Belgijski kontrabasista Peter Jacquemyn to muzyk definitywnie osobny. Podąża swoimi ścieżkami, czasami zaczepia się o produkcje free jazzowe, ale nade wszystko zdaje się być pierworodnym synem Petera Kowalda, który sam sobie sterem i okrętem. Nie wydaje tysiąca płyt rocznie, każde jego ujawnienie fonograficzne sprawia wrażenie głęboko przemyślanego. Muzyk czerpie inspiracje z pewnością z całego kosmosu, ale jak sam zeznaje na albumowych liner notes, jego filozofia artystycznego istnienia i sztuki improwizowania poszukuje energii do życia i muzycznej kreacji w obszarze Dalekiego Wschodu, choćby w mongolskich, czy koreańskich systemach wartości.
Na łamach Trybuny jego
dane personalne pojawiają się dość regularnie, ale na ogół dotyczą projektów
nie w pełni autorskich Petera. Szczęśliwie artysta koncertował na początku roku
w poznańskim Dragonie, dzięki czemu redakcja weszła w posiadanie kilku jego autorskich
albumów, które w swej bezwzględnej głupocie przegapiła w trakcie minionej
dekady lat. Dziś trzem takim wydawnictwom przyjrzymy się dość skrupulatnie.
Na starcie jednak czeka nas całkiem świeże nagranie, edytowane
w kilku formatach w roku 2022. Duet z belgijskim gitarzystą Quentinem Stokartem
wydaje się być dobrym wprowadzaniem do eksploracji starszych dokonań kontrabasisty,
odpowiednio z lat 2018, 2016 i 2013.
Jacquemyn &
Stokart
Spotkanie kontrabasisty z gitarzystą, to swobodna, bogata w
wydarzenia i niekiedy bardzo hałaśliwa improwizacja. Trwa niespełna dwa kwadranse
i to z pewnością jedyna wada tego wspaniałego nagrania.
Emocje stanu początkowego kreuje tu ostry smyczek kontrabasowy, który pracuje zarówno w dolnych, jak i
wysokich pasmach oraz gitarowe preparacje o dalece post-industrialnej
proweniencji. Narracja dość szybko nabiera dynamiki, a także pewnej rytmicznej
tekstury, tu kreowanej głównie akcentami percussion
ze strony gitarzysty. Artyści zdają się rozdzierać szaty i klecić coraz
bardziej bolesne frazy - zdeformowane, brudne post-riffy gitary i bardziej
smukle, wystudzone odgłosy smyczka. Improwizacja ma tu kilka faz, raz syci się post-barokowym
brzmieniem kontrabasu i tuli do elektroakustycznych plam gitary, innym razem intensywnie
nabiera tempa, po czym kończy żywot w ogniu hałasującego smyczka i skowycie
rozśpiewanej gitary.
Druga odsłona zaczyna się w ciszy kontrabasowych drobiazgów
i perkusyjnych akcji gitarzysty. Muzycy bez zbędnej zwłoki łapią wiatr w żagle
i przystępują do kompulsywnego ataku. Z jednej strony mechanika dewastowanego
gryfu gitary, która syci się post-rockową ornamentyką, z drugiej post-barokowe emocje
kontrabasowego smyczka, który tańczy, krzyczy i swawoli. Narracja faluje tu
niczym wzburzony ocean, a jej ekspresyjne góry
i doliny zastępują się w tempie karabinu maszynowego. Muzycy preparują dźwięki,
ale cały czas doładowują baterie i gonią za śmiercią. Chwilami brzmienie kontrabasu,
to jednocześnie pisk strun i trzeszczenie pudła rezonansowego, z kolei gitara
przypomina płonącą trafostację. Dynamika hałasu, ale i precyzja każdego pociągnięcia
pędzlem. Gdy Peter decyduje się na szorowanie strun, Quentin ucieka w post-jazzowe
pląsy. Gdy przechodzi w tryb pizzicato
i niemal swinguje, ten drugi szuka prądu w otchłani wzmacniacza. W drugiej połowie
kilkunastominutowej improwizacji muzycy zdejmują nogę z gazu i sięgają po brzmieniowe
drobiazgi, ale charczą przy tym, jak gruźlicy pozbawieni dawki penicyliny.
Narracja robi się niemal akustyczna – wysoko zawieszone pizzicato i zakotwiczony na samym dole brud gitarowych wyziewów. Na
zakończenie spektaklu Peter powraca do smyczka, a Quentin slajsuje niczym
bluesman, po czym wypuszcza z gardła gitary ostatnią porcję hałasu.
Fundament
Pięć kontrabasów, trzy tuby (w tym jednak określona jako tubax, czyli połączenie tuby i saksofonu),
dwa saksofony barytonowe, saksofon basowy i puzon tenorowy – już sam skład
instrumentalny Fundamentu winien
budzić grozę i zachwyt jednocześnie. Jacquemyn – poza grą na kontrabasie i
używaniem głosu - odpowiada tu także za tzw. koncept, który należy zapewne rozumieć, jako scenariusz
improwizacji, które realizować będzie on sam i jego jedenastu partnerów. Na
całość albumu składają się dwie długie opowieści, skromne, niespełna
dwuminutowe interludium pomiędzy nimi i zmysłowa, czterominutowa koda.
Zapraszamy do królestwa niskich częstotliwości. Dodajmy, iż połowa muzyków ensemble używa także własnego głosu.
Pierwsze kroki artystów wydają się dalece minimalistyczne -
na gryfach kontrabasów snują się smyczki, w tubach dętych kołyszą drobne porcje
zimnego powietrza. Każda akcja obfituje tu w interakcję, zatem spirala narracji
nakręca się z każdym kolejnym wydarzeniem. Z jednej strony zaplanowane spiętrzenia,
z drugiej dronowe interludia. Siła rażenia tego combo wydaje się nie mieć granic, nawet w momentach, gdy niemal
wszyscy frazują unisono. Całość przypomina
chwilami soundtrack to mrocznego horroru,
a grana tuti dronowa ekspozycja
dźwięk nalotu dywanowego. W ramach stylowych ornamentów zdarzają się tu także
dęte frazy grane w zdecydowaniem wyższych pasmach. Niedługo przed wybiciem
dziewiętnastej minuty opowieść zmysłowo przygasa wprost w strumień kolektywnego
śpiewu tybetańskich mnichów, którzy snują
gardłowe mantry. Niespełna dwuminutowa część druga działa, jak silny kontrapunkt
– galop zwinnych, lekkich pizzicato
daje tu asumpt do free jazzowych, dętych okrzyków.
Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie i cierpliwie.
Smyczkowa mantra kontrabasów i szemrzące oddechy dęte, niczym z afrykańskiego
buszu. Tuby huczą, a smyczki płyną długimi strumieniami, nabierając
post-barokowej taneczności i niezbędnej dynamiki. W okolicach szóstej minuty
narracja hamuje i przekształca się w plejadę short-cuts, granych niekiedy unisono.
Po niedługim czasie strunowe frazy ponownie nabierają tempa i lepią się w coraz
gęstszy strumień fonii. Ostatnie pięć minut tej części albumu formuje się z
dronowych ekspozycji wytłumionych smyczków i budującego się w tle potoku zmysłowego
wielogłosu. Narracja szuka cisza, a ostatnie dźwięki gra tu chyba sam
Jacquemyn. Czwarta odsłona na tle całego albumu zdaje się być wyjątkowo lekka.
Smyczki frazują bardzo wysoko, są jedynie podkładem do kolejnego strumienia
gardłowego wielogłosu. Potok akustycznej metafizyki cudownie reasumuje to niezwykle
fundamentalne przedsięwzięcie.
Cloud Chamber
Kameralna Chmura,
a może Pomieszczenie z Chmur, to
wielominutowa i tyluż wątkowa opowieść o tym, jak akustyczny kontrabas w rękach
Petera Jacquemyna potrafi fantastycznie funkcjonować w oparach bystrej, kreatywnej
elektroniki Stefana Prinsa. Dodajmy, iż elektroniki na ogół uprawianej na żywo, a w końcowej fazie części koncertowej
sycącej narrację także ciekawymi cytatami z muzyki klasycznej, dostarczanej za pomocą
sampli. Dawka ponad dwóch godzin, co do zasady, improwizowanych interakcji nie powinna
zniechęcać akustycznych purystów. To bowiem kolejne doskonale nagranie w portfolio
Jacquemyna.
Cześć studyjna albumu składa się z siedmiu dobrze skonstruowanych
opowieści. W każdej z nich mamy wartką akcję, dużą zmienność i strumienie dźwiękowe
balansujące od wytłumionej filigranowości po połacie niczym nieskrępowanego hałasu.
Kontrabas pracuje najczęściej w trybie arco,
a incydenty pizzicato traktować możemy
raczej jako próby zadzierzgnięcia nowej intrygi narracyjnej. Spektrum działania
elektroniki zdaje się tu nie mieć granic. Od nieokrzesanych galopad, syntezatorowych
pasm meta elektroniki, po usterkowe i
zgrzytliwe strzępy dźwięków, zarówno delikatnych, jak i pełnych energii, niczym
drum’n’basowe fantazje Squarepushera
z dawnych lat. Bywa, że kontrabasowo-elektroniczna narracja nabiera tu niemal piosenkowego
charakteru – piszczący smyczek płynie wraz ze strugą syntezatorowej narracji. W
kolejnych odcinkach sagi studyjnej znajduje raz za razem narracyjne perełki. W
drugiej podoba nam się, gdy kontrabas i elektroakustyka reszty niemal szorują
po gołej, szorstkiej podłodze, z kolei w trzeciej, gdy galopady pizzicato połykają kilometry w oparach usterkowej
post-elektroniki. W czwartym epizodzie kontrabas ryje bruzdy w ziemi, a elektronika
dla kontrastu szuka melodii i śpiewnych fraz. W części kolejnej live electronics brzmią niczym analogowy
aparat telefoniczny, zagubiony w zdezelowanej budce na rogu ulicy, podczas gdy
zuchwały smyczek tańczy post-barokowe figury. W części szóstej mamy minimalistyczne
wymiany drobnych uprzejmości, a w części ostatniej pojawiają się głosowe mantry
kontrabasisty, delikatny smyczek i mroczne, nisko osadzone kłęby syntetycznych
post-dźwięków.
Płyta koncertowa składa się z dwóch długich improwizacji,
przy czym ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut. Opowieść zdaje się tu
skupiać na ciężkiej, smyczkowej pracy kontrabasisty, który zmienia tempa i poziom
intensywności, ale nie ustaje w procesie budowania interesującej narracji. Elektronika
w pierwszej fazie skupia się na budowaniu tła i subtelnym kontrapunktowaniu wysiłków
akustyka, chce nie stroni od wtrętów niemal post-industrialnej proweniencji. Artyści
potrafią tu także sięgać po drobne, niemal filigranowe frazy, a każdy przejaw dźwiękowej
agresji jest jedynie ich artystycznym wyborem, a nie narracyjną koniecznością. Improwizacja
sięga noise’owych wyżyn, ale i pęknie broczy w mule mrocznych i charczących
fraz. Na ostatnie prostej nie ma już jednak litości – opowieść przypomina prawdziwą
burzę z piorunami! W części drugiej koncertu elektronika zdaje się wychodzić delikatnie
przed szereg. Sypie jak z rogu obfitości syntetycznymi subtelnościami, śpiewa i
buduje meta rytmiczne narracje. Tym
razem improwizacja dociera do stadium hałasu za sprawą smyczka piszczącego na
gryfie kontrabasu, którego pudło rezonansowe trzeszczy, jak stara kanapa. A na
samo zakończenie anonsowana garść sampli, która koi emocje, ale i bierze w nawias
artystyczne wysiłki ostatnich dwóch godzin z życia artystów.
Dig Deep
Na zakończenie dzisiejszej epistoły, eksplorującej niektóre
dokonania belgijskiego kontrabasisty w minionej dekadzie, definitywnie czas na płytę
solową - tylko kontrabas i glos. Wszystko, co dobrego powiedzieliśmy o muzyce
Jacquemyna przy okazji poprzednich płyt, tu w trakcie samotnej improwizacji,
zdaje się powracać w dwójnasób. Siedem opowieści – krótka uwertura, część
zasadnicza, będąca jednym strumieniem dźwiękowym, ale podana w dwóch częściach,
a potem jeszcze cztery bardziej zwarte czasowo, ale równie urokliwe epizody.
Anonsowana uwertura trwa siedemdziesiąt dziewięć sekund i pokazuje,
jak bardzo kontrabasowy smyczek zdolny jest do zadawania śmiertelnych ciosów.
Dwie kolejne improwizacje zwą się odpowiednio Low i Lower, a trwają
razem ponad dwa kwadranse. Muzyk ma tu mnóstwo czasu, by nasycić nasze uszy ogromem
emocji, jakie czają się w jego głowie. Na starcie nisko, niemal leniwie, ale
już wtedy masywnie, głęboko w teksturę dźwięku. Smyczek zdaje się tu płynąć w gęstej
mazi, kreśli wielkie pętle filozoficznej zadumy, czasami nabiera intensywności,
czasami zwalnia i zadaje pytania pozbawione odpowiedzi, a czasami zamyśli się,
niczym pielgrzym u progu kolejnego etapu podróży. W ósmej minucie muzyk sięga
dna ciszy, a struny jego instrumentu bezdźwięcznie pulsują. Potem zdobi opowieść
garścią filigranowych flażoletów i buduje dalekowschodnio brzmiąca mantrę
delikatności. Na moment wpada w szarpany półgalop, ale dość szybko powraca do
smyczkowych boleści i rozlewa wokół dźwięków instrumentu morze gardłowych pomruków.
Głos muzyka i jego lekki jak pawie pióro smyczek zdają się teraz stanowić jedno
dźwiękowe ciało. Czasami haczy ono o post-barok, innym razem szuka delikatnej dynamiki.
Głos idzie tu za roztańczonym smykiem aż do kresu opowieści.
Czwarta improwizacja zwie się High, a smyczek każdą swą frazą udowadnia zasadność tytułu. Wysoko zawieszony
dron ciekawie konweniuje tu z kolejną porcją głosowych pomruków. Old asian morning song, niczym mantra
strudzonego piechura. W drugiej części tej ekspozycji muzyk dodaje siły swych
mięśniom, improwizacja nabiera niemal post-industrialnego posmaku, ale nie
traci swej wewnętrznej taneczności. W części piątej w centrum uwagi pozostają energiczne
ruchy szarpania za struny i inne mniej lub bardziej wyszukane metody
dewastowania materii. Z kolei w szóstej muzyk szoruje maltretowane uprzednio
struny, zdaje się śpiewać i rytmicznie podrygiwać, czyniąc wszystko na imponującej
dynamice. Finałowa opowieść, pełna melodii w głosie i delikatnych fraz pizzicato, jest dalece enigmatyczna i
zdaje się parafrazować semickie obyś bogatym
był.
Peter Jacquemyn & Quentin Stokart qter (qeerecords, CD-r/ kaseta/ DL 2022). Peter Jacquemyn –
kontrabas oraz Quentin Stokart – gitara. Nagrane w Brukseli, 22 lutego 2022
roku. Dwie improwizacje, 27 minut z sekundami.
Fundament Fundament
(El Negocito, CD 2018). Peter Jacquemyn – kontrabas, głos, koncepcja całości, Mathieu
Lilin – saksofon barytonowy, Gregoire Tirtiaux - saksofon barytonowy, głos, Peter
Verdonck – saksofon basowy, głos, Kristof Roseeuw, Lode Leire i Yannick Peeters
– kontrabasy, Pieter Lenaerts – kontrabas, głos, Eric Sleichim – tubax, Matthias
Muche – puzon tenorowy, Carl-Ludwich Hübsch i Jan Pillaert – tuby, głos.
Zarejestrowane w miejscu zwanym Nona,
Mechelen, Belgia, w roku 2017 (?). Cztery utwory, 43 i pół minuty.
Peter Jacquemyn & Stefan Prins Cloud Chamber (ChampdAction, 2CD 2016). Peter Jacquemyn – kontrabas,
głos oraz Stefan Prins - live electronics.
Zarejestrowane w ChampdAction/Studio,
deSingel, Antwerpia, Belgia, czerwiec
2016 (dysk pierwszy – prace studyjne; drugi dysk – koncert). Odpowiednio siedem
i dwie improwizacje, łącznie 125 minut.
Peter Jacquemyn Dig
Deep (ChampdAction, CD 2013). Peter Jacquemyn – kontrabas i głos.
Zarejestrowane w ChampdAction/ Studio,
deSingel Antwerpia, Belgia, lipiec- sierpień 2013. Siedem improwizacji, 52
minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz