Wakacje w pełni, pogoda jak zwykle dynamiczna, przynajmniej
w Europie Centralnej, czas zatem najwyższy pomyśleć o dalekich podróżach,
wielkim i szalonym oceanie, tudzież plażach wielkości małym miast wojewódzkich.
Redakcja - w osobie Pana Redaktora - już prawie w samolocie
do pięknej Lizbony, a w ramach umilenia oczekiwania na lot, szybki przegląd muzycznych
smakołyków, rzecz jasna głównie z … Portugalii, ale ze znaczącym udziałem
muzyków holenderskich, belgijskich, tudzież … włosko-belgijskich.
Zaczniemy od lizbońskiego tria Gonçalo Almeidy, doskonale
nam znanego kontrabasisty portugalskiego, choć na ogół rezydenta holenderskiego
(historie do przypomnienia - tu, i tu, i jeszcze tu). Potem poznamy zupełnie premierowy
kwintet z jego udziałem, dwa kontrabasowe duety, a także jeden kwartet, tu w
dwóch odsłonach. Na sam koniec opowieści dwie ciekawe pozycje z udziałem
Ricardo Jacinto, portugalskiego wiolonczelisty, który tworzy wraz z Almeidą
trio, wspomniane na wstępie tego akapitu. A zwie się ono malowniczo The Selva!
The Selva
Zapis studyjnej rejestracji, poczynionej w Lizbonie pod
koniec ubiegłego roku i na początku bieżącego, wypełnia 47 minutowy krążek bez
tytułu, który dostarcza nam Clean Feed Records. Pod nazwą płyty i jednocześnie
formacji The Selva ukrywa się trójka
muzyków - Gonçalo Almeida na kontrabasie, Ricardo Jacinto na wiolonczeli oraz Nuno
Morão na perkusji. Dziewięć odcinków oznaczonych cyframi.
(I) Intro ma wyłącznie atrybuty perkusyjne, jakkolwiek duży
w tym udział wiolonczelisty, istotnie pobudzonego od pierwszej sekundy. Perkusista
płynie silnym drive’em jazzowym,
kontrabas zaś w zasadzie milczy. (II) Strunowce
mają wybitnie kameralny flow.
Perkusja znów jest zadziorna. Pasaż wiolonczeli – dla odmiany - bardzo
spokojny, wręcz dostojny, a brzmienie instrumentu wyjątkowe. (III) Pierwszy z
dwóch długich, zdaje się zasadniczych fragmentów Selvy. Cisza, czynione na
boku sonorystyczne szepty kontrabasu, wiolonczela szemrząca akordowo,
niczym gitara. Brzmienie obu instrumentów jest barokowo bogate, ale intrygująco
zabrudzone. Narracja toczy się gęstym ściegiem, przy czym wiolonczela lekko serfuje. Szybka zmiana kierunku podróży
(all music by the musicians, dodaje
recenzent) – kontrabas wpada w amok improwizacji, perkusja szczoteczkuje swingowo, a wiolonczela gra czyste, krystalicznie
piękne pasaże w duchu kameralistyki dawnej. Ta ostatnia, mimo częstych zmian w
trybie narracji, rządzi i rozdaje karty. Na finał, trwającej blisko kwadrans
opowieści, strunowce snują podobne do siebie monologi wewnętrzne, a dobosz
bębni wytrawnie (z kajetu recenzenta: ten ostatni, choć aktywny, na poziomie
kreacji ustępuje operatorom obiektów strunowych). Smakuje delikatnym transem,
mantrycznym zaśpiewem. (IV) Sonorystyczna ekwilibrystka wiolonczeli, przy
wtórze energetycznej sekcji rytmicznej. (V) Jacinto, modus operandi tego tria, znów w poszukiwaniu nowych środków
wyrazu. Almeida pętli się wokół pokaźnego gryfu kontrabasu, a Morão… bębni na
sporym pogłosie. Akustyczne zadziory
na obu zestawach strunowych. (VI) Akordy, plamy, znaki szczególne. Narracja
smakuje zaangażowanym rockiem. Gatunkowy melting
pot trwa w najlepsze! Z kajetu recenzenta: być może brakuje odrobiny
perkusjonalii, w miejsce akcentów stricte
perkusyjnych. Wiolonczela ponownie w błyskotliwym akustycznie stylu, ucieka w
meta otchłań, w czeluść nieoczywistości (dodaje recenzent - poeta). Odpływa,
jak statek bez portu docelowego, o kosmicznie pięknym soundzie. (VII) Drugi fragment kluczowy – zwinne palcówki na strunach, talerz i werbel w
rezonansie, skupienie, oniryczne stadium zaniechania i konstruktywnej
nieśpieszności (prawdziwie portugalskie … na
wszystko mamy czas). Nikomu tu w głowie narowiste eskalacje, choć muzycy nie unikają drobnej dynamizacji (a może kęs sonore? pyta recenzent, bo nie wie, co dokładnie winien zanotować w
swoim kajecie). Wiolonczela w mig odpowiada na potrzeby recenzenta! Kontrabas
poleruje struny, a perkusja … bębni. (VIII) Strunowce
dyszą, świszczą i świergolą, jakże to urocze! Piękne tańce dwóch
nabrzmiałych smyków. (IX) Dronowe pasaże
silnie zabrudzonych instrumentów
strunowych. Perkusja drży, rezonuje, dygocze. Moc akustycznych przesterów (najbardziej wyrazisty, po
prawdzie, najlepszy moment tej bardzo dobrej płyty!). I znów pachnie wyszukaną
psychodelią. Instrumentalne głosy z offu,
stękanie, pomruki. Niech klimat finału tej opowieści wyznaczy jedynie słuszny
kierunek muzycznego rozwoju tria The Selva!
Hightailing
Jeśli wciąż szukacie dowodów na to, że współczesna muzyka
improwizowana jest ponadgatunkowym wrzącym
tyglem, mam dla Was argument sto pięćdziesiąty dziewiąty. Nazywa się
Bulliphant. Nie dalej jak w miniony poniedziałek, ukazała się debiutancka płyta
kwintetu, który ukrywa się za tą szaloną nazwą (Bykosłoń!). Jej tytuł to Hightailing
(Creative Sources, 2017), a zawiera dwanaście fragmentów, które w trakcie
41 minut udowodnią nam, że w dobrej muzyce nie ma złych pomysłów.
W okolicznościach miejsca zwanego De Singer, w miejscowości Rijkevorsel (Belgia? Holandia?) spotkało
się całkiem niedawno pięciu muzyków: Bart Maris - trąbka i piccolo trąbka, Ruben Verbruggen – saksofon altowy i barytonowy, Thijs
Troch – syntezator i elektronika, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Friso van Wijck – perkusja i perkusjonalia.
Ważna informacja dla urzędu emigracyjnego – trzech pierwszych muzyków to
Belgowie, zaś ten ostatni, to Holender.
Muzycy przytargali ze sobą taką ilość pomysłów na
konstruktywne muzykowanie, że z pewnością wystarczyłoby ich na solidny dziesięciopak. Skończyło się na jednym,
niedługim krążku. Jak się zatem domyślacie, intensywność przekazu wszystkich
dwunastu utworów jest ponadnormatywna. Prześledźmy, cóż się działo w ich
trakcie.
Na płycie mamy zarówno kilkudziesięciosekundowe etiudy i
wariacje na temat w podgrupach, jak i
pełnowymiarowe, eksplozywne ekspozycje dźwiękowe kwintetu, trwające na ogół od
pięciu do ośmiu minut. Muzyka, choć improwizowana, była przed nagraniem z
pewnością predefiniowana. Najprawdopodobniej działo się to z wykorzystaniem zeszytu
nutowego. Dodajmy, iż autorem krótszych utworów jest przeważnie saksofonista,
zaś za te dłuższe odpowiedzialność biorą kontrabasista, trębacz i perkusista.
Wśród krótkich form wypowiedzi odnajdujemy elementy jazzowego
frazowania z twardo brzmiącą sekcją
rytmiczną, tkanego także przy użyciu drobinek
elektroakustycznych, zgrabne duety saksofonu i trąbki, niestroniących od
wspólnych pasaży granych unisono, czy
też dęte ekscesy trąbki, zapętlającej się w skwierczące zakłócenia z kabla. Natrafiamy na smakowite
spotkanie mocnego kontrabasu z dzikiem saksofonem altowym, a także
pełnowymiarowy, hardcore jazz-rockowy
melanż pięciu ośrodków instrumentalnych.
Fragmenty dłuższe są dramaturgicznie poszarpane, kipią od
interakcji i pomysłów na rozwój improwizacji. Drugi zaczyna się pasażem … kościelnych
organów, co jest komentowane bez pytania tyradą free jazzowego, dętego sonoryzmu, z pokrętną, istotnie
smakowitą melodyką, kojarzącą się raczej ze współczesną muzyką kameralną. Echa fenderowego post-fussion nie obce są i
temu, i kilku innym fragmentom tej frapującej płyty. Szóstego otwiera modulowany dron, kreowany elektronicznie, na który
powoli nakładają się mikrofale
saksofonu i trąbki. Proces wyłaniania się czystych dźwięków z tego kotła
piekielnego jest intrygujący! Ach, ten baryton! Kontrabas podkreśla smykiem
dramatyzm sytuacji muzycznej. Narracja gęstnieje, jak ciepły budyń, a
wybrzmiewa wytrawnym walkingiem
Almeidy. Siódmy zaczyna się wręcz
melancholijnie (trąbki ślini się do altu). Twarda
jazzowa sekcja wchodzi po prawie dwóch minutach tego migdalenia i rozpoczyna
się klasycznie freejazzowa, kwartetowa eskapada. Trębacz pichci wyśmienito
solo, a wybrzmienie smakuje bardzo kameralistyczne. Dziewiąty dla odmiany, od pierwszego dźwięku gotuje emocje recenzenta.
Nagranie jest bardzo free, ale czuje
się pędzel aranżacji w tym kolektywnym zwarciu. Szukanie ciszy znów odbywa się w
post-fussionowym pasażu syntezatora. Dziesiąty i jedenasty zdominowane są przez kompulsywną, agresywną elektronikę,
której śmiało dotrzymują kroku żywe
instrumenty. Finałowy fragment płynie wprost z serca czysto brzmiącej trąbki,
która snuje opowieść puentująca tę niezwykle ciekawą płytę. Reszta instrumentów
tworzy delikatne, niebanalne tło, które świetnie konweniuje z solowymi popisami
trębacza (tu też czuć sznyt aranżu).
Koniec płyty dopada recenzenta w stanie niedosytu. Play It Again!
8 Pictures
Czas na osiem obrazków z życia dwóch kontrabasów. Raoul van
der Weide i Gonçalo Almeida w roli operatorów największych instrumentów strunowych.
Przy czym ten pierwszy, w istotnych dramaturgicznie momentach, będzie wspierał
się wiolonczelą i manipulował obiektami
różnymi. Nagranie studyjne, poczynione w 2015 roku w Rotterdamie,
pierwotnie ukazało się pod tytułem Earcinema
(Cylinder Recordings, 2015). Obecnie zatem mamy do czynienia z reedycją tego
materiału. Płytę, która dostępna jest … jedynie w plikach, tym razem pod innym,
jakże precyzyjnym tytułem 8 Pictures,
dostarcza nam portugalski label Nachtstück Records (2017).
Mnogość stosowanych przez obu muzyków technik
artykulacyjnych stanowić mogłaby bazę do pracy doktorskiej pracowitego
muzykologa! Doskonałe brzmienie obu wioseł.
Muzycy grają jakby naprzemiennie. Gdy pierwszy prowadzi jazzowy walking, drugi chwyta za smyczek i rżnie przepiękne pasaże w klimatach tak
kameralnych, jak i psychodelicznych. Narracja jest niezwykle gęsta, a
interakcje zadziorne. Muzycy stoją tak blisko siebie, że ich pot łączy się w
jeden płyn ustrojowy (chwilami trudno zdiagnozować, który z nich wydaje, jakie
dźwięki, albowiem potrafią scalać się w jeden ciąg zdarzeń akustycznych). Jeśli
akurat w tym momencie nieco się popisują, to robią to z niebywałą klasą! Już od
czwartego obrazka ich dźwiękowe
marszruty intrygujaco się zazębiają, nie brakuje sonorystycznych incydentów, a
improwizacja zdaje się być prawdziwie molekularna, szczegółowa, prowadzona w
bardzo konkretnej dynamice.
Dwugryfowe, kontrabasowe monstrum, podparte tylko odrobinę mniejszą wiolonczelą!
Po precyzyjnym wytłumieniu, muzycy zwalniają tempo i brną w pasjonujący dialog
w klimatach i estetyce muzyki dawnej. W trakcie piątego obrazka pasaż jednego strunowca
wpada w sidła subtelnych akcji za progiem
tego drugiego, ze znaczącymi akcentami perkusjonalnymi (z kajetu recenzenta:
narracja obu muzyków jest niezwykle kompatybilna, obaj jadą środkowym pasmem i
znów zlewają się w jeden potok dźwiękowy; mimo, że tworzą go głównie dwa
kontrabasy, muzyka nie jest zdominowana przez niskie częstotliwości, przeciwnie
– jest lekka, zwinna i przebiegła).
Wciąż dominuje pewien narracyjny schemat – szybki walking vs. rozżarzony smyk na gryfie, który smaży wyraziste pasaże o niepoliczalnych połaciach piękna, z
delikatnymi implikacjami w kierunku sonore.
W siódmym obrazku muzycy dostarczają
nam odrobinę innych dźwięków, być może będących skutkiem skromnych procesów
amplifikacyjnych, czy też użycia obiektów
różnych. Strój obu instrumentów pozostaje wszakże wysoki. Finałowy obrazek
(najdłuższy) zaczyna się burczeniem, tarciem i szarpaniem nieposłusznych strun.
Jakże intrygująca instrumentacja! Bogactwo wyobraźni! Tysiące pomysłów na
sekundę! Dwa smyki w dawnej estetyce
kreślą wyjątkowe płótno prawdziwie mistrzowskim pędzlem!
Live at Atelier
Tarwewijk
Kontynuujemy
wątek batalii kontrabasowych! Cofamy się o dwa lata, pozostajemy wszakże
w Rotterdamie. Kwiecień 2013 roku, koncert w ramach inicjatywy kulturotwórczej Halloween in the Spring, a na scenie
Wilbert de Joode i Gonçalo Almeida. Zarejestrowany materiał po roku
udostępniony zostaje światu pod tytułem Live
at Atelier Tarwewijk (V 1.3) (Nachtstück Records, 2014).
Panowie będą improwizować przez ponad 52 minuty, nieprzerwanym ciągiem
dźwiękowym.
De Joode, kanał lewy, struny jelitowe. Almeida, kanał prawy,
struny normalne. Muzycy, szeroko
rozstawieni po kątach, zaczynają od zwinnych i niezobowiązujących palcówek po śliskich strunach. Już po
kilku minutach, każdy z nich rozpoczyna proces poszukiwania nieoczywistych,
indywidualnych rozwiązań sytuacji scenicznej, tak w zakresie technik
artykulacyjnych, jak i sposobu prowadzenia improwizacji. Kontrabasy – podobnie
jak na poprzednio omawianej płycie – mają stosunkowy wysoki strój i lubią pływać w przestrzeni koncertowej. Są
ulotne, jak motyle. Mają piękny sound.
Echa muzyki dawnej, a jakże, duże skupienie, a jakże. Transparentność i
adekwatność. Po kwadransie muzycy biorą wielkie smyki w swe równie imponujące dłonie
i zaczynają się prawdziwe emocje. Smyczkowy dancing!
Choć tempo bardziej pogrzebowe. Brzmienie obu kontrabasów przyjemnie się
zabrudza. Tli się, jak palenisko bez iskier, wstrząsająco urocze (trochę jak
prażona kukurydza – dodaje zgłodniały recenzent). Pomysły artykulacyjne sypią
się, jak z rękawa. I każdy jest udany! Kameralistyczne zacięcie Almeidy zbiera
obfite żniwo. Gdy oba smyki miarowo uderzają w struny, recenzent gotowy już jest
do osiągnięcia stanu wrzenia. Ta rozmowa
ma wiele wątków i ogrom niedopowiedzeń. Nie każde słowo ma tu być
wypowiedziane. Sztuka zaniechania, umiejętność temperowania emocji. Około 29
minuty De Joode otwiera wieko trumny, a Almeida szeleści ze strachu, miętoli
się sam ze sobą (what a sound!). To
wspaniałe, że muzycy nigdzie się nie śpieszą. A tyle mają do powiedzenia. Po 30
minucie nastrój kameralistyczny dopada już wszystkich, po obu stronach sceny. Minimal art of sound! Po 40 minucie
instrumenty niemal milkną. Chcą nabrać dystansu. Wykluwają się z tego dwa
soczyste drony. Zasada imitacji nie jest im obca. To też dowód na to, że
słuchają się wzajemnie. De Joode na finał efektownie rezonuje. Jego jelitowe
struny czynią cuda! Almeida też ma pomysł! Niedźwiedzie
wybrzmienie wprost w objęcia piekielnej ciszy. Koniec z oklaskami.
Pangatuna & Chlopingle
Po serii płyt prawie wyłącznie na instrumenty strunowe, z
pewnością zatęskniliście za choćby najskromniejszym dęciakiem. Here it is!
Kwartet nazywa się Tetterapadequ (ta nazwa nie kryje w sobie
głębszych treści, to jedynie przestawione litery ze słowa kwartet i miejsca, w
którym muzycy grali po raz pierwszy). Tworzą go: na kontrabasie Gonçalo
Almeida, na saksofonach Daniele Martini, na fortepianie Giovanni Di Domenico,
zaś na perkusji João Lobo. Zaciąg portugalski vs. zaciąg … włosko-belgijski
(Daniele i Giovanni, to bowiem włoscy rezydenci Królestwa Belgii). Kwartet ma w
dorobku trzy długie płyty i jeden minilongplay. O tym ostatnim pisaliśmy
już na tych łamach.
Teraz pochylmy się nad wydawnictwem Pangatuna (For Tune, 2016), nie tylko dlatego, że jest dość świeżą
płytą, do tego wydaną w Polsce, ale również z powodu rozbudowania kwartetu, na
potrzeby tego akurat nagrania, do rozmiarów oktetu. Personalnie skład bazowy
uzupełniają: na saksofonie altowym Audrey Lauro, na saksofonie barytonowym Grégoire
Tirtiaux, na klarnecie Jordi Grognard oraz na flecie Quentin Manfroy. Nagranie poczyniono studyjnie
w Brukseli, w grudniu 2015 roku. Cztery fragmenty z tytułami potrwają 46 minut
(nie zaś 51, jak sugeruje opis płyty).
Pierwszy. Cały
oktet podaje zgrabny temat (status: all
music composed by the musicians), pięcioosobowy zestaw dęciaków dmie unisono,
gęsto, ale dość delikatnie. Rzec można, jazz nieco temperowany, ale
incydentalnie bardzo emocjonalny. Rodzaj szlachetnej muzyki mainstreamowej, która jednak myśli, prowokuje, poszukuje usilnie
ciekawych sonorystycznie rozwiązań. Tłuste lejce tej trzódki trzyma
zdecydowanie pianista. Konstruuje rytm, nadaje wewnętrzną dramaturgię, ustala
zasady gry. W okolicach 9 minuty dopada nas cisza, która staje się istotnym
punktem wyjścia do nowej podróży w kierunku świata kompetentnych improwizacji.
Skupienie i odpowiedzialność za każdy dźwięk nadal pozostają atutami oktetu. W
połowie utworu dodany kwartet zaczyna
bardziej wyraziście akcentować swoją obecność, jakkolwiek z roli chóru komentatorów nie wyjdzie do końca
tej płyty. Z pozornego letargu nieagresywnej narracji, wyrywa nas wybuch
soczystej solówki na saksofonie tenorowym (z kajetu recenzenta: wciąż jednak zbyt
dużo dyscypliny). Kwartet matka na
wiele jednak gościom nie pozwala – pianista, odpowiedzialny cerber, dozorca.
Twarda, sumienna realizacja scenariusza wydarzeń. Na finał najdłuższej części
tej płyty (25 min) goście podejmują kolejną próbę twórczego zaistnienia i
akustycznie aktywizują się. Mają wyraźnie apetyty na pasaże free. Dosadne akordy piana przywracają
jednak ład i porządek. Drugi. Oktet w
akustycznym rozkwicie. Orkiestra
swinguje, jak mało kto. Dęta ferria barw. Po chwili wszystkich dopada
moment smutnej zadumy, rodzaj onirycznego tańca w miejscu, bez odrywania nóg
od podłogi, a emocje części drugiej kończą się. Trzeci. Kameralne intro kwartetu gości. Już
razem, w oktecie, muzycy snują interesujące pasaże, definitywnie jednak z
pięciolinii. Natrafiamy jednak – uff!!!
– na bardziej intensywne przepychanki, ewentualność skromnej eskalacji. Szybki
powrót do nieekspresyjnych macanek w
podgrupach gasi entuzjazm recenzenta. Mainstream
z obietnicami, które nie zawsze zostają
spełnione. Finał zgrzyta,
przypominając recenzentowi, by się nadmiernie nie wymądrzał. Czwarty. Spokojny dancing, czwarta nad ranem,
daleko do wolności, jazgot pościeli
sterylnej poirytowaniem… Recenzentowi pozostają już tylko marne cytaty z
przeszłości. Bez ekscytacji.
Czym prędzej – w obliczu powyższych ambiwalencji – sięgnijmy
po poprzednią płytę Tetterapadequ, nagraną w pierwotnym kwartecie. Odpalamy krążek Chlopingle (Creative
Sources, 2015). Rejestracja bodaj z roku 2014. Trzy interwały z tytułami,
mniej niż 40 minut muzyki.
Płytę rozpoczyna spokojna narracja, trochę w klimatach
polskiego yassu, ze szczyptą niebanalnej
sonorystyki, w skupieniu, z dużą ilością barwnych
szczegółów. Tu wartością samą w sobie zdaje się być formuła tej narracji. Użyte
środki są ewidentnie jazzowe, ale sama muzyka pachnie post-rockowym transem. I
nic w tym spektaklu nie dzieje się przez przypadek. Po 8 minucie improwizacja
ciekawie pętli się. Dużo do ognia dokłada Almeida, rwąc się do walki na smyku. Di Domenico
preparuje, a Martini sunie zwinnymi alteracjami. W ostatnich minutach
pierwszego fragmentu, dopada nas pełnowartościowa eskalacja, którą bez słowa
sprzeciwu, określić możemy jako najmocniejszy fragment Chlopingle, a może i dorobku kwartetu w ujęciu historycznym. Część
druga płyty wita nas wytrawną sonorystyką na osiem rąk (świetna robota,
zwłaszcza kontrabasisty). Solowy popis pianisty też dobrze komponuje się z
całością narracji. Na dokładkę udane pasusy wyczynia saksofonista, uroczo dmąc
w sopran. Finałowy fragment ponownie dzieje się pod znakiem udanych incydentów
akustycznych – piano stawia stemple, kontrabas jęczy, saksofon kreśli
mikrozdarzenia, perkusja prawidłowo tyczy szlak podróży. Kwartet brnie i
jątrzy. Kolektywnie, sumiennie, wzorowo.
Garden
Historię pod tytułem Niezwykłe
przygody z życia kontrabasisty zostawiamy już dziś bez ciągu dalszego. Czas
powrócić do intrygującego wiolonczelisty Ricardo Jacinto, którego poznaliśmy w
trakcie odsłuchu tria Selva. Poznamy dwie płyty z jego udziałem, które są … diametralnie
różne od siebie.
Najpierw Garden.
Nagranie studyjne z Lizbony, poczynione ponad dwa lata temu przez trzech
muzyków. Są to: Bruno Parrinha – saksofon altowy, sopranowy i klarnet, Ricardo
Jacinto – wiolonczela i elektronika oraz Luís Lopes – gitara elektryczna. Płyta
dostępna jest od ubiegłego roku, a wydana została przez Clean Feed Records.
Siedem odcinków muzycznych – oznaczonych liczbami, które odwzorowują czas ich
trwania - potrwa blisko godzinę zegarową. Spójrzmy, czym szczególnie ekscytował
się recenzent w trakcie skupionego odsłuchu.
1351. Sucha,
powolna, południowa sonorystyka. Dęciak prycha, wiolonczela szeleści,
lekko sfuzzowana gitara wije się w cichym rejestrze. Gitara i
wiolonczela (także pod prądem) szybko
łapią płaszczyznę porozumienia i tulą się do siebie, jak syjamskie kociska! Na
finał wszystko delikatnie sprzęga się i elektroakustycznie zaziębia. 1402. Oba strunowce są definitywnie plugged,
snują się wokół dźwięków, które przypominają spacer potencjometrem po skali radioodbiornika. Narracja jest powolna, ale akustycznie inwazyjna. Zdaje się,
że ta muzyka ma boleć. Saksofon też brudzi swój sound. Dwie skromne reinkarnacje gitary Jimmy’ego Hendrixa vs.
saksofon sopranowy, który pragnie zaistnieć na ich tle. O tak, Luis Lopes lubi
psychodelię, to wiemy nie od dziś! Oniryczny klimat dopada muzyków około 7
minuty tej najdłuższej na płycie ekspozycji. Robi się kwieciście – upalona wiolonczela, niedęty saksofon i mantryczna gitara. 555.
Akustycznie, delikatnie, niezobowiązująco, nawet balladowo. Powolna narracja
dwóch pierwszych części, tu niemal zatrzymuje się w miejscu, ale klarnet dmie
uroczo. Zupełnie przy okazji, Lopes udowadnia, że jest w stanie banalnym z
pozoru półdźwiękiem ukraść show
partnerom. 516. Saksofon bierze
sprawy w swoje ręce. Groźnie kontratakuje centralnym pasmem. Na flankach szumy
i incydenty elektroakustyczne – przestery
Luisa, brudny walking Ricardo. A
elektronika robi swoje – recenzent ewidentnie słyszy cztery instrumenty! Każdy
z muzyków jest brudny od błota i przeklina. Wiolonczela smakuje na rockowo,
gitara bynajmniej, plecie opowieści kameralne. 1030. Muzycy snują się po kątach, prąd iskrzy im w dłoniach. Szukają porozumienia. Klarnet opowiada
semickie historie. Wiolonczela płynie,
a gitara jest podejrzanie oldfieldowska.
Szczęśliwie narracja zapętla się i siarczyście emanuje niezgodą na proste
rozwiązania. Nawet szczypta sonore!
Prawdziwie piękny moment w wymiarze akustycznym! Suche macanki! Kto zagra subtelniej, ten dostanie rękę Królewny!
Błyskotliwe zawody – opus magnum tej
płyty! 744. Od startu
elektroakustyczna eskalacja emocji! Gęsto, tłusto i narowiście! Kolejna porcja
pozytywnej, wnikliwej psychodelii. Znów doskonały moment płyty! Lopes! Lopes!
Lopes! – krzyczy w amoku recenzent. Wybrzmienie jest mistrzowskie! 221. Krwiste komentarze, dialogi
polityczne, elektroakustyczne resume
nagrania. Koniec przychodzi nagle i niegodny jest tak doskonałej płyty.
Harmonies
Na zakończenie naszej dzisiejszej dość długiej opowieści,
chwila … chilloutowego wybrzmienia.
Po serii silnie improwizowanych incydentów, czas na podłapanie odrobiny harmonii.
Nagranie studyjne z roku ubiegłego. W spotkaniu uczestniczą:
Joana Gama - fortepian, Luís Fernandes – elektronika i Ricardo Jacinto –
wiolonczela i elektronika. Przed nami ponad trzy kwadranse muzyki, która nosi
znamiona skomponowanej, dodatkowo inspirowanej dokonaniami znanego kompozytora
muzyki dość popularnej, jak na kanony Trybuny
- Erica Satie. Płyta zwie się Harmonies (Shhpuma,
2016) i składa się z sześciu utworów.
Trzy składowe tej muzycznej przygody są dość separatywne,
ale skonstruowana z nich muzyczna koncepcja jest spójna i dalece przyswajalna
dla wielu. Jeśli elektronika, to
wytrawna, progresywna, istotnie wysoko gatunkowa. Bez prostych skojarzeń i
ciągot do ilustracyjności. Skupiona, rzetelna, bardzo dobra. Najlepsze
berlińskie wzorce z lat 90. ubiegłego stulecia, te ze wspaniałej epoki post-techno, też maja tu rację bytu.
Jeśli wiolonczela, wspomagana na kablach
nie tylko w zakresie poszerzania brzmienia, ale także dekonstrukcji materiału
wsadowego, to moc inspiracji do łamania tytułowej harmonii, do wchodzenia w
elektroakustyczne zwarcia. Jeśli fortepian, to bardziej klasycyzujące,
ilustracyjne pasaże wprost z klawiatury. Akurat te, dla tego recenzenta,
chwilami zbyt słodkie i oczywiste.
Ricardo wchodzi do tej rzeki na trzeciego. Wnosi ferment i kusi los zmyślnymi dźwiękami spod strun wiolonczeli. Jego elektronika
jest smakowita, nienatarczywa i świetnie komponuje się z silnym e-backgroundem Fernandesa. To serce i krew
tego tria. Szczególnie ekscytującymi są utwory czwarty i piąty, dla których
każdorazowo punktem wyjścia do snucia elektronicznej, wielowątkowej narracji
jest akustyczny incydent na gryfie wiolonczeli. Choć improwizacja na Harmonies jest jedynie domniemana, to
czas poświecony na odsłuch płyty eksplodował u recenzenta pokaźną porcją
endorfin.
*) ang. Selva i inne
oddzielne opowieści
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz