Rok ubiegły stanowił dość oczywistą cezurę dla świata muzyki
improwizowanej, szczególnie tej w wymiarze europejskim. Także na Trybunie odtrąbiliśmy zacny jubileusz
pięciu dekad żywota gatunku, liczony - nie bez przyczyny - od debiutanckich
krążków brytyjskich formacji Spontaneous Music Ensemble i AMM.
Historia pierwszej z tych znakomitych grup zakończyła się w
roku 1994, wraz ze śmiercią jego twórcy Johna Stevensa. Szczęśliwie dźwięki pod
szyldem AMM nadal mają współczesny wymiar, czego dowodem doskonały koncert
grupy w trakcie ostatniej edycji warszawskiego Festiwalu Ad Libitum.
Osobiście – wielbiąc obie formacje w stopniu
ponadnormatywnym – staram się dobrym słowem i rzetelną analizą muzyki konstytuować
wyjątkowość zjawiska. Dumna historia Spontaneous Music Ensemble wybrzmiała na
tej stronie do ostatniego dźwięku. Nawigację do wszystkich opowieści
znajdziecie w poście z 21 lutego br.
Czas zatem odpowiedni, by zacząć ogarniać werbalnie także 50
lat historii AMM. Oczywiście o grupie pisałem już na tych łamach, wszakże tytuł
jednej z opowieści (AMM – asumpt do
większej całości) dawał głównie nadzieję na tak zwany ciąg dalszy.
Intro
Z dzisiejszej perspektywy historię ponadgatunkowej muzyki
improwizowanej, zapoczątkowanej albumem ammmusic
z żółtą ciężarówką na okładce, podzielić można na trzy zasadnicze epoki. Lata
1966-1981 nazwałbym okresem prenatalnym. Muzyka i składy były bardzo
różnorodne. Zespół targany był emocjami i kłótniami, zarówno w wymiarze
artystycznym, jak i personalnym. Śmierć współtwórcy grupy Corneliusa Cardewa z
jednej strony, zaś dołączenie do podstawowego składu chwilę wcześniej Johna
Tilbury’ego z drugiej, wyznaczyło początek kolejnego, blisko 25-letniego okresu
funkcjonowania AMM jako tria Eddie Prevost - Keith Rowe – John Tilbury. Ten
period nazwałbym etapem zasadniczym tej historii. Odejście z szeregów grupy
Keitha Rowe’a pod koniec roku 2004, kończy etap drugi i zaczyna ostatni –
funkcjonowanie AMM w formule duetowej: Eddie Prevost - John Tilbury.
Dziś skierujemy naszą atencję na ostatni z okresów i szczegółowo
przeanalizujemy nagrania powstałe po roku 2004. Jak już niejednokrotnie, przy
różnych okazjach wspominałem, o muzyce AMM nie da się w zasadzie pisać, a
wszelkie próby ogarnięcia tej porcji dźwięków mają walor śpiewania o architekturze. Na przekór tej ambiwalencji, analizę
muzycznego trwania AMM w trakcie
minionej dekady prowadzić będziemy od płyty najnowszej, by zakończyć ją na
wydawnictwie z roku 2005, które było tym pierwszym w duecie. Być może odwrócona spirala
czasu pozwoli nam dostrzec w muzyce Prevosta i Tilbury’ego drugie dno. Szczypta
statystyki – pochylimy się nad sześcioma koncertami, z których pięć miało
miejsce w okresie od maja 2010 do listopada 2012, przy czym aż dwa z nich
stanowią rejestracje poczynione w naszym pięknym kraju.
Hiszpańscy Wojownicy
– listopad 2012
Spanci Borci,
Festiwal Neposlusno, Lubljana,
Słowienia. Na scenie skromny instrument akustyczny w postaci fortepianu oraz
drobny zestaw małego perkusjonalisty, składający się głównie ze sporych
rozmiarów talerza, zawieszonego na stelażu, smyczka i bębna basowego. Dwóch
starszych Panów w wieku – łącznie – około stu pięćdziesięciu lat. Czarne barwy
ich strojów, bardzo eleganckich, półmrok panujący na sali koncertowej. Nie
wiemy dokładnie, czy sceneria spotkania słoweńskiego była dokładnie taka. Ale
istnieje blisko stuprocentowe prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, iż
właśnie tak było. Tę introdukcję możemy śmiało powtarzać przy okazji omawiania
wszystkich nagrań AMM w duecie.
Pojedyncze akordy fortepianu i rezonujący talerz, delikatnie
smagany smyczkiem, wzywają na ceremonię dźwięku. W ułamek sekundy muzycy i
dźwięki, które wydają ich instrumenty, osiągają pełną symbiozę z ciszą. Rozwój
dramaturgiczny tej stojącej w czasie
improwizacji osiągany jest podwajaniem fortepianowych stepów i wzmacnianiem poziomu głośności (Tilbury nie stroni od
delikatnych zadziorów akustycznych,
Prevost uderza w talerz i wytrwale poleruje jego krawędź). Rytuał całkowitej
wolności artystycznej kontemplowany jest w tak intensywnym skupieniu, że cisza
może bezceremonialnie porządkować przestrzeń i nie ranić swą natarczywością. Z
nieistniejącej rzeczywistości docierają do nas mikrosample złożone z dźwięków, które trudno zwerbalizować (Keith
Rowe ewidentnie czuwa w oddali, a muzycy na scenie odrobinę za nim tęsknią).
Stale rezonujący talerz przywołuje duchy zmarłych ofiar wojny domowej w
Hiszpanii, którzy właśnie z tego miejsca wyruszyli z ludzką pomocą 80 lat temu (nazwa
miejsca koncertu – Spanish Fighters –
w oczywisty sposób o tym przypomina). Gorzka pamięć ma swój akustyczny wymiar –
zadziory wprost z klawiatury, ostre,
szorstkie, termodynamiczne,
przywołują echa wojowniczej muzyki
AMM z końca lat 60. ubiegłego stulecia. Mikrosymfonie, minimalistyczne starcia
instrumentów, wyrastające wprost z demonicznej ciszy (Prevost: my nie gramy nowych dźwięków, my je tylko ze
sobą zestawiamy i sprawdzamy, jak ze sobą rezonują). Przestrzeń akustyczna
koncertu zdaje się nie mieć ograniczeń w jakimkolwiek wymiarze. Jej grot
skierowany jest wprost do środka ziemi. Z notatnika recenzenta: jak
monstrualnie wielki efekt artystyczny można osiągnąć tak minimalnym nakładem
środków? Gdy talerz i cymbałki Prevosta giną w zastoju, jego bęben basowy popada
w konwulsję. Powodem niezrealizowane pragnienie zasugerowania rytmu. Tilbury
myśli o skromnych preparacjach wewnątrz swego instrumentu, ale… stawia na
zaniechanie. Pytanie zatrwożonego recenzenta: czy muzycy mogą być jeszcze
bardziej skupieni na pojedynczych dźwiękach? It Lasts! One trwają, a
nieskończoność ma tym razem bardzo policzalny wymiar i kończy się po 37
minutach i 12 sekundach, licząc od pierwszego wydanego dźwięku. Finałowa cisza
niczym nie zaskakuje.
Miejsce – maj 2012
Kody, Festiwal Muzyki
Tradycyjnej i Awangardowej, Lublin, Polska. Ta muzyczna nieskończoność potrwa dokładnie jedną godzinę, jedną minutę i jedną
sekundę.
Punkt startu wyznacza oniryczny pasaż pojedynczych akordów z
samych głębin lekko przyczajonego
fortepianu. Oczywiście tuż obok jest talerz, także smyczek, jest tarcie, które
natrafia na opór, jest polerowanie. Fizyka! Każdy dźwięk wyrasta tu z
nieistnienia, z ciszy … nieistnienia. Otwarta przestrzeń, open space, jako metafora i jako rzeczywistość koncertu. Ona także
jest współorganizatorem tego spektaklu wolnej improwizacji – a place, to place. Narastanie dźwięku ma
bardzo egzotyczny, delikatnie orientalny wymiar (jesteśmy wszak we wschodniej
Polsce!). Feeria niespodziewanych incydentów akustycznych (dzwon, konie w spokojnym
cwale) zdobi teren i kreuje wyobraźnię słuchacza. Tilbury – głaskanie strun w
skwierczącym pudle rezonansowym, dźwięki z ust (?), Prevost – metaliczne
tekstury. Muzyka schodzi coraz głębiej, a granica ciszy bywa dramatycznie
naruszana. Na scenie czynione są próby poszerzania jej semantyki, rozciągnięcia
granicy percepcji. Niedająca się zwerbalizować uroda tego stanu akustycznego
krzyczy i stawia na baczność publiczność. Szuka komfortu trwania po obu stronach ciszy. W głowach muzyków, którzy ciągle tkwią
przy swoich instrumentach, rodzą się wciąż nowe pomysły, a redukcjonizm nie
jest bynajmniej stosowaną tu metodą twórczą. Także minimalizm jest złym tropem.
Separatystyczne pochody dźwiękowe, które intensywnie szukają stycznej.
Prawdziwie delikatna jest ta intensywność. Po 30 minucie prosta narracja Johna
wprost z klawiatury budzi dysonans poznawczy swoją oczywistością. Eddie – dla
odmiany – szumi i brzęczy ciszą swojego skromnego zestawu perkusyjnego. Repetycja
staje się na moment elementem konstytuującym dramaturgię koncertu. Piano
zdecydowanie wychodzi na powierzchnię, ale ma lekko zabrudzony sound (ziemią?). Struktura jego narracji
jest rozmazana, jako błoto na zderzaku naszego suwa. Muzycy znów próbują posmakować ciszy, zaczepić ucho na jej
krawędzi. Oczekiwanie na dźwięk podszyte jest strachem, a ciemność (wyostrza
zmysły!) zdaje się być sprzymierzeńcem obu stron sceny. Kto odpowiada za dany
dźwięk? Krzyk? Pisk? Szum fal?! Wyobraźnia buzuje, jak woda na ziemniaki. Po
minucie narracja dostaje się w ręce Johna, który jest ujmująco repetytywny.
Finał osiągany jest przy użyciu minimalnych środków wyrazu – akord piana,
mikrodźwięk z talerza, akord piana, mikrodźwięk z talerza… Wzajemnie rezonują,
bo po to tu są. Zwiastowanie ciszy.
Cisza przed ciszą? Ostatnie kilkadziesiąt sekund koncertu jest już w zasadzie
ciszą. Muzyka delikatnie skwierczy w oczekiwaniu na ostatnią sekundę, dokładnie
tę, która nastąpi po ostatniej minucie i pełnej pierwszej godzinie.
Dwa koncerty
londyńskie – marzec i listopad 2011
The Rag Factory,
Spitalfield, Londyn, wczesna wiosna, może raczej późna zima. Incydent
koncertowy niezwykle skondensowany w czasie. E 1 potrwa 31 minut i 25 sekund.
Wyjątkowo głośny, jak na codzienność koncertową AMM, akord piana
wzywa nas na start tej opowieści. Powtarzany kilkakrotnie, zawsze po pełnym
wybrzmieniu poprzedniego. Bodaj po trzecim podłącza się perkusjonalista,
zwinnie polerując krawędź swojego dużego talerza. Piano w kontynuacji
stosunkowo dynamicznej i głośnej, jak na kanony grupy. Cisza zdaje się w tym
momencie najlepszym argumentem w procesie komentowania tego wydarzenia
akustycznego. Znów stroszymy uszy w poszukiwaniu dźwięku na scenie. Muzycy
delikatnie tkają swą improsferę. Tarcie
metalu o metal wiedzie nas niemal samodzielnie przez środkowy fragment tego
akurat spektaklu. Piano powraca z lekko podkulonym ogonem… i czeka na to, co
zaproponuje interlokutor, bowiem prym w generowaniu nieoczywistych sytuacji
akustycznych wiedzie w tym momencie zdecydowanie Prevost i jego armia ołowianych żołnierzyków. Tilbury ledwie
znaczy swoją obecność, przy czym brzmi dość nietypowo. Lekko przewrażliwiony na
swoim punkcie, szuka starego płaszcza w pudle rezonansowym. Talerz eskaluje
poziom dźwięku i zdaje się być rozbawiony zachowaniem fortepianu. Jego finałowe
rezonowanie sprzyja tej ambiwalencji, wprawiając – zupełnie nieświadomie - w
subtelne wibracje wszystkie przedmioty w bliższym i dalszym sąsiedztwie. Piano
aż unosi się na palcach.
The Purcell Room,
Londyn, zaawansowana jesień. Fragment wydarzenia artystycznego The Engine Room, Festiwalu Morley’ College i konferencji
poświęconej życiu, pracy i legendzie Corneliusa Cardew. SE 1 - muzyczna celebracja trzydziestej rocznicy śmierci ojca
założyciela AMM potrwa 46 minut i 51 sekund.
Dynamika prologu dowodzi, iż intencja spotkania istotnie
naruszyła koncertowe przyzwyczajenia Prevosta i Tilbury’ego. Następująca po nim
cisza jest równie oczywista, jak i spodziewana. Ma bardzo kontemplacyjny i
plastyczny charakter. Odmieniamy tę ciszę przez wszystkie przypadki i czekamy
na … dźwięk. Recenzenta znów dopada dylemat, czy to, co słyszy, to młoteczki
fortepianu, czy może jest to efekt działań akcesoriów perkusjonalnych. Ów
nierozwiązywalny dylemat może skutkować jedynie kolejnym śpiewaniem o architekturze. Czerstwa uroda tych mikroakustycznych
pasaży dźwiękowych potrafi być wszakże zniewalająca. Wzajemne interakcje
aktorów na scenie też domagają się oddzielnej egzegezy. Gdy tylko John stara
się mówić bardziej doniosłym głosem, Eddie jakby samoczynnie multiplikuje swoje
instrumentarium i wypełnia mikrokosmos koncertu strzelistymi onomatopejami. Sam proces rezonowania
zdaje się być w tym momencie najważniejszym kluczem poznawczym spektaklu.
Zwinnie stymuluje tę dwubiegunową improwizację. Akord piana, pisk talerza…,
akord piana, pisk talerza, … akord piana… Zasłuchanie, zapatrzenie,
zauroczenie, choć z pewnością nie… zaskoczenie. Umysł recenzenta tli się
literkami, które nie układają się w rozsądne zdania, choćby podrzędnie złożone.
Tuż przed 30 minutą celebracji, scenę spowija niespodziewana (a jednak!)
eskalacja hałasu, jakby na przekór jednemu z poprzednich zdań recenzenta. Tak,
tak, wymądrzanie się przy tej muzyce może prowadzić do autoparodii. Piękny
akustycznie moment koncertu! Cisza tuż po nim drży. Zdobią ją niebanalne
zadziory fortepianu i strupy
odpadające od ran perkusjonalii. To - bez cienia wątpliwości -
niespodziewany fragment duetowej historii AMM, poniekąd i tego wydarzenia. Duch
Corneliusa czyni psikusa i powiewa nad salą koncertową, jak źle wyprana pościel
po gorącej nocy w nieoczywistych konfiguracjach personalnych. Pojedyncze akordy
fortepianu wzywają czarownice na finałowy sabat!
Nieodkryta
korespondencja. Pocztówka z Jasła – maj 2010
Jasielski Dom Kultury, Jasło, wschodnia Polska, Europa,
Świat. Ciepła i bardzo mokra wiosna. Trwanie
tej ekspozycji koncertowej ustanie w 63 minucie, licząc od momentu wydania
pierwszego dźwięku przez pianistę. Dla wygody odbiorców, nieprzerwany ciąg
dźwięków, podzielony został na trzy Paragrafy.
Fortepian: młoteczek w mikroprzestrzeni. Perkusjonalia:
talerz w mikroprzestrzeni, membrana w pieszczotach. Eddie zdaje się być tym bardziej
aktywnym. Ewidentnie wstał dziś prawą nogą. Wybudzony John przeciera oczy i
wdaje się z nim w dość swobodne call and
responce. Improwizacja o bardzo szczegółowym
charakterze. Muzycy pieszczą dźwięki, jak nowonarodzone dziewice na brzegu
wartkiej rzeki. Każdy indywidualny głos ma
swoje imię, swoje miejsce w szeregu i swój ładunek emocjonalny. Niektóre z nich
zdają się być adekwatnie głośne i niesforne. Cisza tuż po nich jest bardziej
dobitna, kąśliwa i dosadna, choć wbrew temu intensywniej… cicha. Tonalny Tilbury zwinnie i precyzyjnie komentuje tę ciszę,
zapuszczając place na klawiaturze w sferę incydentalnej sonorystyki. Prevost w
tych okolicznościach nie pozostaje dłużny i dopuszcza się nawet próby wybijania
…. rytmu, który dociera do nas jednak z odległości przynajmniej siedmiu
galaktyk i kilku dróg mlecznych. Oczywiście zaraz przeprasza i milknie
speszony. Metal jego instrumentów
śpiewa szamańskie pieśni wyzwolenia w ramach pokuty, choć młoteczki pianisty
sugerują raczej funeralne wyciszenie.
Kajet recenzenta wypełniają strzeliste metafory piękna i ekstatycznej euforii,
a ostatnie 10 minut pierwszego Paragrafu
staje w szranki walki o miano najwspanialszego fragmentu dwuosobowego AMM.
Start kolejnego Paragrafu
zdobi uroczą, minimalistyczną palcówką,
ciekawie pobudzony Tilbury. Ponadnormatywnie aktywny Prevost, czerpiąc z
wyjątkowo szerokiej palety środków wyrazu, chwali partnera i prosi o replay. Po wybrzmieniu znów wszyscy, po
obu stronach sceny, kopulujemy z ciszą i szukamy dramaturgicznego punktu
zaczepienia. Momenty wyłaniania się pojedynczych dźwięków z ciszy są przepiękne
i histerycznie refleksyjne. Ten fragment koncertu nieustannie balansuje na
granicy bezdźwięku. Tym razem Tilbury
łapie bakcyla tonalności i zaskakującego rytmu, szczerzy ząbki i wieńczy ten Paragraf na głośno.
Muzyka jest jednak nieznośne ciągła, trwa i trwa. Prevost wprawia w silny rezonans
dwa metalowe przedmioty. Tilbury wplata pomiędzy nie pojedyncze akordy piana.
Panowie znów tworzą megafoniczną
przestrzeń (Gwiezdne Wojny!), mając w rękach zaledwie dwa akustyczne
instrumenty, które niczym kaloryczne ziarnka grochu zwiastują klęskę urodzaju.
Wspaniały moment repetycji (czwarta minuta), która staje się kompetentnym
orężem obu muzyków. Post-cage’owski
pianista szczególnie tu pręży muskuły. Repetycja separatywnych akordów piana na
tle rezonującego talerza – stanowiąc przy okazji znak rozpoznawczy duetu po
wszeczasy – prowadzi spektakl ku efektownemu zakończeniu. Cisza to po nim nie jest już
tak oczywista. Opus magnum
AMM w duecie!
Norwich – luty 2005
The School Of Music,
Uniwersytet Wschodniej Anglii, Norwich. Na osi czasu zrobiliśmy ponad
pięcioletni krok wstecz. Keith Rowe nie jest już z zespołem od kilku miesięcy.
Koncert, będący jak zawsze nieprzerwanym ciągiem dźwięków, podzielony na pięć
odcinków, wybrzmi w 55 minucie.
Muzyka kreowana przez dwóch gentelmanów jest bardzo
narracyjna, wisi nam na twarzy i łaskocze niedogolony zarost. Jakby brakowało
tej wielkiej przestrzeni, jaka
towarzyszyć będzie muzykom za 5 czy 7 lat, na koncertach, które tak dobrze
poznaliśmy w poprzednich akapitach dzisiejszej historii. Wydarzenia przebiegają
bardzo dynamicznie, Prevost dobywa dźwięki bardzo … gitarowo, jakby naprawę
tęsknił za kumplem z zespołu, z którym pokłócił się poprzedniej jesieni. Obaj
muzycy tkwią w dramatycznym zawieszeniu, jakby sami nie byli pewni, czy
potrafią wypełnić czasoprzestrzeń dźwiękami, które na ogół kreował, gitarowymi
preparacjami, nieobecny już Rowe. Grają ich – jak na kanony AMM – stosunkowo
dużo w danej jednostce czasu. Prevost jest bardzo strunowy, a Tilbury ma ochotę zdzierać młoteczki fortepianu. Panowie są bardzo skorzy do hałasowania. Tempo narracji nie ulega dynamizacji, ale moc
artystycznych wątpliwości sięga podłogi. Być może już w dwudziestej minucie
tego uniwersyteckiego capstrzyku muzycy wiedzieli, że następny koncert w duecie
zarejestrują dopiero za pięć lat. Nadmiar dźwiękowych wyczynów nie stanowi dla
AMM komplementu. Brakuje odrobiny magii, szczypty zaniechania, kropli
wyciszenia (halo, a gdzie jest cisza?!?). Muzycy nieustannie szukają nadprzestrzeni dla swoich dźwięków i chyba
za bardzo myślą o tym, że są tylko duetem. Tu, gdzie minimalizm jest bogiem,
nadmiar bywa artystycznym piekłem. O tym, że artystyczny brak Rowe’a nie stał się jednak
katastrofą dla grupy, muzycy przekonają się dopiero za 5 lat… w Jaśle.
Coda: duet, który
jest zapowiedzią … duetu i pozostałe incydenty dekady
To bynajmniej nie jest koniec tej wstecznej opowieści. Cofnijmy się o kolejny rok. Styczeń 2004, w
studiu Gateway w Londynie zjawiają
się John Tilbury i Eddie Prevost. Rejestrują ponad 70 minut ekscytujących
dźwięków. Ponieważ jeszcze wtedy AMM egzystował w składzie trzyosobowym,
materiał wydają pod własnymi nazwiskami i zwinnie tytułują mianem… Dyskretnych Momentów. Kontemplacja
dźwięku, triumf artystycznego zaniechania. Cisza i ewidentny brak pośpiechu
czynią wyjątkowym to nagranie. Szczytem zdaje się być czwarty, blisko 18-minutowy
fragment, stanowiący kwintesencję zachwytu, jakim darzę Discrete Moments. Muzyka trwa
i zdaje się nie mieć ani końca, ani początku.
Artystyczna ambiwalencja, jaka unosi się na koncertem z Norwich’
2005 miała poważne konsekwencje dla AMM jako duetu. Pięć lat ciszy jest niezwykle wymowne. Należy wszakże pamiętać, iż okres ten nie był pustym miejscem w dyskografii grupy. W roku 2008 i 2009 grupa nagrała dwie doskonałe płyty z
udziałem saksofonisty Johna Butchera. Ta młodsza była przedmiotem analiz na Trybunie, a obie polecam uważnej
lekturze.
W uzupełnieniu dokonań fonograficznych AMM w ostatniej
dekadzie, należy także przypomnieć, iż Tilbury i Prevost dwukrotnie dali się
zaprosić na artystyczne urodziny. Oba incydenty miały miejsce w roku 2014. Była
siedemdziesiątka Evana Parkera, była pięćdziesiątka Kena Vandermarka. Oba
wydarzenia mają dokumentację fonograficzną, która także była poddana
konstruktywnej krytyce na tych łamach. O ile imprezę Parkera, AMM może dopisać do
pakietu doskonałych koncertów, o tyle muzyczne wzmagania z Vandermarkiem do
takowego bym nie zaliczył.
Outro
Muzyka AMM, poczyniona w wymiarze duetowym, idealnie
sprawdza się w warunkach skupionego i komfortowego odsłuchu w … dobrych słuchawkach.
Jeśli jednak postanowicie obcować z tymi dźwiękami w innych okoliczności czasu
i przestrzeni, wiedzieć powinniście, że usłyszycie niewiele. A jeśli coś jednak
usłyszycie, to z pewnością nie będzie to tym, co winniście usłyszeć.
Płyty omówione/ przywołane w dzisiejszej opowieści (w
kolejności prezentowania):
AMM Spanish Fighters (Matchless Recordings,
2015)
AMM Place sub.v
(Matchless Recordings, 2014)
AMM Two London Concerts (Matchless
Recordings, 2012)
AMM Uncovered
Correspondence. A Postcard From Jaslo (Matchless Recordings, 2010)
AMM Norwich (Matchless
Recordings, 2005)
John
Tilbury & Eddie Prevost Discrete Moments (Matchless Recordings,
2004)
AMM with
John Butcher Trinity (Matchless Recordings, 2008)
AMM Sounding
Music (Matchless Recordings, 2010)
Evan Parker
& AMM Titles Goes Here (Otoroku, 2015)
Ken
Vandermark (trio with Eddie Prevost & John Tilbury) Nine
Ways To Read a Bridge (Disc 6, Not Two Records, 2014)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz