Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 20 grudnia 2016

Motion Trio! In Layers! – dwie wiśniowe świeżynki, jedna delikatnie pomarańczowa, może odrobinę niebieska


Nie czas jeszcze na - kolejną na Trybunie - zbiorówkę recenzji krystalicznie świeżych wydawnictw z muzyką improwizowaną. Najpewniej trafi ona pod strzechy wielbicieli gatunku w trakcie świątecznego weekendu (niezbyt, niestety długiego). Póki co, w ramach introdukcji, dwie płyty, które – z racji muzyki na niej zawartej, jak i rosnącej rangi muzyków ją tworzących – zasługują na tych łamach na zdecydowanie więcej niż miejsce w okresowym podsumowaniu.

Przed nami płyty poczynione przez muzyków portugalskich (czy kogoś zaskoczyłem?), przy czym w tworzeniu drugiej z nich maczali także palce ich holenderscy i islandzcy koledzy, zatem kolory w tytule dzisiejszej opowieści mamy definitywnie rozszyfrowane.


Rodrigo Amado Motion Trio  Desire and Freedom (Not Two Records, 2016)

Pożądanie i Wolność to szósta płyta formacji Motion Trio, w której – przynajmniej tytularnie – moc sprawczą zwykło się przypisywać Rodrigo Amado, saksofoniście z portugalskiego krańca Europy, który obok Carlosa Zingaro, jest z pewnością najbardziej rozpoznawalnym muzykiem improwizującym z tego rejonu wszechświata. Kompetentne ramiona tego muzycznego trójkąta uzupełniają Miguel Mira na wiolonczeli i Gabriel Ferrandini na perkusji.

Wnikliwi badacze tego tria, a także uważni czytelnicy Trybuny, wiedzą doskonale, iż pierwsza płyta Motion powstała w składzie…. trzyosobowym, zaś cztery kolejne już w konwencji 3+ . Dwie nagrane zostały z Jebem Bishopem, dwie kolejne zaś z Peterem Evansem (za każdym razem były to incydenty studyjne w parze z rejestracją koncertową). W roku 2016 trio powraca ze studyjnym materiałem, poczynionym w wersji saute i nagranym w Lizbonie, w lutym bieżącego roku.




Płytę zdobi ciekawy cytat literacki, zaś tytuły trzech jej części są jego konsekwencją. Przyznać należy, iż słowa Jacka Parsonsa sprzed 70 lat świetnie opisują samą muzykę zawartą na krążku, a kładą istotny nacisk na jakże istotne elementy w muzyce improwizowanej – wolność i dyscyplinę. Takaż i jest sama muzyka – szaleństwo (pożądanie?) skondensowane w dyscyplinie, wzajemnej odpowiedzialności za siebie i cały zespół. Ta wolność rzeczywiście ma dwa końce (Freedom Is A Two-Edged Sword) – sekcja pędzi od pierwszej sekundy, jak oszalała, wiolonczelista jest szybki i zwinny jak jaszczurka, perkusista ma kocie ruchy, jest ponadinteligentny i znaczy teren zmyślnymi synkopami. Saksofonista porządkuję tę galopadę, ów pozorny chaos dramaturgiczny, organizując przestrzeń akustyczną stabilnymi i rozważnymi pasażami. Jego tenor jest wygimnastykowany, twardy, odrobinę zawadiacki, ewidentnie w dobrej formy, zdecydowanie gotowy na wszystko. Wytłumienie emocji – bezwzględnie zamierzone – dopada nas już w piątej minucie tej eskalacji, by szybko stać się udanym zaczynem kolejnej. Fragment drugi stanowi tu poniekąd wyzwanie estetyczne i poznawcze (Liberty). Sekcja zaczyna go spokojnymi pląsami wokół siebie, jakby szukała dramaturgicznego punktu zaczepienia (smakowite, libertyńskie solo… w duecie!). Amado dociera z oddali i rysuje coś na kształt melodii (operuje trwającym dźwiękiem). Po uzasadnionej dobrym scenariuszem, dynamizacji tej improwizacji, znów tygrysi spryt wiolonczeli i lisia przebiegłość perkusji wzmagają w nas poczucie przyjemności. Muzyka brzmi czysto, perfekcyjnie pod względem akustycznym, mimo, iż muzycy są w pełnym galopie. Uniesieni dobrze skonstruowaną trajektorią ekspresji, muzycy sięgają szczytu, a prym estetyczny wiedzie ewidentnie tenorzysta, który fantastycznie balansuje między tłumioną ekspresją, a saksofonowym wrzaskiem. Finał fragmentu należy już do wiolonczelisty, który nie po raz pierwszy tego dnia, zgłasza aspiracje do bycia królem polowania. Fragment ostatni muzycy czynić będą w poszukiwaniu artystycznej pokory, wszak tytuł zobowiązuje (Responsibility/ Odpowiedzialność). Znów początek wyznacza skupiona dyskusja na argumenty. Niedługa eskalacja tuż po niej, akurat w tym momencie niczym nas nie zaskakuje, jedynie śmiało konstytuuje wysoką, ponadnormatywną jakość tego muzycznego spotkania. Mira znów chce być (i po prawdzie jest) postacią tu najbardziej ekscytującą, czyniąc kolejne wytrawne solo … w duecie z Ferrandinim. Gdy do gry wróci Amado, dźwiękami tyleż właściwymi dramaturgiczne, co odpowiedzialnymi, muzycy mogą już rozpocząć wydłużoną, finałową eskalację napięcia. Dopada nas zakończenie, które nie jest zwyczajowym tłumieniem emocji, a raczej ich erupcją.

Jeśli Motion Trio zdaje się być najciekawszą muzyczną przygodą Rodrigo Amado (taka teza padła już onegdaj na tej stronie), tyleż wersją tego pomysłu, najgłębiej zapadającą w serca wielbiciela muzyki improwizowanej, jest przede wszystkim skład trzyosobowy. Desire and Freedom jest głosem, który tezy powyższe wynosi do rangi aksjomatu.

Agusti Fernandez drugą płytę Liquid Trio – w przeciwieństwie do pierwszej - podpisał nazwiskami wszystkich muzyków ją tworzących, poniekąd doceniając ich wkład artystyczny w powstanie dzieła. Myślę, że płyty Motion Trio, od tego momentu, winny być także podpisywane trojgiem nazwisk.


Onno Govaert/ Marcelo Dos Reis/ Luis Vicente/ Kristjan Martinsson  In Layers (FMR, 2016)

Międzynarodowe zwarcie improwizacyjne, poczynione w dość znanym przybytku kultury niderlandzkiej, w zacnym Klubie Zaal 100 (Amsterdam), zaowocowało krążkiem, który za pośrednictwem znamienitej brytyjskiej stajni Trevora Taylora (FMR), trafia do nas w gorącym okresie przedświątecznym. Dostępny on jest oficjalnie od ostatniego czwartku, dramaturgicznie spinając te kilkanaście dni, jakie dzieli rocznice urodzin Luisa Vicente (trąbka) i Marcelo Dos Reisa (gitara akustyczna). Ów antrakt jubileuszowy kompetentnie wspierają -  Onno Govaert na perkusji (on tu pełni rolę gospodarza) i Kristjan Martinsson na fortepianie (zaciąg islandzki, choć rezydencja holenderska). Trzy kwadranse muzyki, powstałej pod koniec kwietnia tego roku, podzielono na sześć fragmentów, opatrzonych tytułami. Proces twórczy został podsumowany określeniem all music by the musicians.




Przygodę z muzyką In Layers rozpoczynamy bardzo wyważoną, czułą, choć akustycznie nieco drapieżną narracją. Vicente pracuje na intensywnym zadęciu, Govaert nieco kanciastym drummingiem tyczy granice improwizacji, zaś Dos Reis i Martinsson wypełniają przestrzeń koncertową stanowczymi akordami. Muzycy grają bardzo blisko siebie, podszczypując się wzajemnie drobnymi, akustycznymi ornamentami. Fragment drugi należy do zaciągu portugalskiego – Luis i Marcelo pędzą w konwulsyjnym duecie, przy okazji z góry ustalając zasady gry i wskazując, do kogo w tej batalii należeć będzie słowo decydujące. Dołącza piano z delikatnymi preparacjami (jestem tu tylko przejazdem). Akcja toczy się wartko, mamy nawet do czynienia z niezobowiązującą eskalacją hałasu. Prowodyrem marszu ku górze jest ewidentnie trębacz, który tyczy sonorystycznie (what a game!) kierunek wycieczki. Pozostali muzycy dość konwulsyjnie egzystują wedle zasady akcja-reakcja. Eskalacja spotyka nas w sposób zamierzony. Być może ten kwartet bardziej podoba mi się w wolniejszych tempach, być może jednak dyskomfort akustyczny, będący moim udziałem w tym właśnie fragmencie, to sprawka subdoskonałego nagłośnienia w Zaal 100. Ta drobna ambiwalencja nie przeszkadza recenzentowi w docenieniu kunsztu technicznego gitarzysty i kipiącej wyobraźni improwizatorskiej trębacza. Fragment kolejny nie może nie być spokojnym leczeniem ran do burzy. Instrumenty ciężko oddychają, dając przy okazji asumpt do pochylenia się nad udanymi improwizacjami w wolnych tempach. Fragment czwarty rozpoczynamy ochoczo w tempie marszowym. Pianista udanie trzyma ryzy tego marszu, choć po prawdzie jego gra nie ma rewolucyjnego charakteru. Oś tego kwartetu, jego kwintesencja, ma zdecydowanie posmak wiśniowy. Ciekawie rytmizuje narrację Marcelo, gra trochę upalone flamenco, a może to jednak ujarane fado (!). Muzycy zdecydowanie kroczą ku kolejnej eskalacji, a ten orszak szaleńców ciągnie ku koniecznej ekstazie – nie po raz pierwszy – będący w doskonałej formie Luis. Całość uroczo wybrzmi przy wtórze silnie zjednoczonych sił gitary i perkusji. Fragment przedostatni upływa nam na sonorystycznych tarciach, perkusjonalnym polerowaniu powierzchni płaskich i wzajemnych macankach dobrze rozgrzanych już muzyków. Marcelo chyba sięga po smyczek, dając smakowity background dla kolejnego wyśmienitego pasażu trębacza, który w górnych rejestrach czyni cuda. Kristjan akordami nieco tłumi emocje, ale napotyka … akordy Marcelo, którego mają przeciwny grot. Finał staje nam przed oczyma. Kolektyw czterech (w sumie, na tej płycie fragmenty zabawy w podgrupach nie mają miejsca) drepta ku wyciszeniu, co znów stwarza okazję do sonorystycznego popisu na prostym instrumencie dętym, blaszanym. Ostatni dźwięk muzycy łapią stojąc na palcach.



Happy Birthday Marcelo!!! (to dziś)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz