Argentyny i na poły kolumbijska,
nieco bardziej kameralna ekspozycja z Kanady! Powrót do Europy, to jednocześnie
wejście w stadium dźwiękowych eksperymentów – odpowiednio z Portugalii i Włoch!
W dalszej części nie zabraknie także francuskiego humoru, polsko-angielskiego
transu, soczystej porcji krajowego jazzu, a na koniec strunowych śpiewów w
towarzystwie kakadu!
Sloth Racket Organising Space (Luminous Label, CD 2022)
Kwiecień 2022, Lightship
95, Londyn: Cath Roberts – saksofon barytonowy, Sam Andreae – saksofon altowy,
Anton Hunter – gitara, Seth Bennett – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja.
Dziewięć części, 37 minut.
Na wstępie warto dopowiedzieć, iż album de facto składa się … z czterech rozbudowanych kompozycji Roberts,
które stanowią zgrabny szkielet dla wielowymiarowych improwizacji każdego z członków
kwintetu (wszystkie parzyste utwory). Pozostałe pięć części, to krótkie – trwające
od kilku do kilkudziesięciu sekund – zapisy foniczne, poczynione
najprawdopodobniej w trakcie sesji nagraniowej lub próby. Sloth Racket lubią
free jazz, który toczy się pewnymi z góry przewidzianymi ścieżkami, czasami doposażony
w śpiewny, melodyjny temat, który raz po raz przywraca improwizujących szaleńców
do świata trzeźwych i ogarniętych dźwiękowo.
Pierwszy z owych dłuższych utworów (a drugi na albumie)
budowany jest na bazie rozśpiewanych saksofonów, ostrego drive’u kontrabasu, intrygującej, post-rockowej gitary i perkusji, która
najpierw stempluje szlak, a potem kreśli dynamikę nagrania. To narracja stawiająca
raczej na kolektywizm niż indywidualne popisy. Kolejny utwór (czwarty) w dużej
części zdaje się być swobodną improwizacją, pełną niuansów brzmieniowych, preparacji,
lekkiej perkusji i post-balladowych, dętych
wtrętów. Temat utworu pojawia się dopiero po wielu minutach i porządkuje urokliwy
rozgardiasz na scenie. Szósta odsłona kreowana
jest w głównej mierze przez szczebioczące po ptasiemu saksofony. Po ich długiej
introdukcji improwizowane trzy grosze
dokładają pozostali instrumentaliści. Ósma opowieść zdaje się być wyjątkowo
zgrabnym podsumowanie albumu. Zaczyna ją perkusyjna introdukcja. Potem do gry wchodzi
smyczek i jazzowo usposobiona gitara. Ta trójka kreuje narrację, pod którą najpierw
podłącza się baryton, a potem alt. Dynamiczna opowieść przez chwilę staje się
tu duetem gitary i altu, by po niedługiej chwili tanecznym i marszowym krokiem
sięgnąć szczęśliwego końca.
Ezequiel Jaime/ Daniel Bruno/ Carto Brandán/ Jerónimo Díaz Quiromancia (Neue Numeral, DL 2022)
Luty 2022, Estudio El Cubo,
Argentyna: Ezequiel Jaime – bas elektryczny, Daniel Iván Bruno – puzon, Carto
Brandán – perkusja oraz Jerónimo Díaz Mauro – gitara. Siedem dobrze
zaplanowanych improwizacji, łącznie 28 minut.
Po nagrania muzyki improwizowanej z Argentyny sięgamy coraz
częściej i zawsze są to pociągnięcia przynoszące nieskrywaną radość z odsłuchu.
Znamy już kilku bystrzaków z tamtej części świata, ale czwórka, która teraz puszcza
do nas oko ewidentnie debiutuje na tych łamach. Gęsty, sfuzzowany bas, który oddycha
całym ciałem, błyskotliwa gitara, która zdaje się tu mieć kilka twarzy, a
najpiękniejsza z nich przypomina szkliste brzmienie Ferrana Fagesa. Do tego zwinny,
koci w ruchach puzon, który potrafi brzmieć wyjątkowo szorstko, no i równie inteligentna
w ruchach perkusja, która choć nigdy nie wychodzi przed szereg, zawsze jest
tam, gdzie być powinna. Całość nie trwa tu nawet dwóch kwadransów i to być może
jedyna wada tego doskonałego albumu!
Początek grany jest kolektywnym, gęstym strumieniem dźwiękowym, konstruowany siłą brzmienia całego kwartetu. Pocięta, naznaczona tembrem grzmiących przetworników gitarowych improwizacja nie daje tu czasu na refleksję - kupujemy ją całą już po kilku pierwszych pętlach narracyjnych. W drugiej opowieści czujemy posmak rocka, ognistego, świetnie odnajdującego się w żmudnym procesie improwizacji. Narracja kipi do tego stopnia, iż puzon zdany jest na wysoki pisk, by przebić się przez ścianę gitar i perkusji. Trzecia historia, to szansa dla owego puzonu, by pokazać lwi pazur – improwizuje jedynie w duecie z perkusją. No i pokazuje nie jeden pazur! Czwarta narracja zdejmuje nogę z gazu, jest powolna, czerstwa, nasiąknięta wywarem z dobrego, gitarowego jazzu. Bas bystrze pulsuje, a puzon zanosi się śmiechem. W piątej odsłonie dynamika powraca, a swoje piękne chwile ma tu zmutowany w brzmieniu blaszak. Szybka, nerwowa czasówka z małym zniesieniem. Przedostatnia improwizacja, to elektroakustyczne zabawy basu i gitary. Od krok od hałasu, o krok od onirycznej ciszy. Finałowa ekspozycja znów stawia na gęsty, masywny kolektywizm - soczyste łamańce rytmiczne i wyjący do księżyca puzon.
Czas akcji nieznany, okoliczności studyjne w argentyńskiej
La Placie: Jonatan Schenone – kontrabas, Sebastían Stecher – perkusja oraz Matías
Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, kompozycje. Tych ostatnich są cztery,
łącznie trwają niecałe 30 minut.
Kolejne nagranie z Argentyny, które trwa mniej niż dwa
kwadranse. Na tamtych ziemiach, to reguła! Nade wszystko chyba jednak skromność
i ważna dla dramaturgii nagrania zasada, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za
mało, niż o jeden za dużo. Niemal bezcenna rzecz w muzyce improwizowanej! A
rzeczone Preámbulo, to klasycznie zinstrumentalizowane
trio swobodnego jazzu, improwizujące na bazie skomponowanego materiału. W sumie
słyszeliśmy takie granie miliony razy, ale coś sprawia, iż ze spotkania z triem
Formicy wychodzimy zadowoleni i dalece bogatsi w definitywnie smakowite
doznania artystyczne.
Rozśpiewany temat pierwszego utworu wspiera masywna sekcja
rytmu – lekko zadumany bas i kręcąca urocze pętle perkusja. Saksofonista pnie
się ku górze i z radością ucieka w improwizowane didaskalia. Po niedługiej
chwili podobnie czynią pozostali aktorzy tej bystrej narracji. Drugi utwór ma wstęp
dalece balladowy, kreślony zwinnym, kontrabasowym smyczkiem. Molowa opowieść po
kilku zakrętach nabiera mocy i kołysze się na lekkim, oceanicznym wietrze. Na czele
pochodu improwizatorów staje saksofonista, który intensywnie brudzi brzmienie. Trzeci
utwór od startu płynie wedle wskazań z pięciolinii. Temat znów podany na twardo, z dużą dawką melodyjności - open jazz z posmakiem świeżości, kreowany
na dużej swobodzie, ale bardzo precyzyjny w każdym niemal ruchu. Niekiedy
przypomina najlepsze momenty tria Adama Pierończyka z połowy lat 90. ubiegłego
stulecia, bazujące na rytmie, ale rozhuśtane do granic. Pod koniec tej części
muzycy serwują solo na perkusji, które pojawia się także w ostatnim utworze.
Ten zaś zdaje się być refleksyjną post-balladą, budowaną na urokliwym rytmie, który
pachnie słodką salsą!
Daniel James / Pablo Jimenez Improvisations (Small Scale Music,
DL 2022)
Październik 2021, domowe studio w Montrealu: Pablo Jimenez –
kontrabas oraz Daniel James – gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 33 minuty
z sekundami.
Swobodnie improwizowane, nad wyraz intrygujące spotkanie
Kolumbijczyka i Kanadyjczyka pod flagą małego labelu z Quebecu. W pełni
akustyczne, pozbawione obłych kształtów, wyraziste, chwilami zadziorne, ale
także dość mroczne. Do tego z mnóstwem emocji pomiędzy strunami. I to nie tylko
kameralnych!
Sytuacja na starcie dalece frapująca – cierpiące, smyczkowe
oddechy i gitara, która pracuje na strunach brzmiących, jakby ulepione były z organów
wewnętrznych ludzkiego ciała. Smutek miesza się tu z nerwowym przekładaniem
nogi na nogę. Ekspresyjne zjazdy i leniwe podbiegi, kanciaste frazy i dźwiękowe
metafory. Także tarcia i skrzypienia, akcenty perkusjonalne. W trzeciej odsłonie
muzycy wspinają się na palce i skaczą po wilgotnej łące. Post-barok, flażolety,
małe otarcia i subtelne krwawienia. W kolejnej skutecznie szukają fikuśnej
dynamiki, namiętnie szarpią za struny, jakby od tego zależało ich życie, nie
tylko artystyczne. Emocje pikują ku górze, jak słupek rtęci w upalne
popołudnie. W trakcie piątej części artyści delikatnie tłumią namiętności po
obu stronach nieistniejącej sceny. Stawiają leniwe kroki, szepczą po kątach,
szarpią za struny z trwogą. Kreują suspens, ale może też pytają o kierunek dalszej
drogi. Na ostatniej prostej łapią jednak dynamikę, co dobrze robi całej ekspozycji.
Końcową improwizację budują brzmieniowym i emocjonalnym dysonansem. Kontrabasista
preparuje smyczkiem, gitarzysta tapla się w akustycznym ambiencie. Opowieść składa
się drobnych elementów, pozornie od siebie różnych, ale zwinie lepiących się w spójną
całość. Narracja skrzy się tu niespodziankami, każda akcja liczyć może na
chytra ripostę. Kontrabas pod smykiem śpiewa smutne piosenki, gitara kłębi się
w sobie i zionie drobnym ogniem. Samo zakończenie brnie w mroku po kolana, ale
nerwy muzyków pozostają w stanie napięcia aż do uzyskania pełnej ciszy.
Hocus Narrow (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2022)
Czas akcji nieznany, nagranie live, Água Ardente, Lizbona: João Almeida – no-input mixer. Siedem utworów, 41 minut z sekundami.
Muzycy improwizujący, to wspaniały gatunek artystów.
Uwielbiają czerpać inspiracje ze wszystkiego, a ucieczki w międzygatunkowe
otchłanie złych mocy, to niemal ich chleb powszedni. Młody, wielce już
obiecujący trębacz z Lizbony właśnie zapisał się do tej kasty odszczepieńców.
Wykorzystując dźwiękowy mikser (zapewne analogowy), który generuje fonie nie
mając nic na tzw. wejściu, zaprasza nas na harsh-noise’owy
trip. Dodajmy, jedyny w swoim rodzaju, wyłącznie dla osób, którzy nie są
nadmiernie wrażliwi na trudne dźwięki.
Efekt bywa tu incydentalnie różny, momenty intelektualnego bezdechu zdarzać się
mogą nam często, ale artystyczna bezczelność Portugalczyka, świetna konstrukcja
dramaturgiczna i poziom kreatywności w obrębie zupełnie niemuzycznego instrumentarium
winien budzić nas niekłamany podziw.
Początek koncertu nie pozostawia nam złudzeń. Czerstwy, syntetyczny
strumień fonii pulsuje, niczym pętla śmierci, która zaciska się wokół naszej
szyi. Gna do przodu, nie bez drobnych usterek. Muzyk pracuje na pokrętłach, w
pocie czoła kreując ostatecznie dwie ścieżki hałasu. Ten ostatni nabiera mocy w
kolejnej części. Jakby pracowały turbosprężarki powietrza - narracja przypomina
epokowe nagrania Squarepushera, ale pozbawione beatu, często przybiera też postać
gęstego szumu. Na starcie trzeciej części przez moment wydaje nam się, że słyszymy
gitarowe sprężenia. Poemat syntetycznej plądrofonii – raz wysoko, raz nisko,
raz atakuje z daleka, innym razem z samego bliska. Całość nabiera pewnej pokracznej
taneczności, przypomina berlińskie post-techno sprzed trzech dekad, ale pozbawiane
dubowego echa. Narracja na ogół pulsuje w niskich częstotliwościach, ale
potrafi też być lekka, brzmieć niczym uszkodzona krótkofalówka. Końcowa narracja
nie jest bynajmniej kodą, to nowa, gęsta porcja hałasu. Zmutowane, poranione
kojoty wyją do księżyca, a przed nami lub w nas, w samym środku naszej głowy, już
tylko ściana dźwięku.
Listopad i grudzień 2021, studyjna sesja improwizowana we
Włoszech; Marco Ferrazza – elektronika oraz Giacomo Salis – instrumenty
perkusyjne i obiekty. Cztery epizody, 31 minut.
Jeśli nagranie podsyła nam włoski perkusjonalista Salis,
możemy być pewni dźwiękowego ciągu przyczynowo-skutkowego, wysokiej jakości i
dużej pieczołowitości w kreowaniu absolutnie swobodnej improwizacji. Tym razem
Giacomo wyłącznie w towarzystwie elektroniki, znów z tezą na ustach, iż
elektroakustyka może mieć bardzo intrygujący dla ucha wymiar. Pierwsze dwie
części dają tu lekką przewagę akustyce, w dwóch kolejnych delikatny prym
wiedzie syntetyka. Ale, tak czy inaczej, proporcje są naprawdę modelowe.
Na starcie syntetyka pulsuje bezruchem, zaś na perkusyjnym werblu
szeleszczą przedmioty poruszające się ruchem okrężnym. Narracja nabiera tu
drobnej dynamiki, głównie dzięki rosnącemu napięciu na glazurze perkusyjnego przedmiotu,
być może także w efekcie działań live
processing, ale tego akurat nie jesteśmy pewni. W kolejnej improwizacji syntetyka
stawia na działania o znamionach dynamicznych, z kolei akustyka mości się w
sobie, przypominając dźwiękowy rozgardiasz w domowej kuchni. Słyszymy inside piano, ale to zapewne złudzenie
foniczne. Z czasem wszystko smakuje tu żywym mięsem. W trzeciej odsłonie elektroakustyka
chwili przybiera na masie i stanowczości. Najpierw szemra, potem zaczyna
skwierczeć jak olej na patelni. Narracja nosi już znamiona hałaśliwej, jeśli tylko
podkręcimy potencjometr - przypomina soundtrack
do filmu o umierającym przemyśle ciężkim. W finałowej opowieści syntetyczne
pulsowanie napotyka na perkusjonalne szumowisko. Elektroakustyczny śmietnik
mieni się tu wieloma szarymi barwami. Można odnieść wrażenie, że każdy dźwięk
wpada do elektronicznego kotła i powraca na scenę w syntetycznej powłoce. Żywe
dźwięki stękają i szeleszczą, martwa natura szuka zagubionej dynamiki.
René Lussier Au
Diable Vert (Circum-Disc/ ReR Megacorp, CD 2022)
Czas, miejsce i forma nagrania nieznane: René Lussier –
gitary, bas, instrumenty perkusyjne, kompozycje, Luzio Altobelli – akordeon, marimba,
Julie Houle - tuba, euphonium, Robbie Kuster - mały zestaw perkusyjny, mbira, śpiewająca piła, Marton Maderspach –
mały zestaw perkusyjny, Guillaume Bourque – klarnety, Alain Trudel – puzon (w
trzech utworach), Koichi Makigami – głos (jeden utwór), Takashi Harada - fale
Martenota (jeden utwór) oraz Chris Cutler – głos (jeden utwór). Dziewięć
części, 48 minut z sekundami.
Znamienita postać francuskiej art-rockowej gitary zaprasza
na wycieczkę do miejsca, które nazwać moglibyśmy … paryskim lunaparkiem.
Nagrania powstałe, tudzież wykoncypowane w trakcie pandemii (zatem nie wiemy,
ile tu klejenia ścieżek, ile realnych spotkań muzyków), bogate w wydarzenia
foniczne, zgiełk ulicy, chaos kreacji i plejady dźwiękowych gagów, po prawdzie
nieco-slapstickowych. Ów wielobarwny kalejdoskop upstrzony jest mnogością
gitarowych fraz, co dla wielu stanowić będzie zapewne główną atrakcję tej
płyty.
Już pierwsze nagranie doskonale wprowadza nas w klimat
płyty. Frywolna, dość zabawna gra w dźwięki (z akordeonem!), ale narracja poszatkowana
niemal po zornowsku! Bogata instrumentacja, głosy z offu i drobne zaśpiewy,
zarówno wokalne, jak i dęte. W kolejnych częściach napotykamy na coraz więcej
gitarowych popisów - tylko ten instrument zdaje się tu mieć jakąś drobną
przestrzeń do improwizowania. Dramaturgia rwana i szarpana, ale precyzyjnie
zaplanowana, a całość definitywnie przeładowana pomysłami. W trzecim utworze pojawia
się prawdziwie rockowa ekspresja, w kolejnej, już na poły balladowej, słyszymy więcej
niż jedną gitarę, także marimbę i ciepły tembr puzonu. I jakby nam było mało,
narrację rozrywają także wokalne wtręty w języku japońskim. Finał utworu grany
już jest w tempie karabinu maszynowego, zgodnie z zasadą, iż najświętszą na tym
albumie jest idea permanentnej zmiany. W kolejnych częściach mamy bluesową balladę,
skoczny, francuski walczyk z kwasowym posmakiem i udaną fazę improwizacji z
akordeonem w roli głównej. Nim opowieść dobrnie do szczęśliwego końca dostajemy
jeszcze dwa ekspresyjne utwory z rockowymi emocjami i finałową, taneczną opowieść
(z tubą!), która pachnie dobrą, bałkańską wódką.
Luty 2016 roku, miejsce nieznane, okoliczności studyjne,: Markus
Wenninger – flet, klarnety, syntezator modularny, didgeridoo oraz Dariusz
Błaszczak - tampura, śpiewające
miseczki, gongi, porcelanowe dzwony, obiekty, klawikord, Aleksander Olszewski –
instrumenty perkusyjne, głos, drobne przedmioty dmuchane, Jan Fanfare -
clavinet D6, głos, looper, harmonika,
gitara, Adam Webster - wiolonczela, looper,
głos oraz Vj Pietrushka - live visual
(w wersji audio pozostaje nam wyobraźnia). Cztery improwizacje, 38 minut.
Nasi ulubieni Koci Pasterze,
orędownicy transowej, rozwichrzonej, dalece swobodnej improwizacji powracają z
artystycznego niebytu wraz z niemieckim multiinstrumentalistą i niewykluczone,
iż serwują nam swoje najlepsze jak dotąd danie. Soczyste, klimatyczne, dobrze skonstruowane
pod względem dramaturgicznym i brzmieniowym, zgrabnie nasycone niebanalną
rytmiką, dodatkowo doposażone w świetną robotę dętą zaproszonego gościa.
Pierwsza opowieść rodzi się tu w ciszy elektroakustyki,
małych strun traktowanych wilgotnym smyczkiem i dętych oddechów. Flow formuje się niejako samoczynnie zwinną
pracą perkusjonalii, do gry wchodzą kolejne instrumenty, a w tle snuje się strużka
psychodelii. W kolejnej opowieści na czele orszaku straceńców pojawia się
aktywny klarnet, którego niosą polirytmiczne perkusjonalia. W tle świetnie pracuje
wiolonczela, a nad nią unosi się chmura elektroakustycznych niespodzianek.
Narracja połyka kolejne strumienie dźwiękowe i z łatwością wspina się drobne, jakże
ekspresyjne wzniesienie. Trzecia opowieść znów startuje w mroku, syci się pojedynczymi
odgłosami, skutecznie szuka rytmicznej bazy. Jej nerwem życia staje się didgeridoo.
Egzotyka rytualnego tańca porywa tu wszystkich, a nerwowe tło buduje dodatkowe emocje.
Czwartą improwizacją otwierają dźwięki fletu. Dość szybko do pracy biorą się perkusjonalia.
Chamber cello rzuca wyzwanie, które liczyć
może na kreatywne reakcje z każdej strony. Opowieść ma tu kilka faz, czasami rezygnuje
z bazy rytmicznej na rzecz serii pytań i odpowiedzi, zwinnej gry na małe pola,
tudzież budowania onirycznej aury głosami z offu.
Ziemia Ziemia Dniem (Ziemia, CD 2022)
Czas i miejsce powstania nagrania nieznane: Oskar Tomala –
gitara, klarnet, Mateusz Żydek – trąbka, Jakub Wosik – kontrabas, skrzypce oraz
Alan Kapołka – perkusja. Siedem kompozycji własnych, 49 minut.
Obiecany w preambule tekstu soczysty jazz zapewnia nam
krajowy kwartet w składzie jak wyżej. Młodzi muzycy dobrze tu sobie wszystko
rozpisali, przydzielili role i sprytnie je wykonali. Tematy są zgrabne,
nieprzegadane, solowe ekspozycje trzymają poziom, a całość nie musi podpierać
się cytatami z przeszłości, choć ich nie unika. Najlepsze wszakże przydarza się
muzykom, gdy puszczają wodze fantazji, śmiało wkraczają w dynamiczne strefy i rozsiewają
plamy ekspresji po całej scenie studia nagraniowego.
Temat otwarcia wydaje się być dość słodki i nad wyraz melodyjny.
Szybkie wejście w fazę improwizacji dobrze tu robi wszystkim – także rockowo
usposobionej gitarze i trąbce, która brudzi swoje brzmienie. W kolejnej
narracji introdukcja przypada w udziale gitarowym pick-up’om, temat jest przebiegle ogrywany, a kolektywne
improwizacje pachną odrobiną bluesa. W części trzeciej uwagę kierujemy na
soczyste solo trąbki i gitarę, która zdaje się brzmieć m-base’owo. Czwarty temat płynie z kontrabsu (nie pierwszy zresztą
raz), a całość syci się ambientowymi klimatami. To, co najlepsze na krążku dzieje
się w utworze piątym. Drive basu ustawia
tu wszystko. Narracja z rockowym zębem i semickim zaśpiewem udanie odnajduje
strefę spokoju, zmysłowych preparacji (są i skrzypce!), tłumionych melodii,
tudzież mrocznej kameralistyki. Szósty temat na starcie huśta się na wietrze,
po czym łapie prosty rytm, a tradycyjny już na tym albumie wzrost dynamiki
dobrze robi całej ekspozycji. Finałowa kompozycja w swej fazie wstępnej nosi
znamiona ciepłej, niesmutnej ballady, zdobionej fikuśnymi ornamentami i
szczyptą gitarowego dubu. Po eskalacji tempa opowieść zdaje się formować w
niebanalną trawestację La Fiesty
Return To Forever!
Elo Masing, Christoph Schwantke, Hui-Chun Lin & Kakaduu Music with Birds (Creative Sources,
2CD 2022)
Marzec 2021, Berlin: Elo Masing – skrzypce, głos, obiekty, Christoph
Schwantke - 8-strunowa gitara, głos (dysk pierwszy), Hui-Chun Lin –
wiolonczela, obiekty, głos (dysk drugi) oraz Kakaduu – dźwięki wszelakie.
Łącznie czternaście improwizacji, 93 minuty z sekundami.
Z ptakami improwizował już choćby Evan Parker, czyniąc
ornitologiczne dyskusje za pomocą saksofonu sopranowego. Tym razem do
kreatywnej wymiany dźwięków z żywą istotą stają instrumenty strunowe. Skrzypce,
raz z udziałem gitary, drugim razem wiolonczeli, starają się włączyć w proces
swobodnej improwizacji papugę. Ta ostatnia wydaje sporo dźwięków (także uderza
w dzwoneczki), czasami sprawia wrażenie nieco przestraszonej, ale bywa też, że
sama próbuje nadawać ton narracji.
Jeśli na pierwszym dysku szukamy urokliwych dźwięków instrumentalnych,
to naszą uwagę winniśmy zwracać nade wszystko na pracę skrzypiec. Niemal w każdej
z krótkich, nieprzegadanych odsłon mają nam one do zaoferowania dużo smukłych,
niekiedy preparowanych, ale także melodyjnych fraz. Jeśli w tej części albumu
szukamy szczególnie udanych interakcji na linii instrument-ptak, sięgnąć winniśmy
po ostatnie trzy opowieści. Szczególnie część ósmą, gdy większość narracji, to
głosowe pobudzanie papugi do aktywności. Rozmowy i śpiewy, krzyki i nawoływania.
Finałowa opowieść zostaje oddane w ręce ptaka, a muzycy jedynie spacerują wokół
niego. Definitywnie ciekawiej jest na dysku drugim, który przynosi cztery
rozbudowane improwizacje. Od samego początku w bystre interakcje wchodzą tu zarówno
muzycy, którzy nie szczędzą nam post-barkowych piękności i brudnych,
preparowanych fraz, jak i papuga, której długie, smyczkowe frazy wydają się
podobać szczególnie mocno. Swoje dokładają także obiekty, które szeleszczą i
dobrze wpływają na ptasią kreatywność. Najbardziej urokliwą częścią jest tu
druga improwizacja (z bardzo aktywnym ptakiem), najbardziej zaś ekspresyjną
trzecia, gdy narracja prowadzona jest zdecydowanie przez trzy ośrodki
dźwiękowe. Zwinnych interakcji nie brakuje także w ostatniej improwizacji, w
trakcie której kakadu wydaje się niebywale pobudzone i skore do dźwiękowych
figli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz