Nie czas jeszcze na - kolejną na Trybunie - zbiorówkę recenzji krystalicznie świeżych wydawnictw z
muzyką improwizowaną. Najpewniej trafi ona pod strzechy wielbicieli gatunku w
trakcie świątecznego weekendu (niezbyt, niestety długiego). Póki co, w ramach
introdukcji, dwie płyty, które – z racji muzyki na niej zawartej, jak i
rosnącej rangi muzyków ją tworzących – zasługują na tych łamach na zdecydowanie
więcej niż miejsce w okresowym podsumowaniu.
Przed nami płyty poczynione przez muzyków portugalskich (czy
kogoś zaskoczyłem?), przy czym w tworzeniu drugiej z nich maczali także palce ich
holenderscy i islandzcy koledzy, zatem kolory w tytule dzisiejszej opowieści
mamy definitywnie rozszyfrowane.
Rodrigo
Amado Motion Trio Desire and Freedom (Not
Two Records, 2016)
Pożądanie i Wolność
to szósta płyta formacji Motion Trio, w której – przynajmniej tytularnie – moc
sprawczą zwykło się przypisywać Rodrigo Amado, saksofoniście z portugalskiego
krańca Europy, który obok Carlosa Zingaro, jest z pewnością najbardziej
rozpoznawalnym muzykiem improwizującym z tego rejonu wszechświata. Kompetentne ramiona tego
muzycznego trójkąta uzupełniają Miguel Mira na wiolonczeli i Gabriel Ferrandini
na perkusji.
Wnikliwi badacze tego tria, a także uważni czytelnicy Trybuny, wiedzą doskonale, iż pierwsza
płyta Motion powstała w składzie…. trzyosobowym, zaś cztery kolejne już w
konwencji 3+ . Dwie nagrane zostały z Jebem Bishopem, dwie kolejne zaś z
Peterem Evansem (za każdym razem były to incydenty studyjne w parze z rejestracją koncertową). W roku 2016 trio powraca ze studyjnym materiałem, poczynionym w wersji saute
i nagranym w Lizbonie, w lutym bieżącego roku.
Płytę zdobi ciekawy cytat literacki, zaś tytuły trzech jej części
są jego konsekwencją. Przyznać należy, iż słowa Jacka Parsonsa sprzed 70 lat
świetnie opisują samą muzykę zawartą na krążku, a kładą istotny nacisk na jakże
istotne elementy w muzyce improwizowanej – wolność i dyscyplinę. Takaż i
jest sama muzyka – szaleństwo (pożądanie?)
skondensowane w dyscyplinie, wzajemnej odpowiedzialności za siebie i cały
zespół. Ta wolność rzeczywiście ma
dwa końce (Freedom Is A Two-Edged Sword)
– sekcja pędzi od pierwszej sekundy, jak oszalała, wiolonczelista jest szybki i
zwinny jak jaszczurka, perkusista ma kocie ruchy, jest ponadinteligentny i znaczy teren zmyślnymi synkopami. Saksofonista
porządkuję tę galopadę, ów pozorny chaos dramaturgiczny, organizując przestrzeń akustyczną stabilnymi i rozważnymi pasażami. Jego tenor jest wygimnastykowany,
twardy, odrobinę zawadiacki, ewidentnie w dobrej formy, zdecydowanie gotowy na
wszystko. Wytłumienie emocji – bezwzględnie zamierzone – dopada nas już w
piątej minucie tej eskalacji, by szybko stać się udanym zaczynem kolejnej.
Fragment drugi stanowi tu poniekąd wyzwanie estetyczne i poznawcze (Liberty). Sekcja zaczyna go spokojnymi
pląsami wokół siebie, jakby szukała dramaturgicznego punktu zaczepienia
(smakowite, libertyńskie solo… w
duecie!). Amado dociera z oddali i rysuje coś na kształt melodii (operuje trwającym dźwiękiem). Po uzasadnionej
dobrym scenariuszem, dynamizacji tej improwizacji, znów tygrysi spryt
wiolonczeli i lisia przebiegłość perkusji wzmagają w nas poczucie przyjemności.
Muzyka brzmi czysto, perfekcyjnie pod względem akustycznym, mimo, iż muzycy są
w pełnym galopie. Uniesieni dobrze skonstruowaną trajektorią ekspresji, muzycy
sięgają szczytu, a prym estetyczny wiedzie ewidentnie tenorzysta, który fantastycznie
balansuje między tłumioną ekspresją, a saksofonowym wrzaskiem. Finał fragmentu
należy już do wiolonczelisty, który nie po raz pierwszy tego dnia, zgłasza
aspiracje do bycia królem polowania. Fragment ostatni muzycy czynić będą w
poszukiwaniu artystycznej pokory, wszak tytuł zobowiązuje (Responsibility/ Odpowiedzialność). Znów początek wyznacza skupiona
dyskusja na argumenty. Niedługa eskalacja tuż po niej, akurat w tym momencie niczym
nas nie zaskakuje, jedynie śmiało konstytuuje wysoką, ponadnormatywną jakość
tego muzycznego spotkania. Mira znów chce być (i po prawdzie jest) postacią tu
najbardziej ekscytującą, czyniąc kolejne wytrawne solo … w duecie z Ferrandinim.
Gdy do gry wróci Amado, dźwiękami tyleż właściwymi dramaturgiczne, co odpowiedzialnymi, muzycy mogą już
rozpocząć wydłużoną, finałową eskalację napięcia. Dopada nas zakończenie, które
nie jest zwyczajowym tłumieniem emocji, a raczej ich erupcją.
Jeśli Motion Trio zdaje się być najciekawszą muzyczną
przygodą Rodrigo Amado (taka teza padła już onegdaj na tej stronie), tyleż
wersją tego pomysłu, najgłębiej zapadającą w serca wielbiciela muzyki
improwizowanej, jest przede wszystkim skład trzyosobowy. Desire and Freedom jest głosem, który tezy powyższe wynosi do rangi aksjomatu.
Agusti Fernandez drugą płytę Liquid Trio – w przeciwieństwie
do pierwszej - podpisał nazwiskami wszystkich muzyków ją tworzących, poniekąd
doceniając ich wkład artystyczny w powstanie dzieła.
Myślę, że płyty Motion Trio, od tego momentu, winny być także podpisywane
trojgiem nazwisk.
Onno
Govaert/ Marcelo Dos Reis/ Luis Vicente/ Kristjan Martinsson In Layers (FMR, 2016)
Międzynarodowe zwarcie improwizacyjne, poczynione w dość
znanym przybytku kultury niderlandzkiej, w zacnym Klubie Zaal 100 (Amsterdam),
zaowocowało krążkiem, który za pośrednictwem znamienitej brytyjskiej stajni
Trevora Taylora (FMR), trafia do nas w gorącym okresie przedświątecznym.
Dostępny on jest oficjalnie od ostatniego czwartku, dramaturgicznie spinając te
kilkanaście dni, jakie dzieli rocznice urodzin Luisa Vicente (trąbka) i Marcelo
Dos Reisa (gitara akustyczna). Ów antrakt jubileuszowy kompetentnie wspierają
- Onno Govaert na perkusji (on tu pełni
rolę gospodarza) i Kristjan Martinsson na fortepianie (zaciąg islandzki, choć
rezydencja holenderska). Trzy kwadranse muzyki, powstałej pod koniec kwietnia
tego roku, podzielono na sześć fragmentów, opatrzonych tytułami. Proces twórczy
został podsumowany określeniem all music
by the musicians.
Przygodę z muzyką In Layers rozpoczynamy bardzo wyważoną,
czułą, choć akustycznie nieco drapieżną narracją. Vicente pracuje na
intensywnym zadęciu, Govaert nieco kanciastym drummingiem tyczy granice improwizacji, zaś Dos Reis i Martinsson
wypełniają przestrzeń koncertową stanowczymi akordami. Muzycy grają bardzo
blisko siebie, podszczypując się wzajemnie drobnymi, akustycznymi ornamentami.
Fragment drugi należy do zaciągu portugalskiego – Luis i Marcelo pędzą w
konwulsyjnym duecie, przy okazji z góry ustalając zasady gry i wskazując, do
kogo w tej batalii należeć będzie słowo decydujące. Dołącza piano z delikatnymi
preparacjami (jestem tu tylko przejazdem).
Akcja toczy się wartko, mamy nawet do czynienia z niezobowiązującą eskalacją
hałasu. Prowodyrem marszu ku górze jest ewidentnie trębacz, który tyczy
sonorystycznie (what a game!)
kierunek wycieczki. Pozostali muzycy dość konwulsyjnie egzystują wedle zasady akcja-reakcja. Eskalacja spotyka nas w
sposób zamierzony. Być może ten kwartet bardziej podoba mi się w wolniejszych
tempach, być może jednak dyskomfort akustyczny, będący moim udziałem w tym
właśnie fragmencie, to sprawka subdoskonałego nagłośnienia w Zaal 100. Ta
drobna ambiwalencja nie przeszkadza recenzentowi w docenieniu kunsztu
technicznego gitarzysty i kipiącej wyobraźni improwizatorskiej trębacza.
Fragment kolejny nie może nie być spokojnym leczeniem ran do burzy. Instrumenty
ciężko oddychają, dając przy okazji asumpt do pochylenia się nad udanymi
improwizacjami w wolnych tempach. Fragment czwarty rozpoczynamy ochoczo w
tempie marszowym. Pianista udanie trzyma ryzy tego marszu, choć po prawdzie
jego gra nie ma rewolucyjnego charakteru. Oś tego kwartetu, jego kwintesencja,
ma zdecydowanie posmak wiśniowy. Ciekawie rytmizuje narrację Marcelo, gra
trochę upalone flamenco, a może to
jednak ujarane fado (!). Muzycy
zdecydowanie kroczą ku kolejnej eskalacji, a ten orszak szaleńców ciągnie ku
koniecznej ekstazie – nie po raz pierwszy – będący w doskonałej formie Luis.
Całość uroczo wybrzmi przy wtórze silnie zjednoczonych sił gitary i perkusji.
Fragment przedostatni upływa nam na sonorystycznych tarciach, perkusjonalnym
polerowaniu powierzchni płaskich i wzajemnych macankach dobrze rozgrzanych już muzyków.
Marcelo chyba sięga po smyczek, dając smakowity background dla kolejnego wyśmienitego pasażu trębacza, który w
górnych rejestrach czyni cuda. Kristjan akordami nieco tłumi emocje, ale
napotyka … akordy Marcelo, którego mają przeciwny grot. Finał staje nam przed
oczyma. Kolektyw czterech (w sumie, na tej płycie fragmenty zabawy w podgrupach
nie mają miejsca) drepta ku wyciszeniu, co znów stwarza okazję do sonorystycznego
popisu na prostym instrumencie dętym, blaszanym. Ostatni dźwięk muzycy łapią
stojąc na palcach.
Happy
Birthday Marcelo!!! (to dziś)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz