Daunik Lazro, wybitny francuski saksofonista wolnej muzyki
improwizowanej, kolejna być może ofiara dominacji kultury anglosaskiej we
wszechświecie (bo permanentnie niedoceniany przez całą swoją muzyczną przygodę,
trwającą ponad cztery dekady), trafił już na te łamy przy okazji omawiania
trzech genialnych kwartetów jego nieco młodszej koleżanki znad Sekwany, Joelle
Leandre. Na zapowiadane wtedy kilka słów o nim i jego muzyce przyszedł dziś odpowiedni
moment.
Dyskografia autorska muzyka, urodzonego 71 lat temu w
Chantilly, nie jest nadmiernie rozbudowana. Znacząca jej cześć powstała z
udziałem improwizujących rodaków i wydana została we Francji. O kolaboracjach z
Leandre (choćby Paris Quartet i Madly You) już pisałem, warto także
wspomnieć o niejednokrotnych spotkaniach z wyjątkowym francuskim sopranistą
Michelem Donedą i takimż portugalskim skrzypkiem Carlosem Zingaro. Jeśli chodzi
o świat anglosaski, częstym partnerem Daunika bywał Joe McPhee. Osobiście po
raz pierwszy usłyszałem tembr jego saksofonów w trakcie zwarcia trzech
instrumentów dętych, drewnianych, na krążku bez tytułu, który dwadzieścia lat
temu wydała oficyna Vand’Oeuvre – wraz z Lazro dmuchali na niej, wspomniany
przed momentem McPhee i Evan Parker.
Dziś szerzej zajrzymy na dwa wydawnictwa już z bieżącej
dekady (ich wspólną cechą kosmiczna jakość muzyki tam zawartej), a także
rzucimy okiem i uchem na trzy starsze krążki, które z jakichś względów warto
dziś uznać na wysoce interesujące.
Promieniowanie
niepozbawione sensu
Zacznijmy od wydanej dwa lat temu płyty Sens Radiants (Dark Tree
Records). To swoiste międzypokoleniowe spotkanie trzech znamienitych
francuskich improwizatorów. Najmłodszy z tego grona, aktywnie muzycznie dekadę
z okładem, kontrabasista Benjamin Duboc, dekadę starszy perkusista Didier
Lasserre i nasz weteran, od połowy lat 70. aktywny na scenie free, Daunik
Lazro, tu jedynie na saksofonie barytonowym. Wspomniany krążek jest
dokumentacją fonograficzną koncertu, jaki odbył się 20 września 2013r. w na
festiwalu Ecouter pour I’Instant w Le
Fliex, Francja. Przy okazji nagranie z oklaskami jest muzyczną kontynuacją
pierwszego spotkania tego tria, w okolicznościach studyjnych, w sierpniu
2010r., które swój wyraz wydawniczy odnalazło na krążku Pourtant Les Cimes Des Abres
(Dark Tree Records, 2011).
Nie mam w zwyczaju, recenzując jakąkolwiek płytę,
rozpoczynać od porównania do znanego już zespołu, czy nagrania. Ale w wypadku
tria Lazro-Duboc-Lasserre, nie potrafię się powstrzymać, by nie porównać ich muzyki
do dokonań legendy free improvisation, angielskiej formacji AMM! Oszczędna w
środki wyrazu, skupiona, chwilami minimalistyczna improwizacja trzech muzyków
niezwykle silnie wyczulonych na pojedyncze interakcje, potrafiących także budować
oniryczny klimat, a nawet transową narrację, operując przy tym zwartymi i
przeplatającymi się wzajemnie plamami dźwięków. Perkusista funkcjonujący w trakcie koncertu na sporym pogłosie (nie znam miejsca, zatem nie wiem, czy to
efekt zamierzony, czy jedynie zastana rzeczywistość), często operuje pałkami na
glazurze talerzy, niczym Eddie Prevost, potrafi też napędzać kolegów
nieoczywistym rytmem, czy nawet jego sugerowaniem. Saksofonista działa z
zaplecza, często milknie na długie minuty, by powrócić w absolutnie kluczowym
momencie i zdynamizować improwizację (uwaga! tu potrafi być głośno i
drapieżnie, choć nie są to charakterystyki dominujące w muzyce tria). Ciekawie
wykorzystuje sonorystycznie swój baryton, grając chwilami w naprawdę wysokich
rejestrach, jawiąc się kolorystą dużego formatu, przy okazji nie po raz
pierwszy, udowadniając wysokie kompetencje. Wreszcie kontrabasista, zdaje się w
tej zabawie jednak postacią centralną i to nie tylko z uwagi na miejsce, z
którego dociera do nas tembr jego instrumentu, niski, mocny i nieznoszący
sprzeciwu. Dużo gra smyczkiem, budując przy tym klimat swoistego niepokoju i
nieprzewidywalności, lubi ostro tym smykiem uderzać w gryf instrumentu, czym nadaje całej improwizacji siłę wyrazu i jakość przekazu. Muzyka całego trio,
korzystając z amm-owskiej podpórki… trwa i jest to jedyny niezaprzeczalny
fakt, jeśli chodzi o jej percepcję.
Płyta studyjna składa się z czterech fragmentów o różnym
poziomie intensywności gry, koncert zaś jest nieprzerwanym, ponad 55-minutowym
ciągiem dźwięków. Wydane we Francji, w małej oficynie o niebogatym dorobku,
Dark Tree. Jeśli gdziekolwiek da się kupić te krążki, zróbcie to koniecznie.
Pod wpływem Kurary
Czas na niezwykłe spotkanie trzech fascynujących postaci –
francuskiego, eksperymentującego gitarzysty Jean-Francois Pauvorsa, doskonale
nam znanego free drummera Rogera
Turnera i bohatera dzisiejszej opowieści, tu z rurą barytonową i altową. Na
krążek Curare (NoBusinness Records, CD/LP 2011) złożyły się dwie okoliczności
koncertowe – pierwsza w znanym klubie Instant
Chavires w roku 2008, druga w trakcie festiwalu Jazz en Franche-Comte, dwa lata później. Intrygujące spotkanie
lekko wycofanego saksofonisty, ekspresyjnego gitarzysty (wszakże bez
specjalnych doświadczeń w zakresie improwizacji o choćby odrobinę jazzowych
korzeniach) i perkusjonalisty kameleona, który odnajdzie się w każdych
okolicznościach estradowych. Pauvros, facet o wyglądzie wychudzonego Williama
Burroughsa w długich włosach, trzymając swe różne gitary w ręku, nie ma żadnych
ograniczeń w sposobie gry i doborze środków wyrazu. Wyobraźnia miota nim po
scenie, a my możemy tylko konstatować, co pewien czas: ja bym na to nie wpadł… Raz brzmi jak Joe Morris, innym razem
stosując technikę slajdową, ślizga
się i płynie po gryfie umoczonymi palcami, niczym bluegrassowy wyjadacz. Gdy
sytuacja w procesie improwizacji tego wymaga, zamienia się w gitarzystę
basowego i napędza całe trio, niczym silnik atomowy. Stanowi bezsprzecznie
inspirujący dysonans estetyczny i stylistyczny dla pozostałej dwójki muzyków. Lazro
na początku całej zabawy czai się jak tygrys na żerowisku, nieco ustępuje pola
gitarzyście, ale to efekt zamierzony i dramaturgicznie uzasadniony. Gdy
przyjdzie jego moment, barytonem wydzierga marszrutę improwizacji dla całej
załogi, a groteskowość sytuacji scenicznej podkreśli komentarzem gardłowym.
Zgrabnie dyscyplinuje szaleństwo koncertowe, pyskatym i śpiewnym altem. Gdy
improwizacja przebiera bardzo skupiony charakter, gdy wydawanie dźwięku
przypomina wyciskanie soku z nadgniłej cytryny, jest królem tego rytuału i
jedynym sprawiedliwym. Turner jest wszędzie, w każdym momencie podkreśla
tupaniem wyczyny kolegów i dynamizuje w ujęciu dramaturgicznym całą
improwizację. Pod koniec nie zabraknie też szczypty psychodelii (Lazro palcuje
jak Coltrane, to chyba przypomina jedną z jego kompozycji!) i onirycznego
pląsania na finał.
Kurara, indiańska
trucizna do smarowania grotów strzał. Trafiony, zatopiony!
Starsze incydenty,
personalnie różnorodne
Cofnijmy się w czasie o blisko dwie i pół dekady. W
dyskografii Lazro niewiele jest pozycji, w których jest on głównym podmiotem
wykonawczym (poza sporadycznymi ekspozycjami solowymi). Tu – wyjątek
potwierdzający regułę. Podwójna winylowa płyta Daunik Lazro Sweet
Zee (Hat Art, 1985), niestety do dziś niewznowiona na nośniku cyfrowym.
Pierwszy krążek, to fantastyczne, prawdziwie rozwichrzone free improv w pasjonującym personalnie kwartecie – dwaj faceci
odpowiedzialni za niskie częstotliwości, Tristan Honsinger (wiolonczela, głos)
i J.J. Avenel (kontrabas), wyjątkowy Toshinori Kondo na trąbce (także głos) i
Lazro na saksofonie altowym. Blisko trzy kwadranse improwizacyjnego szaleństwa
o brudnym soundzie i piekielnym, mimo
braku perkusji, ładunku dynamizmu. Sweet
Zee I i II, zarejestrowane na
festiwalu jazzowym w szwajcarskim Willisau, w sierpniu 1983r. Drugi czarny
krążek dzielą między sobą dwie formacje trzyosobowe. Najpierw alt Lazro
zaplątany został między struny gitary Raymonda Boni i skrzypiec Carlosa Zingaro
– ponad 23-minutowa perła precyzyjnej, acz śmiałej estetycznie improwizacji
(koncert na Sens Music Meeting, Francja, maj 1983r.). Na koniec
kolejna formacja bez backgroundu
rytmicznego – Joelle Leandre (kontrabas i głos), George Lewis (puzon z
przystawkami), no i Lazro znów tylko na alcie. Tym razem aż pięć drobnych
miniatur swobodnej improwizacji, godnych każdej naszej chwili do zmarnowania
(rejestracja francuska ze stycznia 1984r.). Po odsłuchu całości można tylko
zadać sobie pytanie, która z czterech stron Sweet
Zee, uwiodła nas najbardziej. Pytanie jest cokolwiek retoryczne. Doskonała
muzyka.
Ciekawym wydawnictwem jest płyta Periferia (in Situ,
1995), sygnowana przez demokratyczny kwartet w składzie – Daunik Lazro (alt,
baryton), Carlos Zingaro (skrzypce, także w wersji elektrycznej), Sakis Papadimitriou
(piano) i Jean Bolcato (kontrabas, głos). Każdy z muzyków przygotował na
okoliczność spotkania w Vando’eure-Les-Nancy (kwiecień 1994r.) po dwie
kompozycje, które zostały poddane kolektywnej, acz skupionej i wrażliwej na
szczegół brzmieniowy improwizacji. Ciekawa okazja, by poznać muzykę Daunika w
atmosferze zupełnie odmiennej od szaleństwa Słodkiej
Zee.
Pozostańmy przy kontrabasie Bolcato i dodajmy doń perkusję
Christiana Rolleta. Tych dwćch Panów doprosił Daunik Lazro (alt, baryton) do
realizacji pomysłu, firmowanego trojgiem nazwisk, A.H.O And His Orchestra
(Blue Regard, 1997). Znów na pulpitach studyjnych pojawiły się kompozycje
każdego z muzyków (także Steve’a Lacy i Charlesa Tylera), które na wysokim
poziomie kooperacji zostały nam podane w wersji silnie improwizowanej. Bardzo
jazzowa propozycja, której wiele fragmentów granych jest unisono, a my możemy zachwycać się fantastycznym brzmieniem
instrumentów i telepatycznym wręcz zrozumieniem muzyków. Piękna płyta!
Ps. Uwaga! Trybuna
udaje się na zasłużone wakacje, w trakcie których nie planuje nowych publikacji
(choć licho nie śpi..). Nowych zwariowanych opowieści o jeszcze bardziej
zwariowanych muzykach oczekujecie po 15 sierpnia.