Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 8 listopada 2022

The November’ Round-up: Sloth Racket! Quiromancia! Formica! James & Jiminez! Hocus! Ferrazza & Salis! Lussier! Shepherds Of Cats! Ziemia! Masing!


Cykliczna zbiorówka recenzji świeżych porcji improwizacji przed nami! Tym razem, wobec zalewu ważnych tematów festiwalowych w ubiegłym miesiącu, trochę ustawiona okrakiem na osi czasu – miała być październikowa, ale zrobiła się listopadowa. Za to wyjątkowo rozbudowana, bo aż dziesięcioodcinkowa! Zestawienie jak zwykle pełne wolt stylistycznych i bogate w nazwiska do zapamiętania, także te z dalekiego świata, przynajmniej z europocentrycznego punktu widzenia! Jak świetnie bowiem wiemy, dobra muzyka improwizowana powstaje wszędzie, prawdopodobnie także na innych planetach, nie tylko układu słonecznego!

Naszą dzisiejszą marszrutę zaczniemy od pokaźnej porcji free jazzu. Na początek nasi dobrzy znajomi z UK, którzy konsekwentnie zbliżają się do osiągniecia stadium wzmożonego zainteresowania ich muzykowaniem. Potem skok na drugi kontynent – dwie soczyste petardy z Argentyny i na poły kolumbijska, nieco bardziej kameralna ekspozycja z Kanady! Powrót do Europy, to jednocześnie wejście w stadium dźwiękowych eksperymentów – odpowiednio z Portugalii i Włoch! W dalszej części nie zabraknie także francuskiego humoru, polsko-angielskiego transu, soczystej porcji krajowego jazzu, a na koniec strunowych śpiewów w towarzystwie kakadu!



Sloth Racket  Organising Space (Luminous Label, CD 2022)

Kwiecień 2022, Lightship 95, Londyn: Cath Roberts – saksofon barytonowy, Sam Andreae – saksofon altowy, Anton Hunter – gitara, Seth Bennett – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Dziewięć części, 37 minut.

Na wstępie warto dopowiedzieć, iż album de facto składa się … z czterech rozbudowanych kompozycji Roberts, które stanowią zgrabny szkielet dla wielowymiarowych improwizacji każdego z członków kwintetu (wszystkie parzyste utwory). Pozostałe pięć części, to krótkie – trwające od kilku do kilkudziesięciu sekund – zapisy foniczne, poczynione najprawdopodobniej w trakcie sesji nagraniowej lub próby. Sloth Racket lubią free jazz, który toczy się pewnymi z góry przewidzianymi ścieżkami, czasami doposażony w śpiewny, melodyjny temat, który raz po raz przywraca improwizujących szaleńców do świata trzeźwych i ogarniętych dźwiękowo.

Pierwszy z owych dłuższych utworów (a drugi na albumie) budowany jest na bazie rozśpiewanych saksofonów, ostrego drive’u kontrabasu, intrygującej, post-rockowej gitary i perkusji, która najpierw stempluje szlak, a potem kreśli dynamikę nagrania. To narracja stawiająca raczej na kolektywizm niż indywidualne popisy. Kolejny utwór (czwarty) w dużej części zdaje się być swobodną improwizacją, pełną niuansów brzmieniowych, preparacji, lekkiej perkusji i post-balladowych, dętych wtrętów. Temat utworu pojawia się dopiero po wielu minutach i porządkuje urokliwy rozgardiasz na scenie.  Szósta odsłona kreowana jest w głównej mierze przez szczebioczące po ptasiemu saksofony. Po ich długiej introdukcji improwizowane trzy grosze dokładają pozostali instrumentaliści. Ósma opowieść zdaje się być wyjątkowo zgrabnym podsumowanie albumu. Zaczyna ją perkusyjna introdukcja. Potem do gry wchodzi smyczek i jazzowo usposobiona gitara. Ta trójka kreuje narrację, pod którą najpierw podłącza się baryton, a potem alt. Dynamiczna opowieść przez chwilę staje się tu duetem gitary i altu, by po niedługiej chwili tanecznym i marszowym krokiem sięgnąć szczęśliwego końca.

 


Ezequiel Jaime/ Daniel Bruno/ Carto Brandán/ Jerónimo Díaz  Quiromancia (Neue Numeral, DL 2022)

Luty 2022, Estudio El Cubo, Argentyna: Ezequiel Jaime – bas elektryczny, Daniel Iván Bruno – puzon, Carto Brandán – perkusja oraz Jerónimo Díaz Mauro – gitara. Siedem dobrze zaplanowanych improwizacji, łącznie 28 minut.

Po nagrania muzyki improwizowanej z Argentyny sięgamy coraz częściej i zawsze są to pociągnięcia przynoszące nieskrywaną radość z odsłuchu. Znamy już kilku bystrzaków z tamtej części świata, ale czwórka, która teraz puszcza do nas oko ewidentnie debiutuje na tych łamach. Gęsty, sfuzzowany bas, który oddycha całym ciałem, błyskotliwa gitara, która zdaje się tu mieć kilka twarzy, a najpiękniejsza z nich przypomina szkliste brzmienie Ferrana Fagesa. Do tego zwinny, koci w ruchach puzon, który potrafi brzmieć wyjątkowo szorstko, no i równie inteligentna w ruchach perkusja, która choć nigdy nie wychodzi przed szereg, zawsze jest tam, gdzie być powinna. Całość nie trwa tu nawet dwóch kwadransów i to być może jedyna wada tego doskonałego albumu!

Początek grany jest kolektywnym, gęstym strumieniem dźwiękowym, konstruowany siłą brzmienia całego kwartetu. Pocięta, naznaczona tembrem grzmiących przetworników gitarowych improwizacja nie daje tu czasu na refleksję - kupujemy ją całą już po kilku pierwszych pętlach narracyjnych. W drugiej opowieści czujemy posmak rocka, ognistego, świetnie odnajdującego się w żmudnym procesie improwizacji. Narracja kipi do tego stopnia, iż puzon zdany jest na wysoki pisk, by przebić się przez ścianę gitar i perkusji. Trzecia historia, to szansa dla owego puzonu, by pokazać lwi pazur – improwizuje jedynie w duecie z perkusją. No i pokazuje nie jeden pazur! Czwarta narracja zdejmuje nogę z gazu, jest powolna, czerstwa, nasiąknięta wywarem z dobrego, gitarowego jazzu. Bas bystrze pulsuje, a puzon zanosi się śmiechem. W piątej odsłonie dynamika powraca, a swoje piękne chwile ma tu zmutowany w brzmieniu blaszak. Szybka, nerwowa czasówka z małym zniesieniem. Przedostatnia improwizacja, to elektroakustyczne zabawy basu i gitary. Od krok od hałasu, o krok od onirycznej ciszy. Finałowa ekspozycja znów stawia na gęsty, masywny kolektywizm - soczyste łamańce rytmiczne i wyjący do księżyca puzon.



 
Matías Formica Trio  Preámbulo (bandcamp’ self-released, DL 2022)

Czas akcji nieznany, okoliczności studyjne w argentyńskiej La Placie: Jonatan Schenone – kontrabas, Sebastían Stecher – perkusja oraz Matías Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, kompozycje. Tych ostatnich są cztery, łącznie trwają niecałe 30 minut.

Kolejne nagranie z Argentyny, które trwa mniej niż dwa kwadranse. Na tamtych ziemiach, to reguła! Nade wszystko chyba jednak skromność i ważna dla dramaturgii nagrania zasada, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za mało, niż o jeden za dużo. Niemal bezcenna rzecz w muzyce improwizowanej! A rzeczone Preámbulo, to klasycznie zinstrumentalizowane trio swobodnego jazzu, improwizujące na bazie skomponowanego materiału. W sumie słyszeliśmy takie granie miliony razy, ale coś sprawia, iż ze spotkania z triem Formicy wychodzimy zadowoleni i dalece bogatsi w definitywnie smakowite doznania artystyczne.

Rozśpiewany temat pierwszego utworu wspiera masywna sekcja rytmu – lekko zadumany bas i kręcąca urocze pętle perkusja. Saksofonista pnie się ku górze i z radością ucieka w improwizowane didaskalia. Po niedługiej chwili podobnie czynią pozostali aktorzy tej bystrej narracji. Drugi utwór ma wstęp dalece balladowy, kreślony zwinnym, kontrabasowym smyczkiem. Molowa opowieść po kilku zakrętach nabiera mocy i kołysze się na lekkim, oceanicznym wietrze. Na czele pochodu improwizatorów staje saksofonista, który intensywnie brudzi brzmienie. Trzeci utwór od startu płynie wedle wskazań z pięciolinii. Temat znów podany na twardo, z dużą dawką melodyjności - open jazz z posmakiem świeżości, kreowany na dużej swobodzie, ale bardzo precyzyjny w każdym niemal ruchu. Niekiedy przypomina najlepsze momenty tria Adama Pierończyka z połowy lat 90. ubiegłego stulecia, bazujące na rytmie, ale rozhuśtane do granic. Pod koniec tej części muzycy serwują solo na perkusji, które pojawia się także w ostatnim utworze. Ten zaś zdaje się być refleksyjną post-balladą, budowaną na urokliwym rytmie, który pachnie słodką salsą!

 


Daniel James / Pablo Jimenez  Improvisations (Small Scale Music, DL 2022)

Październik 2021, domowe studio w Montrealu: Pablo Jimenez – kontrabas oraz Daniel James – gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 33 minuty z sekundami.

Swobodnie improwizowane, nad wyraz intrygujące spotkanie Kolumbijczyka i Kanadyjczyka pod flagą małego labelu z Quebecu. W pełni akustyczne, pozbawione obłych kształtów, wyraziste, chwilami zadziorne, ale także dość mroczne. Do tego z mnóstwem emocji pomiędzy strunami. I to nie tylko kameralnych!

Sytuacja na starcie dalece frapująca – cierpiące, smyczkowe oddechy i gitara, która pracuje na strunach brzmiących, jakby ulepione były z organów wewnętrznych ludzkiego ciała. Smutek miesza się tu z nerwowym przekładaniem nogi na nogę. Ekspresyjne zjazdy i leniwe podbiegi, kanciaste frazy i dźwiękowe metafory. Także tarcia i skrzypienia, akcenty perkusjonalne. W trzeciej odsłonie muzycy wspinają się na palce i skaczą po wilgotnej łące. Post-barok, flażolety, małe otarcia i subtelne krwawienia. W kolejnej skutecznie szukają fikuśnej dynamiki, namiętnie szarpią za struny, jakby od tego zależało ich życie, nie tylko artystyczne. Emocje pikują ku górze, jak słupek rtęci w upalne popołudnie. W trakcie piątej części artyści delikatnie tłumią namiętności po obu stronach nieistniejącej sceny. Stawiają leniwe kroki, szepczą po kątach, szarpią za struny z trwogą. Kreują suspens, ale może też pytają o kierunek dalszej drogi. Na ostatniej prostej łapią jednak dynamikę, co dobrze robi całej ekspozycji. Końcową improwizację budują brzmieniowym i emocjonalnym dysonansem. Kontrabasista preparuje smyczkiem, gitarzysta tapla się w akustycznym ambiencie. Opowieść składa się drobnych elementów, pozornie od siebie różnych, ale zwinie lepiących się w spójną całość. Narracja skrzy się tu niespodziankami, każda akcja liczyć może na chytra ripostę. Kontrabas pod smykiem śpiewa smutne piosenki, gitara kłębi się w sobie i zionie drobnym ogniem. Samo zakończenie brnie w mroku po kolana, ale nerwy muzyków pozostają w stanie napięcia aż do uzyskania pełnej ciszy.



Hocus  Narrow (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2022)

Czas akcji nieznany, nagranie live, Água Ardente, Lizbona: João Almeida – no-input mixer. Siedem utworów, 41 minut z sekundami. 

Muzycy improwizujący, to wspaniały gatunek artystów. Uwielbiają czerpać inspiracje ze wszystkiego, a ucieczki w międzygatunkowe otchłanie złych mocy, to niemal ich chleb powszedni. Młody, wielce już obiecujący trębacz z Lizbony właśnie zapisał się do tej kasty odszczepieńców. Wykorzystując dźwiękowy mikser (zapewne analogowy), który generuje fonie nie mając nic na tzw. wejściu, zaprasza nas na harsh-noise’owy trip. Dodajmy, jedyny w swoim rodzaju, wyłącznie dla osób, którzy nie są nadmiernie wrażliwi na trudne dźwięki. Efekt bywa tu incydentalnie różny, momenty intelektualnego bezdechu zdarzać się mogą nam często, ale artystyczna bezczelność Portugalczyka, świetna konstrukcja dramaturgiczna i poziom kreatywności w obrębie zupełnie niemuzycznego instrumentarium winien budzić nas niekłamany podziw.

Początek koncertu nie pozostawia nam złudzeń. Czerstwy, syntetyczny strumień fonii pulsuje, niczym pętla śmierci, która zaciska się wokół naszej szyi. Gna do przodu, nie bez drobnych usterek. Muzyk pracuje na pokrętłach, w pocie czoła kreując ostatecznie dwie ścieżki hałasu. Ten ostatni nabiera mocy w kolejnej części. Jakby pracowały turbosprężarki powietrza - narracja przypomina epokowe nagrania Squarepushera, ale pozbawione beatu, często przybiera też postać gęstego szumu. Na starcie trzeciej części przez moment wydaje nam się, że słyszymy gitarowe sprężenia. Poemat syntetycznej plądrofonii – raz wysoko, raz nisko, raz atakuje z daleka, innym razem z samego bliska. Całość nabiera pewnej pokracznej taneczności, przypomina berlińskie post-techno sprzed trzech dekad, ale pozbawiane dubowego echa. Narracja na ogół pulsuje w niskich częstotliwościach, ale potrafi też być lekka, brzmieć niczym uszkodzona krótkofalówka. Końcowa narracja nie jest bynajmniej kodą, to nowa, gęsta porcja hałasu. Zmutowane, poranione kojoty wyją do księżyca, a przed nami lub w nas, w samym środku naszej głowy, już tylko ściana dźwięku.




Marco Ferrazza & Giacomo Salis  Verso (Tone Burst, Kaseta 2022)

Listopad i grudzień 2021, studyjna sesja improwizowana we Włoszech; Marco Ferrazza – elektronika oraz Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne i obiekty. Cztery epizody, 31 minut.

Jeśli nagranie podsyła nam włoski perkusjonalista Salis, możemy być pewni dźwiękowego ciągu przyczynowo-skutkowego, wysokiej jakości i dużej pieczołowitości w kreowaniu absolutnie swobodnej improwizacji. Tym razem Giacomo wyłącznie w towarzystwie elektroniki, znów z tezą na ustach, iż elektroakustyka może mieć bardzo intrygujący dla ucha wymiar. Pierwsze dwie części dają tu lekką przewagę akustyce, w dwóch kolejnych delikatny prym wiedzie syntetyka. Ale, tak czy inaczej, proporcje są naprawdę modelowe.

Na starcie syntetyka pulsuje bezruchem, zaś na perkusyjnym werblu szeleszczą przedmioty poruszające się ruchem okrężnym. Narracja nabiera tu drobnej dynamiki, głównie dzięki rosnącemu napięciu na glazurze perkusyjnego przedmiotu, być może także w efekcie działań live processing, ale tego akurat nie jesteśmy pewni. W kolejnej improwizacji syntetyka stawia na działania o znamionach dynamicznych, z kolei akustyka mości się w sobie, przypominając dźwiękowy rozgardiasz w domowej kuchni. Słyszymy inside piano, ale to zapewne złudzenie foniczne. Z czasem wszystko smakuje tu żywym mięsem. W trzeciej odsłonie elektroakustyka chwili przybiera na masie i stanowczości. Najpierw szemra, potem zaczyna skwierczeć jak olej na patelni. Narracja nosi już znamiona hałaśliwej, jeśli tylko podkręcimy potencjometr - przypomina soundtrack do filmu o umierającym przemyśle ciężkim. W finałowej opowieści syntetyczne pulsowanie napotyka na perkusjonalne szumowisko. Elektroakustyczny śmietnik mieni się tu wieloma szarymi barwami. Można odnieść wrażenie, że każdy dźwięk wpada do elektronicznego kotła i powraca na scenę w syntetycznej powłoce. Żywe dźwięki stękają i szeleszczą, martwa natura szuka zagubionej dynamiki.  



 

René Lussier  Au Diable Vert (Circum-Disc/ ReR Megacorp, CD 2022)

Czas, miejsce i forma nagrania nieznane: René Lussier – gitary, bas, instrumenty perkusyjne, kompozycje, Luzio Altobelli – akordeon, marimba, Julie Houle - tuba, euphonium, Robbie Kuster - mały zestaw perkusyjny, mbira, śpiewająca piła, Marton Maderspach – mały zestaw perkusyjny, Guillaume Bourque – klarnety, Alain Trudel – puzon (w trzech utworach), Koichi Makigami – głos (jeden utwór), Takashi Harada - fale Martenota (jeden utwór) oraz Chris Cutler – głos (jeden utwór). Dziewięć części, 48 minut z sekundami.

Znamienita postać francuskiej art-rockowej gitary zaprasza na wycieczkę do miejsca, które nazwać moglibyśmy … paryskim lunaparkiem. Nagrania powstałe, tudzież wykoncypowane w trakcie pandemii (zatem nie wiemy, ile tu klejenia ścieżek, ile realnych spotkań muzyków), bogate w wydarzenia foniczne, zgiełk ulicy, chaos kreacji i plejady dźwiękowych gagów, po prawdzie nieco-slapstickowych. Ów wielobarwny kalejdoskop upstrzony jest mnogością gitarowych fraz, co dla wielu stanowić będzie zapewne główną atrakcję tej płyty.

Już pierwsze nagranie doskonale wprowadza nas w klimat płyty. Frywolna, dość zabawna gra w dźwięki (z akordeonem!), ale narracja poszatkowana niemal po zornowsku! Bogata instrumentacja, głosy z offu i drobne zaśpiewy, zarówno wokalne, jak i dęte. W kolejnych częściach napotykamy na coraz więcej gitarowych popisów - tylko ten instrument zdaje się tu mieć jakąś drobną przestrzeń do improwizowania. Dramaturgia rwana i szarpana, ale precyzyjnie zaplanowana, a całość definitywnie przeładowana pomysłami. W trzecim utworze pojawia się prawdziwie rockowa ekspresja, w kolejnej, już na poły balladowej, słyszymy więcej niż jedną gitarę, także marimbę i ciepły tembr puzonu. I jakby nam było mało, narrację rozrywają także wokalne wtręty w języku japońskim. Finał utworu grany już jest w tempie karabinu maszynowego, zgodnie z zasadą, iż najświętszą na tym albumie jest idea permanentnej zmiany. W kolejnych częściach mamy bluesową balladę, skoczny, francuski walczyk z kwasowym posmakiem i udaną fazę improwizacji z akordeonem w roli głównej. Nim opowieść dobrnie do szczęśliwego końca dostajemy jeszcze dwa ekspresyjne utwory z rockowymi emocjami i finałową, taneczną opowieść (z tubą!), która pachnie dobrą, bałkańską wódką.




Shepherds Of Cats and Markus Wenninger  Shepherds Of Cats and Markus Wenninger (Fanfare Records, CD 2022)

Luty 2016 roku, miejsce nieznane, okoliczności studyjne,: Markus Wenninger – flet, klarnety, syntezator modularny, didgeridoo oraz Dariusz Błaszczak - tampura, śpiewające miseczki, gongi, porcelanowe dzwony, obiekty, klawikord, Aleksander Olszewski – instrumenty perkusyjne, głos, drobne przedmioty dmuchane, Jan Fanfare - clavinet D6, głos, looper, harmonika, gitara, Adam Webster - wiolonczela, looper, głos oraz Vj Pietrushka - live visual (w wersji audio pozostaje nam wyobraźnia). Cztery improwizacje, 38 minut.

Nasi ulubieni Koci Pasterze, orędownicy transowej, rozwichrzonej, dalece swobodnej improwizacji powracają z artystycznego niebytu wraz z niemieckim multiinstrumentalistą i niewykluczone, iż serwują nam swoje najlepsze jak dotąd danie. Soczyste, klimatyczne, dobrze skonstruowane pod względem dramaturgicznym i brzmieniowym, zgrabnie nasycone niebanalną rytmiką, dodatkowo doposażone w świetną robotę dętą zaproszonego gościa.

Pierwsza opowieść rodzi się tu w ciszy elektroakustyki, małych strun traktowanych wilgotnym smyczkiem i dętych oddechów. Flow formuje się niejako samoczynnie zwinną pracą perkusjonalii, do gry wchodzą kolejne instrumenty, a w tle snuje się strużka psychodelii. W kolejnej opowieści na czele orszaku straceńców pojawia się aktywny klarnet, którego niosą polirytmiczne perkusjonalia. W tle świetnie pracuje wiolonczela, a nad nią unosi się chmura elektroakustycznych niespodzianek. Narracja połyka kolejne strumienie dźwiękowe i z łatwością wspina się drobne, jakże ekspresyjne wzniesienie. Trzecia opowieść znów startuje w mroku, syci się pojedynczymi odgłosami, skutecznie szuka rytmicznej bazy. Jej nerwem życia staje się didgeridoo. Egzotyka rytualnego tańca porywa tu wszystkich, a nerwowe tło buduje dodatkowe emocje. Czwartą improwizacją otwierają dźwięki fletu. Dość szybko do pracy biorą się perkusjonalia. Chamber cello rzuca wyzwanie, które liczyć może na kreatywne reakcje z każdej strony. Opowieść ma tu kilka faz, czasami rezygnuje z bazy rytmicznej na rzecz serii pytań i odpowiedzi, zwinnej gry na małe pola, tudzież budowania onirycznej aury głosami z offu.



Ziemia  Ziemia Dniem (Ziemia, CD 2022)

Czas i miejsce powstania nagrania nieznane: Oskar Tomala – gitara, klarnet, Mateusz Żydek – trąbka, Jakub Wosik – kontrabas, skrzypce oraz Alan Kapołka – perkusja. Siedem kompozycji własnych, 49 minut. 

Obiecany w preambule tekstu soczysty jazz zapewnia nam krajowy kwartet w składzie jak wyżej. Młodzi muzycy dobrze tu sobie wszystko rozpisali, przydzielili role i sprytnie je wykonali. Tematy są zgrabne, nieprzegadane, solowe ekspozycje trzymają poziom, a całość nie musi podpierać się cytatami z przeszłości, choć ich nie unika. Najlepsze wszakże przydarza się muzykom, gdy puszczają wodze fantazji, śmiało wkraczają w dynamiczne strefy i rozsiewają plamy ekspresji po całej scenie studia nagraniowego.

Temat otwarcia wydaje się być dość słodki i nad wyraz melodyjny. Szybkie wejście w fazę improwizacji dobrze tu robi wszystkim – także rockowo usposobionej gitarze i trąbce, która brudzi swoje brzmienie. W kolejnej narracji introdukcja przypada w udziale gitarowym pick-up’om, temat jest przebiegle ogrywany, a kolektywne improwizacje pachną odrobiną bluesa. W części trzeciej uwagę kierujemy na soczyste solo trąbki i gitarę, która zdaje się brzmieć m-base’owo. Czwarty temat płynie z kontrabsu (nie pierwszy zresztą raz), a całość syci się ambientowymi klimatami. To, co najlepsze na krążku dzieje się w utworze piątym. Drive basu ustawia tu wszystko. Narracja z rockowym zębem i semickim zaśpiewem udanie odnajduje strefę spokoju, zmysłowych preparacji (są i skrzypce!), tłumionych melodii, tudzież mrocznej kameralistyki. Szósty temat na starcie huśta się na wietrze, po czym łapie prosty rytm, a tradycyjny już na tym albumie wzrost dynamiki dobrze robi całej ekspozycji. Finałowa kompozycja w swej fazie wstępnej nosi znamiona ciepłej, niesmutnej ballady, zdobionej fikuśnymi ornamentami i szczyptą gitarowego dubu. Po eskalacji tempa opowieść zdaje się formować w niebanalną trawestację La Fiesty Return To Forever!



 

Elo Masing, Christoph Schwantke, Hui-Chun Lin & Kakaduu  Music with Birds (Creative Sources, 2CD 2022)

Marzec 2021, Berlin: Elo Masing – skrzypce, głos, obiekty, Christoph Schwantke - 8-strunowa gitara, głos (dysk pierwszy), Hui-Chun Lin – wiolonczela, obiekty, głos (dysk drugi) oraz Kakaduu – dźwięki wszelakie. Łącznie czternaście improwizacji, 93 minuty z sekundami.

Z ptakami improwizował już choćby Evan Parker, czyniąc ornitologiczne dyskusje za pomocą saksofonu sopranowego. Tym razem do kreatywnej wymiany dźwięków z żywą istotą stają instrumenty strunowe. Skrzypce, raz z udziałem gitary, drugim razem wiolonczeli, starają się włączyć w proces swobodnej improwizacji papugę. Ta ostatnia wydaje sporo dźwięków (także uderza w dzwoneczki), czasami sprawia wrażenie nieco przestraszonej, ale bywa też, że sama próbuje nadawać ton narracji.

Jeśli na pierwszym dysku szukamy urokliwych dźwięków instrumentalnych, to naszą uwagę winniśmy zwracać nade wszystko na pracę skrzypiec. Niemal w każdej z krótkich, nieprzegadanych odsłon mają nam one do zaoferowania dużo smukłych, niekiedy preparowanych, ale także melodyjnych fraz. Jeśli w tej części albumu szukamy szczególnie udanych interakcji na linii instrument-ptak, sięgnąć winniśmy po ostatnie trzy opowieści. Szczególnie część ósmą, gdy większość narracji, to głosowe pobudzanie papugi do aktywności. Rozmowy i śpiewy, krzyki i nawoływania. Finałowa opowieść zostaje oddane w ręce ptaka, a muzycy jedynie spacerują wokół niego. Definitywnie ciekawiej jest na dysku drugim, który przynosi cztery rozbudowane improwizacje. Od samego początku w bystre interakcje wchodzą tu zarówno muzycy, którzy nie szczędzą nam post-barkowych piękności i brudnych, preparowanych fraz, jak i papuga, której długie, smyczkowe frazy wydają się podobać szczególnie mocno. Swoje dokładają także obiekty, które szeleszczą i dobrze wpływają na ptasią kreatywność. Najbardziej urokliwą częścią jest tu druga improwizacja (z bardzo aktywnym ptakiem), najbardziej zaś ekspresyjną trzecia, gdy narracja prowadzona jest zdecydowanie przez trzy ośrodki dźwiękowe. Zwinnych interakcji nie brakuje także w ostatniej improwizacji, w trakcie której kakadu wydaje się niebywale pobudzone i skore do dźwiękowych figli.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz