Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 25 stycznia 2018

Endless Voids! Dead Neanderthals’ Orchestra and Rocky Horror Sound Show!


Dwudziesty pierwszy września 2014 roku. Sala Teatru w Tilburgu (Holandia), zwana Incubate. Na scenie ośmiu aktorów/ muzyków ubranych w czerń i niezliczone odcienie szarości (przynajmniej tak podpowiada wyobraźnia recenzenta). Ogromny zestaw perkusyjny, dwa saksofony (także klarnet), dwie gitary elektryczne i dwa silnie okablowane pulpity, generujące dźwięki elektroniczne. Są też strunowe perkusjonalia, a jeden z aktorów będzie używał głosu ludzkiego. Trupa artystyczna zwie się Dead Neanderthals. Liczba osób po drugiej stronie sceny nie jest znana. Spektakl nazywać się będzie Niekończące się pustkowie (Endless Voids). Potrwa blisko 82 minuty. Poznamy go w czterech aktach, na czterech stronach czarnego jak smoła winyla, choć będzie nieprzerwanym ciągiem dźwięków.




Act One. Z samego dna piekła, a może jednak ze szczytu nieba, niezbadane pokłady mroku docierają do nas tłustym dronem. Ziemia drży, niebo pulsuje i wtapia się w jeden wielodźwięk z szelestem i trzaskami płyty winylowej. Elektronika toczy się jak walec, w tempie, które nie przyjmuje na razie jakichkolwiek wartości dodatnich. Narracja trwa, niedostrzegalnie lejąc się przez ręce. Wibrujący odtwarzacz czarnych płyt gra tu jakby własny koncert, a skupiony na detalach fonicznych recenzent, od samego progu spektaklu skutecznie zatraca percepcję źródeł dźwięków. Słyszy jedynie, iż tych ostatnich zdaje się być więcej niż osiem. Meta echo i śmiertelny pogłos czynią swą powinność. Z oddali dociera chrobot plastikowej kostki na gryfie gitary. Wiele mikrozdarzeń akustycznych, sprzężenia rozgrzewających się gitar i amplifikatorów. Narracja, choć stoi nieruchomo, to jednak narasta, zdobiona urywanymi frazami fonii. W 10 minucie jesteśmy już w samym środku samoeskalujących się dronów, których liczba rośnie w postępie geometrycznym. Świata dark ambientu nie opuszczamy jednak choćby na ułamek sekundy. Słychać mikroincydenty saksofonów i gitar, ale z odległości kilku lat świetlnych. Elektronika, świadoma swych czynów, zaciemnia obraz koncertu.

Act Two. Napięcie na zwojach kabli rośnie. Dęte orgie czynione są na kosmicznych amplifikacjach. Fale mokrego ambientu wietrzą nam receptory słuchu. Dzikie serca i tryskające fontanny dźwięków. Niektóre z nich, już teraz, sięgają granic przesteru. Groza chwili bieżącej zawłaszcza coraz większą przestrzeń. Drony ścielą się gęsto, słuchać gitarowe pasaże, skąpane w płomieniach. Wsłuchaj się w to i nie zadawaj wielu pytań, a nagroda będzie wielka! – recenzent notuje w kajecie kolejną mądrość ludową. Dzika, niezbadana przestrzeń, jakby z cudzej galaktyki. Meta noise, ultra live ambient. Pod koniec tej strony winyla robi się z tego niezła zawierucha. Gitary zdają się być fonicznie rozpoznawalne, czego nie można powiedzieć o pozostałych instrumentach.




Act Three. Start nowych dopalaczy! Energia kinetyczna koncertu pęcznieje. Każdy z muzyków zdaje się puszczać wodze fantazji. Drony prześcigają się w eskalacjach, rodzaj upiornego konkursu piękności. Perfekcyjnie dotkliwe, błyskotliwie doskonałe! – notuje upocony recenzent, a kajet rozpada mu się w rękach. Saksofony krzyczą i wydają piski. Giną jednak pod ciężarem bloków skalnych gitar i elektroniki. W 5 minucie pojawia się – z odległej czasoprzestrzeni – perkusyjny, prawdziwie żywy beat! Obsesyjnie rysuje pętle i demonizuje cały spektakl! W komentarzu krwiożercze ryki Neandertalczyków, którzy zdają się być podejrzanie żywi! Dzika mantra, taniec śmierci! What a game! Gitary zaplątane w struny, wołają o pomoc, która z pewnością nie nadejdzie. Wybrzmiewanie tego tygla piekielnego zaczyna się tuż przed końcem tej strony winyla. Beat ucieka na złą stronę mocy. E-music czyni obowiązki gaszącego światło.

Act Four. Finał poprzedniej strony zdaje się być jednak pozorny. Gongi i talerze wzywają bowiem na końcowy sabat! Czyszczą przestrzeń, zrywają pajęczyny pod sufitem teatru. Spokojne drony gitarowe, jakby przeczą sytuacji zastanej. Stan oczekiwania na to, co za chwilę może nastąpić. Rytuał inicjacyjny rozpoczęty! Mroczny rytm rysuje bohomazy na zdartej posadzce sceny, którą rozświetla huk rezonującego talerza. Demony elektroakustycznej ceremonii powracają. Multigatunkowość jako nowy gatunek! – cięta reasumpcja recenzenta, który próbuje tłumaczyć dysonans poznawczy tego wydarzenia dźwiękowego. Dronowa symfonia narasta wyjątkowo spektakularnie. Grzmoty barytonu (tenoru) na lewej, kontra drobne kwilenia saksofonu (klarnetu?) na prawej flance. Środkiem sunie salwa dronów rozumnej elektroniki. Doskonałe! Zatop się w tej muzyce i słuchaj niezwykle szczegółowo! – jęczy recenzent, przykuty do jednego z gitarowych wzmacniaczy. Na sam już finał, coś na kształt nowego rytmu, może raczej pulsacji, która topi się jednak w industrialnym chaosie chwili. Respekt! Proces systematycznego wybrzmiewania ma ponadgalaktyczny wymiar i iście orkiestrowy rozmach. Cisza, tuż potem, jak ciekły ołów.




Dead Neanderthals Endless Voids (2LP/ 2CD, Alone Records 2015, AR-056LP & AR-056CD)


René Aquarius – perkusja, instrumenty perkusyjne, Otto Kokke – saksofon, Thomas Ekelund – elektronika, głos, Peter Johan Nÿland – strunowe instrumenty perkusyjne, Dirk Serries i Steven Vinkenoog – gitary, Colin Webster – saksofon i klarnet, Rutger Zuydervelt – elektronika. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz