Martin
Küchen / Keith Rowe / Seymour
Wright Kuchen-Rowe-Wright
W muzyce swobodnie improwizowanej, w wolnej improwizacji, w
minimalistycznej wolnej improwizacji, czyli w muzyce, jaką światu ujawnia
angielska wytwórnia Another Timbre, o sukcesie, czytaj: o tym, że ta muzyka nam
się podoba, często decyduje drobiazg, jakiś pojedynczy dźwięk, interesujący
zgrzyt, czy niebanalna sekwencja dźwięków podana w krótkim czasie. Czasami, jak
w drużynie piłkarskiej, na scenie improwizujących muzyków jest ktoś, kto „robi
różnicę”.
Dla mnie kimś takim jest Keith Rowe. Gitarzysta weteran,
eksperymentator, wieloletni współtwórca wielu wspaniałych płyt formacji AMM.
Bywa, że traktuje instrument bardzo tradycyjnie (oczywiście jak na kanony
gatunku), w taki sposób, że po prostu słyszymy, że człowiek gra na gitarze
(wszak w gatunku tym doświadczamy czegoś, co nazwałbym całkowitym oderwaniem
dźwięku od jego źródła). Czasem traktuje gitarę, jako generator drgań, który
przefiltrowany przez elektronikę dociera do nas w formie całkowicie oderwanej
od pierwowzoru. No i te wspaniałe momenty, gdy nagle, w tłoku miażdżącej nasze
uszy wojny improwizacyjnej potrafi niebanalnie zaskoczyć zupełnie
wyabstrahowanym z rzeczywistości samplem (np. śpiewem operowym, czy fragmentem
programu informacyjnego bliżej nieokreślonego radia; nota bene mały konkurs: na
jakiej płycie Keitha Rowe słyszymy głos radiowca w języku polskim i nazwisko
jakiej ważnej osoby pada w tym przekazie?).
Zatem, jeśli chcecie sięgnąć po płytę Keitha Rowe,
przynajmniej tę z katalogu Another Timbre, czy np. Erstwhile, róbcie to śmiało,
bo się nie zawiedziecie.
To przydługie intro miało Was przekonać, iż bez względu na
to, co przeczytacie poniżej płytę tria Kutchen/ Rowe/ Wright posłuchać trzeba
koniecznie!
A krążek tegoż tria, to 35 minutowa improwizacja bez tytułu,
nagrana w roku 2009 w Kościele St. James The Lesser w Midhopestones (piszą, że
to nie daleko Shefield)…. Zderzenie dwóch saksofonów altowych (Kuchen, Wright)
i gitary elektrycznej (tak brzmi opis płyty, na stronie wytwórni określonej
mianem „electronics”). Zwał jak zwał - Rowe gra swoje, czyli równie często
słyszymy, że gra na gitarze (także w dłuższych fragmentach używa smyczka, czego
efektem są liczne perkusjonalne dygresje), jak i generuje w pełni elektroniczne
dźwięki (pełnych humoru sampli nie brakuje!). Efekt jego pracy zgrabnie
oplatają dwa alty, które chwilami brzmią jak… alty. Zatem także niezaprawieni w
„niemuzyce” (definicja pojęcia: szukaj w recenzji płyty „Somethingtobesaid”
Johna Butchera) słuchacze dadzą radę.
Wszakże centralną postacią tej improwizacji pozostaje Rowe i
choć jak zwykle nie każdy dźwięk jesteśmy w stanie spersonalizować, to mam
wrażenie, że 75% muzyki spływa z rąk Pana Rowe. Całość trwa niewiele ponad dwa
kwadranse, zatem słuchamy bez przystanku (jeden trak na dysku), a ja uwagę
ewentualnych słuchaczy chciałbym zwrócić szczególnie na minuty końcowe. Oto
bowiem pośród tumultu improwizacyjnego nagle dociera do nas na falach jakiegoś
pirackiego eteru rubaszny fragment „Diamond Life” uroczej Sade, by zaraz zostać
spuentowanym przez jednego z alcistów, który z gardła saksofonu bardzo
nieśmiało próbuje dobywać dźwięki, które przy odrobinie dobrej woli nazwać
moglibyśmy próbą zasugerowania melodii. Potem na całość opada ściana radiowej
ciszy, skwierczącej tak intensywnie, że Wasze uszy dość szybko poczują
niebywały dyskomfort. Płyta się kończy, ale nie wiemy, czy na pewno, bo
rozdygotana cisza wciąż dudni w naszych receptorach słuchu. Ale tak, to
naprawdę koniec. No to warto… zacząć od początku.
Carl Ludwig
Hübsch / Christoph Schiller Giles U.
Wszystkie nowości Another Timbre z roku 2011 to duety. Nie
inaczej jest w przypadku „Giles U”. To przy okazji najdłuższa z premier,
trwająca 53 minuty opowieść, podzielona na siedem części, opatrzonym zgrabnymi
tytułami.
Spotkanie słonia z myszką. Największy instrument dęty
blaszany (Carl Ludwig Hubsh – tuba) kontra kompaktowa wersja klawesynu (spinet,
szpinet? - Christoph Schiller).
Hubsch - filozofujący gaduła z Kolonii (ten krążek zawiera
zapewne najdłuższą liner-notes w historii wytwórni; dodajmy, że większość płyt
AT w ogóle nie zawiera notek) i Schiller - milczek ze Szwajcarii (choć tak
literackie ma nazwisko).
Jako się rzekło, tuba uzupełnia spektrum dźwiękowe, buczy i
grzmi, dopowiada i sapie. Królem polowanie wszakże jest dla mnie myszka, czyli
rzeczony spinet, który choć jest instrumentem klawiszowym, tu pełni rolę
strunowca, który przy akompaniamencie pudła rezonansowego (zapewne niewielkich
rozmiarów) tka nam sieć pięknych, bardzo perkusyjnych wrażeń.
W tej improwizacyjnej zabawie dla mnie sam spinet wystarczy,
by radości z odsłuchu było co nie miara. A tuba? Zgrabnie uzupełnia i daje
wartość dodaną. Słuchać koniecznie, byle uważnie!
Angharad
Davies / Axel Dörner A.D.
Spotkanie Angielki Angharad Davies (skrzypce) i Niemca Axela
Dörnera (trąbka), to trzy muzyczne plamy dźwiękowe, każda zawieszona w naszych
uszach na kilkanaście minut. Dobry to interwał dla wyciszonych improwizacji, bo
spokojnie zdążymy się wsłuchać i razem odpłynąć, ale znużenie nam absolutnie
nie grozi. Muzyka chwilami brzmi nieco maszynistyczne, jednak częściej muzycy
szukają tu inspiracji ciszą niż dźwiękami gotowymi zabić usypianego właśnie
niemowlaka.
Opis wydawnictwa brytyjskiego labela Another Timbre nie
przynosi zbyt wiele informacji, stąd jedynie przypuszczenie (jako efekt dość
uważnego słuchania), że Pan Dörner generuje swą część opowieści jedynie za
pośrednictwem w pełni akustycznie traktowanego instrumentu, zaś Pani Davies
korzysta nieco z amplifikacji swoich skrzypiec. Efekt wszakże pozostaje raczej
w kategorii kontemplacji dźwięku niż szukania zapętlonych pojedynków
improwizatorskich. Całość nazwijmy współczesną muzyką improwizowaną. Poziom
interakcji między muzykami (niezwykle istotne kryterium oceny) oceniam jako dalece
umiarkowany.
To moje pierwsze spotkania z muzyką Angharad. Dossier, mimo
młodego wieku, ma już dość obfite, także z wytrawnymi free improwizatorami
(John Edwards, Tom Chant, Rhodri Davies - by przy rodakach pozostać). Póki co,
do tanga mnie jeszcze nie porwała, ale przyglądać się będę bacznie (na razie
zdjęciom, bo miła i urocza to facjata).
Axel to już inny kaliber muzyka improwizującego. Jego
nieustanne poszukiwania dźwięku jedynego w swoim rodzaju śledzę od dawna i
także tu nie mogę nie potwierdzić wykonania świetnej roboty. I to – dla mnie
ulubione – zajęcie: odgadywanie, w jaki sposób on wydobywa z trąbki takie
dźwięki? Polecam oddać się tej zabawie. Całość trwa godzinę lekcyjną i warto na
pewno na ten czas oderwać się nieco od dźwięków codzienności.
Mathias
Forge/ Olivier Toulemonde Pie
‘n’ mash
Czy to już muzyka konkretna, czy jeszcze free improv? Ten
akademicki dylemat postanawiamy pozostawić jednak bardziej dociekliwym. W
zamian proponuję po prostu poświęcić 38 minut na doznania czysto artystyczne.
Oto bowiem czeka nas zmasowana konfrontacja instrumentu dętego, blaszanego z
instrumentarium typowo… kuchennym.
Z jednej strony trzepaczki do ubijania piany, stoły
rezonujące, miski, szklane kulki, anteny, patery, piły, generalnie długo by
wymieniać – całość zwie się po chłopsku „obiekty akustyczne”. Na przeciw puzon
traktowany sonorystycznie, w trakcie wielkiej gonitwy w poszukiwaniu utraconego
dźwięku. Prawdziwa batalia o prawo do zawładnięcia przestrzenią dźwiękowa
słuchacza. Wszakże jak przystało na estetykę Another Timbre dzieję się jednak
nie za wiele i z pewnością na polu bitwy nie polegniemy z powodu nadmiaru
dźwięków o zbyt rozbudowanej amplitudzie. Tu jednak dominują akustyczne
igraszki na pograniczu ciszy.
Młody Francuz - Mathias Forge kontra stosunkowy młody Belg -
Olivier Toulemonde. Nagranie koncertowe. Podoba mi się przestrzeń dźwiękowa
kreowana przez Belga, dzieje się wiele, sporo interesujących kontekstów, czy
skojarzeń nie do końca muzycznych, ale wszak to akustyczny konkret. Więcej
oczekiwałbym od tak wspaniałego instrumentu jak puzon, ale to zapewne tylko
marudzenie fana free jazzu, a tu zabawa nie na tym polega. Ciekawe,
intrygujące, choć w większej dawce mógłbym jednak nie podołać. Dane personalne
Belga zapamiętane.
Roberto
Fabbriciani / Robin Hayward Nella Basilica
Daleka od głównego nurtu, wartka i silnie poszukująca muzyka
współczesna (inspiracje Luigi Nono) puszczona na głęboki ocean muzyki
improwizowanej.
Witajcie w Krainie Najniższych Częstotliwości. Wytężcie swe
uszy, przygotujcie wysokogatunkowe słuchawki. Zamknijcie się w najgłębszej
piwnicy, jaką macie w okolicy. I posłuchajcie.
Jesteśmy w Bazylice św. Dominika w Arezzo. Mikroflora i
fauna akustyczna tego pomieszczania idealnie wpisuje się w klimat przedsięwzięcia
polegającego na poszukiwaniu dźwięku najniższego. W pozycji kontemplującej
(choć za pewne nie na kolanach) odnajdujemy dwóch muzycznych eksperymentatorów
z ich dalece niestandardowymi instrumentami.
Włoch Fabbriciani, flecista, jak rzeczą lepiej
poinformowani, pierwszy raz staje w szranki improwizacyjnej realizacji. Do
dyspozycji ma kilka odmian fletów, w tym własnej produkcji flet hiperbasowy,
który jak donosi opis płyty ma … 12 metrów długości. Trzeba mieć solidne płuca,
by z czegoś takiego w ogóle wydobyć dźwięk. Roberto ma.
W tym ciekawym sonorystycznie eksperymencie uczestniczy
także bliżej nam znany Anglik z Berlina, Robin Hayward, który dla przeciwwagi
zamiast swój instrument wydłużać, postanowił go tonalnie poszatkować i zbudował
tubę mikrotonalną (zainteresowanych szczegółami odsyłam na stronę muzyka – nas
tu bowiem bardziej interesuje efekt finalny operowania tym instrumentem).
A ten jest naprawdę wyjątkowy. Otrzymujemy barwy brzmienia
dźwięków, które rzadko spotykamy nawet w okowach naszej pogmatwanej „niemuzyki”
(pamiętajcie o dobrych słuchawkach). Doprawdy sonorystyczna ekstaza w naszych
zmęczonych uszach.
Trzy kwadranse improwizacji w pięciu odcinkach. Choć dzieje
się tu nie za wiele, a wyjątkowej dramaturgii nie uświadczymy, to nie wolno tej
płyty omijać z powodów, jak wyżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz