Nowa brytyjska scena muzyki improwizowanej ma swój ważny
ośrodek edytorski w Manchestrze. Wydawnictwo zwie się Tombed Visions,
prowadzone jest przez saksofonistę Davida McLeana, wydaje kasety, cd-ry i od
czasu do czasu pełnogatunkowe CD. Uważni Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym doskonale, albowiem produkty tego labelu były
niejednokrotnie przedmiotem zainteresowania Pana Redaktora.
Dziś znajdujemy odpowiedni moment, by pochylić się nad trzema
parzystymi nowościami wydawnictwa. Piszę parzystymi,
albowiem TV wydaje także muzykę spoza sfery wolnej improwizowanej, czy free
jazzu i nimi na ogół nie zajmujemy się. A tak bowiem się składa, że te pozycje,
które nas dziś szczególnie interesują, mają w katalogu numery 48, 50 i 52. Ta ostatnia, przy
okazji, jest najnowszą z nich.
Przed nami dwie kasety i jeden CD, a na nich muzycy młodzi,
groźni i nieopierzeni, ale także ci nieco starsi, którzy metrykalnie śmiało
mogliby wziąć się siebie odium ojcostwa.
Alan
Wilkinson/ David Birchall/ Andrew Cheetham Live at Islington Mill (Kaseta,
TV52)
Zaczynamy dynamicznie, z odpowiednią porcją hałasu, pełni jedynie
dobrych emocji. Koncert tria miał miejsce w kwietniu ubiegłego roku, w miejscu,
które precyzyjnie wskazuje tytuł płyty. Alan Wilkinson na saksofonie
barytonowym, altowym i klarnecie basowym, David Birchall na gitarze
elektrycznej oraz Andrew Cheetham na perkusji. Dwie strony kasety trwają łącznie 36 minut i 30
sekund.
Side A. Saksofon
altowy wniesiony kantem ku niebu, punkowy brud na gryfie gitary, pełnej spiętrzonej
elektryczności, progresywna, lekko synkopowana perkusja. Free jazz pełną gębą,
od pierwszego westchnienia, ukradkowego spojrzenia, drżenia rąk i bicia serca.
Tempo, emocje, iskry! Alt śpiewa, gitara rozrabia, od początku utaplana w pocie
i znoju, drums z silnym rytmem za
pazuchą, serce i krew tej improwizacji. Birchalla znamy co raz lepiej, wiemy,
jak zwinnie potrafi kłębić dźwięki na gryfie, wtykać je wulgarnie pomiędzy
struny. Od startu robi swoje i skupia uwagę publiczności. On nie potrafi
inaczej! Eskalujący się, raz za razem, alcista ma z takim gitarzystą zdecydowanie
po drodze. Weteran trzyma sztamę z młodziakami, aż mu się uszy trzęsą z emocji.
I wcale bardziej się nie poci! Narracja płonie jak ogień, bez przystanków,
znaków zapytania i myślników. Sperma
na ścianach, radość w sercach słuchaczy! Fire
music! Pierwszy delikatny stopping
dopada nas po wielu minutach eskalacji. Zakotwiczony na sprzężeniach gitary,
psychodelii jej ruchów. Saksofon brnie w imitację, to także dobry pomysł.
Perkusja na straży precyzyjnego chaosu improwizacji, pilnuje, by soliści nie
poszli w tango zbyt wcześnie. Im
dalej muzycy zagłębiają w coraz swobodniejszej narracji, tym więcej kreacji
daje z siebie Birchall, czasami pozostawiając starszego kolegę z saksofonem w
sytuacji podbramkowej, gdy równie wartościowa ekspozycja nie może stać się już jego udziałem. Nie brakuje wszakże wyjątkowo trafionych decyzji – choćby piękny
pasus gitarowy na skraju strun, melodyjnie i zwinnie komentowany przez alt.
Puentą – solowa ekspozycja Cheethama. Wióry wszakże lecą. Dęciak grzmi, gitara idzie w psychodelię i tyle po perkusyjnej
solówce. Efekt zadowala jednak nawet najwybredniejszych: free jazzowy galop (z
kajetu recenzenta: jakość dźwięku nie jest szczególnie doskonała). Wilkinson atakuje na barytonie,
dobra decyzja! Całkiem poważna batalia! Free punk jazz! Dużo anarchii, dobrych zwarć i pyskówek! Ogniste power trio!
Side B. Na starcie
bardziej stojąca narracja. Saksofon
wyzwolony, perkusja w ruchu, gitara zanurzona w psychodelii. Dobry zaczyn dla
eksplozywnych iteracji. Znów gęsto, głośno, zamaszyście. Muzycy idą na całość,
pytanie tylko, czy poziom komunikacji mógłby być nieco lepszy. To zdaje się być
jednak pytanie retoryczne w ognistej
sytuacji scenicznej. Być może bardziej perfekcyjna jakość dźwięku pozwoliłaby
recenzentowi silniej wgryźć się w niuanse, w bogatą fakturę narracji Birchalla,
zamiast tracić czas na zbędne ambiwalencje. Gitarzysta bezwzględnie dzierży już
bowiem miano Króla Polowania! Jakby na zawołanie mamy dość brutalny stopping w połowie strony kasety.
Kameralna atmosfera, zapach złej
psychodelii w powietrzu. Skupienie, zaduma, procesy myślowe. Alan na klarnecie
basowym, nie rwie jednak włosów z głowy recenzenta. Moment tłumienia emocji,
moment reemisji spokoju. Zdaje się, iż jednak ta trójka lepiej czuje
się w hałasie – sprzężenie pomiędzy strunami, niczym wezwanie do zmiany klimatu
narracji. Muzycy nakręcają się wzajemnie, jak szybkie pozytywki. Kipią ekspresją, czynią swoje powinności,
aż czuć finałem koncertu w powietrzu. Birchall brnie w gęsty, wręcz metalowy noise, pytanie, czy w tym akurat
momencie w ogóle słucha swoich partnerów. Alt wisi na niebie i skowycze, drumming trwa. Umiarkowany poziom
komunikacji pomiędzy muzykami implikuje konieczność finałowego wybrzmiewania.
Słuszny wybór!
Stephen
Grew & Adam Fairhall Free
Piano From The English North (CD, TV50)
Jeśli po sporej porcji jakże konkretnego free jazzu,
zasłużyliśmy na odrobinę wytchnienia, to dostarczyć go może duet dwóch
fortepianów. Ale uwaga, proszę do końca nie nastawiać się na foniczny chill out! A zatem, tym razem, okoliczność
studyjna, ciepłe lato 2016 roku, Axis
Music, MMU Cheshire (gdziekolwiek to jest w Zjednoczonym Królestwie). Adam
Fairhall – kanał lewy, Stephen Grew – kanał prawy, obaj przy klawiaturach grand piano. Zagrają 11 improwizacji, łącznie 59 minut bez
kilku sekund.
1. Piano z klawisza, dostojny, marszowy krok Adama.
Delikatne pasaże z akcentami basowymi. Stephen włącza się po stu sekundach.
Rozmowa pianistów ma charakter niezobowiązujący, prowadzona jest jednak
zdecydowanie w tym samym języku. Odcień klasycyzmu, choć prawy instrument zdaje
się deklarować więcej ochoty na drobne swawole. W 5 minucie temperatura podnosi
się nieco, muzycy łapią zwinny flow,
zapewne są już po bruderszafcie. 2.
Odrobina inside piano na obu
flankach, tak w pół drogi do preparacji. Ładne dla ucha, swobodne improwizacje,
bez prężenia muskułów i przegrzewania zwojów mózgowych. Po pewnym czasie muzycy
znów wybierają galop, jako artystyczny środek wyrazu. Why not! Na finał utworu błyskotliwe
przekomarzania. 3. Znów startujemy wewnątrz instrumentów, pogłos grand piano dodaje swoje. Najpierw prawa
strona, potem lewa. Dynamiczne interakcje, wspólny śpiew, separatywne akordy. No i galopada w ramach rozwinięcia. 4.
Lewa strona pod klawiszami, prawa w sumie .. też. To jednak Grew jako pierwszy powraca na zewnętrzną stronę klawiatury. Fairhall nie jest aż tak wyrywny. Prawa
strona stawia na melodię i zaprasza do tańca, lewa kryguje się jak panna na
wydaniu. Efektem ciekawa wymiana dźwięków. Najdłuższa na płycie, jakże zmysłowa piosenka.
5. Od startu dwa rumaki w galopie. Siła wiatru, smak potu, grzmoty emocji. Adam
jakby oparty o klawisze, Stephen jakby na nich tańczył. Dynamika rośnie, lewa
strona aż rezonuje z wrażenia. Piękny moment na wybrzmieniu! 6. Status
quo w zakresie dynamiki z klawisza. Rodzaj ciekawego call & response. Mały konkurs piękności. Adam biegnie
wzgórzem, Stephen doliną. Udanie szukają kontrastu, by po chwili popaść w
imitację. Na finał galopada, ramię w ramię, po czarnych klawiszach. 7. Spokój,
dużo ciszy pomiędzy frazami, czasami pomiędzy pojedynczymi dźwiękami. Wymiana
solowych mikroekspozycji. Subtelności, uprzejmości, całusy ledwie muskanych
klawiszy. Trochę małych preparacji. Po stronie Adama delikatny smak
klawesynu w brzmieniu. Narracja ma rytm w tle. 8. Na wstępie Adam bada
gramaturę strun swojego instrumentu. Mutuje dźwięki, szuka wywrotowej akustyki.
Jedna ręka inside, druga outside. Komentarz prawej strony jakże stylowy. Potem grają
już z przytupem i nie stawiają znaków zapytania. Trochę rezonansu, trochę repetycji
wieńczy najciekawszy sonorystycznie fragment płyty. 9. Cicha rozmowa pod
kołdrą. Kochankowie w
zalotach. Lewa flanka preparuje, prawa repetuje przy użyciu dwóch
klawiszy, czyniąc skromny akompaniament. Kolejna perełka w zestawie. Grew
niespodziewanie wzywa na parkiet. Jest pełen determinacji, a Fairhall wcale nie
oponuje. 10. Klasycyzujące intro z lewej strony, gdy prawa imituje. Każda akcja
może liczyć na reakcję. Wszystko wszakże dzieje się w ramach programowej
jednomyślności. Adam na czarnym polu, Stephen mieni się wszystkimi kolorami
tęczy. Rytm, dynamika, emocje
i ładne wygaszenie płomienia. 11. Finał płyty rodzi się z ciszy,
preparacjami czynionymi samymi końcówkami palców. Small
drumming na pudle rezonansowym na prawej. Niczym metronom, stawia zasieki.
Adam jeszcze głębiej zanurza się w swoim instrumencie, także szuka powtarzalności.
Od 3 minuty Stephen zdaje się
czynić to samo. Ciekawy finał, urokliwy zachód słońca, ale taki, tuż po
burzy z piorunami.
Sloth
Racket See The Looks On The Faces
(Kaseta, TV48)
Na finał manchesterskiej sagi nowości odrobina muzyki skomponowanej,
rzuconej następnie w wir swobodnej, chwilami niezwykle jazzowej improwizacji.
Przy odrobinie wysiłku możemy tu mówić także o tzw. improwizacji
predefiniowanej. Zwał, jak zwał, przed nami po dwa fragmenty dwóch koncertów
kwintetu o niebanalnej nazwie Slot Racket. Pod koniec czerwca roku ubiegłego, na
scenach w Norwich i Cambridge, wystąpili następujący muzycy: Cath Roberts na
saksofonie barytonowym (to ta właśnie dama odpowiada za warstwę kompozycyjną), Sam
Andreae na saksofonie altowym, Anton Hunter na gitarze elektrycznej, Seth
Bennett na basie (kontrabasie) oraz Johnny Hunter na perkusji. Słowo się
rzekło, zatem 4 odcinki muzyczne, które trwają blisko 63 minuty.
Norwich 1.
Molekularne, interaktywne zabawy w dźwięk. Twarzą w twarz, instrument naprzeciwko
instrumentu. Moc skupienia, szczypta artystycznego cierpienia, tryskające
onomatopeje. Dwa groźne dęciaki, rozbudowana o gitarę z prądem, mocna sekcja
rytmiczna, która nie chce być nadmiernie posłuszna dyrektywom kompozytorskim.
Gęsto od dźwięków, silna porcja inspiracji ze strony każdego z muzyków. 5
minuta i coś na kształt klasycyzującej kameralistyki, z pewnością efekt prac
twórczych barytonistki. Przykład niebanalnej wolty stylistycznej na tle tego,
co usłyszeliśmy na starcie. Narracja szybko jednak powraca na uprzednio
opuszczony tor, pozostaje nieśpieszna, lekko hamowana instrukcyjnie, w stanie
ciągłego poszukiwania ciekawszych rozwiązań dramaturgicznych. Incydentalnie
potrafi być ona intensywna i pełna buzujących emocji. Tuż potem bywa wytrącana z rytmu i
poddawana artystycznej sterylizacji, jakby sceniczna anarchia była tu
dopuszczalna tylko w skończonej liczbie przypadków. Muzycy stawiają na wzajemne
relacje i zdrowe reakcje. Zdecydowanie są razem ze sobą i dobrze im z tym
faktem. 10 minuta, kolejny stempel kameralistyki, tym razem smykiem po gryfie
kontrabasu. Kolektywizm budowany heroicznością zjawisk separatywnych – co
stanowić może zarówno zaletę, jak i wadę w procesie improwizacji. 13-14 minuta,
to znów przejaw predefinicji – pasus
grany zgrzebnym unisono. Na finał
odcinka, trochę free jazzowego galopu pod dyktando barytonu.
Cambridge 1. Zmiana
lokalu i cyfry w dacie. Jest dzień później. Roberts znów rządzi, czyniąc niemal
powinności frontmana. Recenzent u progu koncertu staje przed dylematem, czy
woli anarchizujące, rozchełstane improve,
czy raczej ład i porządek jazzu. Muzycy od progu drugiego koncertu stawiają na
taki właśnie dysonans poznawczy. Jeśli Norwich ociekało krwią, to Cambridge
pachnie perfumami roznegliżowanych kelnerek. 4 minuta, to zejście w ciszę i
nutka kameralistyki. To zdaje się być stały punkt programu koncertowego Sloth
Racket. Baryton znów przywraca prąd w sieci i buduje ekspozycję, która ma
smak i dramaturgię, ale niekoniecznie rwie trzewia. Jazz, this is jazz! Po chwili alt prosi o głos, ale czyni to w
pozycji na kolanach. Gitara snuje opowieści sąsiedzkie
i nie jest w stanie porwać tłumów.
Cambridge 2. Im dalej
w las, tym więcej drzew. Temperament muzyków nie eksploduje, narracja nie
gęstnieje. Krok po kroku, szukamy szansy na odrobinę ekscytacji.
Muzyczna anarchia z Norwich uleciała
niczym zwinna gołębica. Kontrabas gra melodię smykiem, reszta mu akompaniuje.
Barowy klimat ala nowojorski Lounge
Lizards, tylko pozbawiony tamtego humoru. W 5 minucie, baryton i gitara sieją
molekuły fermentu. Małe iskry, posmak akcji. Baryton czuje odpowiedzialność za
działania całego kwartetu. Kontrabas powraca z melodyjnym zaśpiewem pomiędzy
strunami. Szczęśliwie muzycy zdołali nieco wyrwać się z barowego letargu i dają
radę unieść ciężar zadania w ujęciu dramaturgicznym. Nadzieja recenzenta nie
trwa zbyt długo. Ktoś zarządza stopping
i narracja ponownie powłóczy nogami, jak stara ladacznica na rogu ulicy. Być
może po wczorajszym koncercie w Norwich, część nieartystyczna była zbyt długa i
energetyczna. 15-16 minuta, zapewne ostatnie dziś ogrywanie tematu, z mikrodrobinkami bardziej ekspresyjnych
zachowań. Czas do finałowego wybrzmiewania upływa bez zakłóceń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz