Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 14 września 2018

El Pricto! Triplezero! Anticlan! Sly & The Family Drone! Peixe Frito! Wasteland! MIA! Kern! Total Improvisation Troop! Dalibert! The summary for last days of summer - big excitement guaranted!


Kalendarzowa jesień za pasem, szczęśliwie lato jednak nie odpuszcza. Trudno doświadczyć nudy. Także, w muzyce improwizowanej!

Dziś dziesięć płyt do odczytania. Jak zwykle mieszanka prawdziwie piorunująca – od grind rocka i doom metalu, po elektroakustykę i kojące dźwięki wprost z klawiatury fortepianu. A wszystko naznaczone piętnem improwizacji! Także kolejna porcja nowych nazwisk do zapamiętania. Dzień, jak co dzień na Trybunie!

Katalonia w prawdziwie demonicznym wydaniu, niebanalna Holandia, takaż Anglia, kwiecista Portugalia, szczypta Niemiec, Kanady i Francji. Let’s go and crazy!




El Pricto/ Diego Caicedo/ Javier Garrabella/ Vasco Trilla  Demonology (Discordian Records, 2018)

Wenezuelski saksofonista El Pricto, to prawdziwie renesansowa postać. Szef najważniejszego dla muzyki improwizowanej labelu Barcelony, Discordian Records, uwielbia literackie i artystyczne inspiracje dla muzyki, którą tworzy. Najnowsza pozycja w katalogu zwie się Demonology i jest kompozycją będącą pokłosiem … 72 demonów Ars Goetia, zaczerpniętych z siedemnastowiecznego dzieła The Lesser Key Of Salomon The King. Składa się z tyluż fragmentów, trwających od … 1 do 3 sekund. Muzycy układają z tych mikrofraz dłuższe, muzyczne wypowiedzi. Repetycje, permutacje, skróty i rozwinięcia – gęsta, usiana zasiekami, zdyscyplinowana improwizacja, prowadzona wg precyzyjnych wskazówek kompozytora.

Efekt kipi emocjami, a także precyzją i determinacją w zakresie wykonania koncepcji kompozytora. Dostajemy 25 minutową, dynamiczną, poszarpaną, multigatunkową ekspozycję, budowaną w estetyce, będącej krwistą mieszanką grind-core punk, noise rocka i free jazzu. Polecam szczególnej uwadze graficzny zapis tych mikrokompozycji! Zresztą same tytułu mówią już wiele: black metal, thrash metal, death metal, free, solo, slow doom metal, broken rhythm, blast, beat, grind core, hard core, short loops, latin, epic, extended technique, ha-ha-ha, short growl, drum fill i …żagań (pisane z polskimi znakami diakrytycznymi!).

Historia muzyki zwichrowanej w pigułce! Postmodernistyczna moc wielkiej kreacji - strzelisty saksofon altowy El Pricto, ostra, niemal doom metalowa gitara Diego Caicedo, elektryczny bas Javiera Garrabelli i mocna, zmysłowa perkusja Vasco Trilli. Gdybyśmy zechcieli poszukać całkiem współczesnej, muzycznej inspiracji dla Demonology, to trop może być tylko jeden – Naked City Johna Zorna.




Triplezero 000 (Binary Sorrow/ Antinomia Records, 2016)

Pozostajemy w stolicy Katalonii, ciągle jest z nami Vasco Trilla (perkusja, a także tabla). Obok niego Pablo Selnik na fletach (silnie amplifikowanych) i Denys Sans, odpowiedzialny za elektronikę. Muzyków wspomaga głosem Eric Baule. Formacja zwie się Triplezero. Płyta 000 nie jest może najświeższą pozycją edytorską, dotarła do nas jednak dopiero tego lata. Zawiera, bazująca na skomponowanym materiale, improwizowaną muzykę … death/doom metalową, tworzoną dokładnie przy pomocy instrumentarium, wymienionego wyżej. Przedrostka post możemy w odniesieniu do tej muzyki używać bez ograniczeń. Zajrzyjmy głębiej do tego szalonego przedsięwzięcia artystycznego.

Zaczynamy ścianą post-black metalowego hałasu. Atak dźwięków serwowany naprzemiennie z  pasmami niskiej, złej elektroniki, zdobionymi głosem typowym dla trawestowanego gatunku (teksty Selnika, inspirowane literaturą H.P. Lovercrafta, nie dla osób mniej tolerancyjnych obyczajowo i światopoglądowo). Rodzaj plemiennego rytuału inicjacyjnego. Być może także rodzaj gigantycznego żartu stylistycznego. Kolejne siedem utworów, to krótkie, niekiedy lapidarne perełki noise’ elektroniki z demonicznym głosem i doskonałą perkusjonalistyką Vasco. Slow metal drums, zgiełk fletu na dużym prądzie, brzmiący jak armia gitar elektrycznych, ołowiana elektronika, post-techno zasklepione w krypcie grobowca, interludia noise and industrial, robotyka wirtualnych maszyn, także minuta z czystym dźwiękiem … tabli. What ever you want! Kolejny żywy (i syntetyczny) dowód na monstrualny eklektyzm barcelońskiej sceny muzycznej.

Płytę wieńczy 17 minutowa pieśń tytułowa. Epicka w rozmachu, chwilami genialna w doborze artystycznych środków wyrazu. Pulsujący dron, repetycje, brudny, tłusty sound post-techno. Flet pod wysokim napięciem, elektroakustyka spod dłoni i stóp Trilli, bogata, ciągle zmieniająca się narracja. Wreszcie multiplikująca się tabla, która po 13 minucie, wspierana oniryczną elektroniką, prowadzi nas na pola niemal metafizycznego chill-outu. Na sam finał siarczysta post-elektronika w formie śmiercionośnej mantry. Płyta jedyna w swoim rodzaju, nagrana za pierwszym podejściem, bez post-produkcji!




Anticlan  Volcano Hour (Creative Sources, 2018)

Przenosimy się do Holandii. Na studiu nagraniowym 2/3 power improv trio Albatre (Hugo Costa na saksofonie altowym, Philipp Ernsting na perkusji) w towarzystwie gitarzysty Josué Amadora. Swobodna improwizacja pod nie byle jakim szyldem Anticlan i prawdziwie eksplozywnym tytułem. Dodajmy, obok wybuchów wulkanu, czekają nas także powolne strumienie stygnącej lawy.

Sześć niebywale intrygujących opowieści, zbudowanych przez dobry, uważny, gęsty drumming, gitarę z prądem, lontem do silnie avant-rockowego brzmienia i ze szczyptą zdrowej psychodelii pomiędzy strunami, wreszcie saksofon altowy, który świetnie się z nimi komponuje, choć nie ma zwyczaju wychodzenia przed szereg. Dalece swobodna wymiana dźwięków, lekko zaczepiona w estetyce free jazzu, niestroniąca od rockowych emocji, płynąca szerokim strumieniem od ciszy do hałasu i z powrotem.

Drugi i trzeci fragment skrzy się pięknym, wręcz medytacyjnym klimatem. Uroda gitary eksploduje – minimal deep improve! Amador nie waha się wkraczać w post-industrialną estetykę. W czwartym rośnie poziom decybeli, kind of true power trio. Znów gitara wywołuje wytrysk endorfin u recenzenta. Gdy zamilknie, para sax & drums pięknie ucieka we free jazzowy galop. Costa ma tu swoje pięć minut i perfekcyjnie z tego korzysta. W kolejnej piosence powraca quite stream, zdobiony ornamentami pulsujących strun, przedmuchanych dysz i konwulsyjnej pracy werbla i tomów. Sporo rockowej ekspresji, tu zbyt gwałtownie wyciszonej. Finał umila nam aktywny drumming, wokół którego koncentruje się niespokojny alt i szklista gitara. Świetna płyta!




Sly & The Family Drone  Live at Café Oto (Bandcamp?, 2018)

Mokry od potu karnawał chaosu! To nie jest bynajmniej epitet recenzenta, ale konstruktywna samoocena muzyków. Lubimy na tych łamach stylistyczną egzotykę, niepokorność i zdrowy hałas, zatem czym prędzej odkrywamy karty. Formacja Sly and The Family Drone, to na ogół duet: Matt Cargill – głos, efekty, elektronika i Callum Joshua Buckland – perkusja. Parę dni temu pisaliśmy o ich wspólnej płycie z Dead Neanderthals. Tym razem ich osobna, najnowsza produkcja – koncert z londyńskiej mekki free improve, czyli klubu Cafe Oto! Dwa półgodzinne sety.

Drapieżny, gęsty i bezkompromisowy melanż żywej perkusji i elektronicznych, hałaśliwych pasaży w dalece punkowej estetyce. Równie żywiołowa publiczność w klubie, zdecydowanie podnosi temperaturę spektaklu. Rock and noise improvised as well! Gorący temperament muzyków i główny parametr podlegający procesowi improwizacji, czyli natężenie dźwięku. Triumf artystycznej swobody i naprawdę bezczelnego wykraczania poza dostępne gatunki. Ekstremalizm wyniesiony do rangi sztuki. Prawdziwie chocholi taniec till to death. Ciekawy moment pod koniec pierwszego seta – solowe expose perkusji, na tle drona niskich częstotliwości i zapach upalonego electro!

Choć trudno to sobie wyobrazić, drugi set jest jeszcze gorętszy. Elektronika wsparta samplami płonie dalece intensywniej (żadna gitara nie byłaby chyba w stanie generować takiego przekazu fonicznego!). Pedał gazu wciśnięty maksymalnie. Na finał drummer włącza turbodoładowanie, a na scenie pojawia się wiele przypadkowych instrumentów dętych (wedle słów naocznych świadków, przyjaciele grupy podłączyli się pod występ!). Zgiełk i znój. Cierpienie i odkupienie. Doprawdy, efekt jest frapujący!




Peixe Frito  Jazz From Here. 11.02.1918 (Last Pork Records, 2018)

Zdecydowanie zasłużyliśmy na moment oddechu! Doskonałym wyborem będzie zatem portugalski kwintet Peixe Frito (po naszemu – smażona ryba): Paulo Chagas - flet i saksofony, Luís Guerreiro – trąbka, elektronika, tibetan blow, Paulo Duarte – gitara elektryczna, Alvaro Rosso – kontrabas i Pedro Santo – perkusja. Sześć krótszych opowieści na początek, potem trzy dłuższe.

Zaczynamy od Coltrane’a na delikatnym speadzie, z dobrą ekspozycją gitary elektrycznej. Cała zresztą płyta, budowana jest na ciekawym kontraście akustycznych ekspozycji i dźwięków elektronicznych/ elektrycznych (gitary). Dominują spokojne, nieśpieszne improwizacje (poza jednym wyjątkiem). Oniryzm często wykorzystywanej ciszy, stemple nieinwazyjnej psychodelii, intrygujące dźwięki dęte, precyzyjna sekcja rytmiczna. Żmudna, skupiona narracja, przykład skrupulatnego rzeźbienia w skale improwizacji. Z jednej strony szczypta kameralistycznego zadęcia (szczególnie Chagas na flecie!), z drugiej - niebanalny posmak fussion, gdy trąbka łączy się w procesie generowania dźwięków z elektroniką.

Siódmy fragment, Swing From The Zone, bodaj najdłuższy na płycie, jest też fragmentem najbardziej dynamicznym. Rasowy free jazz tryska po ścianach! Quasi semicki taniec, rozbujała, wyzwolona porcja dobrze upalonego fussion jazzu. Chwilami nawet z elementami funky. Na finał tej naprawdę udanej płyty, kolejne dwa utwory w delirycznym, spokojnym, acz naładowanym dobrą psychodelią klimacie. Powabna sonorystyka kontrabasu, zwinna elektronika i wyraziste ekspozycje dęte.




Parlato/ Chagas/ Lenglet/ Gibbs  Wasteland (Setola Di Maiale, 2018)

Paulo Chagas zostaje z nami (flet, obój, zabawki dźwiękowe, … woda), ale tym razem towarzyszyć mu będzie bardziej międzynarodowe towarzystwo: Rosa Parlato – flet, elektronika, głos, Philippe Lenglet – gitara elektryczna, obiekty oraz Steve Gibbs – gitara klasyczna, 8-strunowa, głos. Siedem rozbudowanych, dość swobodnych improwizacji elektroakustycznych.

Wasteland, to kolejny i nie ostatni dziś przykład łączenia dźwięku żywego z syntetycznym, tu z delikatną przewagą tych pierwszych. Flet, obój, dwie dychotomiczne gitary i kilka zwojów kabli. Szczypta egzotyki, nieco kontrowersyjne wokale, zabawy dźwiękowe, ale i poważne dyskusje na temat. Płyta długa (ponad 70 minut), nie w każdym momencie aż tak intrygująca, by nadstawiać ucha (mało kompromisu na etapie selekcji materiału). Także kilka momentów akceptujących zbyt łatwe dźwięki, jak na wymagania recenzenta.

Skoncentrujmy się wszakże na plusach. W drugim utworze niebanalna ekspozycja fletu, na tle … lejącej się wody. W kolejnym, udany pasus klasycyzującej improwizacji z dobrze tłumionymi emocjami (obój w roli głównej). W czwartym intrygujący, nowy dźwięk (hichiriki?) na tle dość pasywnych gitar. Sonorystyka dętych daje punkty dodatkowe do oceny końcowej. W piątym - sekwencja naprawdę udanych interakcji elektroakustycznych. Także dobry dialog gitary akustycznej i sonoryzującego oboju. A w utworze finałowym zdaje się, że wreszcie cały kwartet dramaturgicznie trybi! Akademickie naleciałości idą w odstawkę, rośnie kreacja i pomysły na rozwój narracji. Ciekawy przykład minimalizmu w procesie improwizacji. Szczypta psychodelii na gryfie gitary elektrycznej, kilka dobrych dźwięków z kabli i nieoczywistych zachowań dęciaków.




Ensemble MIA ‎Live 2016 (Creative Sources, 2017)

Portugalska scena muzyki improwizowanej zdaję się specjalizować w dużych składach, zwinnie poruszających się po oceanie swobodnej muzyki bez scenariusza. Ensemble MIA, to kolejny przykład. Rejestracja z Festiwalu Encontro de Musica Improvisada de Atouguia de Baleia, z roku 2016. Aparat wykonawczy jest ogromny – ponad 60 muzyków, podzielonych na sześć improwizujących składów, każdy z innym przewodnikiem/ dyrygentem. Nie będziemy ich wszystkich wymieniać (każdy z uczestników przedsięwzięcia pojawia się na scenie maksymalnie dwukrotnie), zainteresowanych odsyłamy do sieci globalnej. Może jedynie wskażmy personalia kilku bliższych nam muzyków, takich, jak Luiz Rocha, Alvaro Rosso, Sarah Claman, Miguel Mira, Karoline Leblanc, Bruno Parrinha, Jean-Marc Foussat, Mia Zabelka czy po raz kolejny goszczący w tej zbiorówce Paulo Chagas.

Pierwsza historia, dyrygowana zwinnie właśnie przez Zabelkę, toczy się w atmosferze elektroakustycznego rezonansu, z ciekawą ekspozycją instrumentów strunowych, a w dalszej części perkusjonalnych. Druga – pod przewodnictwem Marka Lotza – eksponuje dęciaki na tle elektrycznych gitar, zawiera także niebanalne preparacje piana i moc przeróżnych głosów obojga płci. Trzecia (F. Choiselat) funkcjonuje na zasadzie kontrastu – z jednej strony rytm, melodia i bystry puzon, z drugiej rozwichrzone eksplozje werbalne, wszystko zaś bogato zinstrumentalizowane. Czwarta (N.Taylor) startuje kameralistyką akustycznych gitar, by po pewnym czasie napotkać hałaśliwe symfoniczne interludia. Sam finał tej akurat improwizacji jest wyjątkowo dynamiczny, przynajmniej na tle pozostałych wydarzeń spektaklu. Początek piątej opowieści (S.Corda) także smakuje dobrą kameralistyką, która płynnie przechodzi w rytualny taniec godowy z okrzykami i wrzaskami (może także publiczności). Wreszcie finał (F.Simoes) – triumfalny powrót elektroakustyki, przy wtórze nadpobudliwych dęciaków, zadziornych strunowców i kolejnych rytualnych śpiewów, czynionych w asyście puzonu.

Mnóstwo intrygujących improwizacji nieco traci na wartości z uwagi na jakość samej rejestracji koncertu. Dźwięk jest mało selektywny, niemal monofoniczny, a brzmienie całości pozostawia wiele do życzenia. Bardzo szkoda. 




Kern  Mittendrin (Creative Sources, 2017)

Przystanek Niemcy i studyjna rejestracja tria Kern: Edith Steyer – saksofon altowy i klarnet, Yorgos Dimitriadis – perkusja oraz Matthias Müller – puzon. Dziesięć improwizowanych opowieści, mających na wejściu status composed by.

Przykład wyjątkowo zgrabnej i świetnie wykonanej improwizacji ustrukturyzowanej. Rodzaj free jazzu delikatnie zakotwiczonego. Średnie pokolenie europejskich improwizatorów, kariery w trakcie stabilnego wzrostu. Czegóż chcieć więcej? Tempo, emocje, sonorystyka – genialny puzon (dla Matthiasa to już norma, patrz: poprzednie recenzje na tych łamach), idący za nim krok w krok dobry, wyrazisty, niebanalny saksofon altowy (na dwa krótkie fragmenty zamieniony na klarnet) i precyzyjny, niezachowawczy drumming. Różnorodne, intrygujące, akceptowalne na każdym poziomie percepcji opowieści, niepozbawione także szczypty klasycyzującego zadęcia, charakterystycznego dla wykształconych akademicko muzyków niemieckich. Szczególnie udane zdają się być dłuższe fragmenty, bardzo swobodnie improwizowane. Trzeci odcinek serwuje nam zwinne synkopy, przykład dobrego jazzu bez niskich częstotliwości. Piąty zdaje się być wyjątkowo śpiewny, szczególnie dotyczy to puzonu, który błyskotliwie mutuje brzmienie. W kolejnym, puzon swoim wyjątkowym tembrem sprawia wrażenie, jakby muzyk korzystał ze wsparcia elektronicznego.

Finałowe odcinki Mittendrin konstytuują wysoką jakość całego nagrania. W siódmym muzycy improwizują w estetyce call & response, są czujni i świetnie na siebie reagują. W ósmym utworze, o jakże adekwatnej nazwie Polar, dają przykład pięknego deep sonore. Czujemy prawdziwy chłód arktyczny. Brawo! Tuż po nim kolejna perła sonorystycznego slow motion. Na sam już finał temat grany z kartki, ale wyjątkowo stylowy.




Total Improvisation Troop  Karma Moxie (atrito-afeito, 2018)

Wracamy do poszukującej elektroakustyki. Kanadyjska pianistka Karoline Leblanc i kolejna pozycja w katalogu labelu, przez nią prowadzonego. Septet zwie się dość buńczucznie Total Improvisation Troop, personalnie zaś to: Alexandre St-Onge – bas elektryczny z asystą komputera, Anne-Françoise Jacques – amplifikowane obiekty rotujące, Karoline Leblanc – fortepian i taal, Lawrence Joseph – gitara elektryczna, efekty, Paulo J Ferreira Lopes - talerze, Peter Burton - kontrabas, Vergil Sharkya – syntezator, efekty. Pięć dość zwartych, w formie i czasie, swobodnych improwizacji.

Troje muzyków odpowiada tu głównie za dźwięki akustyczne, czworo zaś za elektroniczne lub elektryczne. Ta wojna sprzymierzonych nie do końca prowadzona jest na równych prawach. Innym słowy, świat syntetycznych dźwięków jest tu w przewadze, nie tylko ilościowej, ale także dramaturgicznej. Przykład skupionej, uważnej narracji, chwilami nieco akademickiej. Kind of contemporary improve. Wiele udanych preludiów ze strony piana, kontrabasu czy perkusjonalii zdaje się gubić trop w trakcie konfrontacji z dość natarczywym i inwazyjnym światem syntetyki. Choćby w drugim utworze, gdy zwinna improwizacja inside piano natrafia na zgrzyty i plamy nieznoszącej sprzeciwu elektroakustyki. Karolina dzielnie trzyma stery improwizacji, jednak orszak obiektów, płaszczyzn i kabli nie odpuszcza choćby na moment. Wszystko brzmi trochę, jak soundtrack do polskich filmów fantastycznych z lat 70. ubiegłego stulecia.

Nieco ciekawsza zdaje się tu być druga część płyty, choćby fragment czwarty, gdy niebanalne piano snuje wartościowe opowieści, a elektroakustyka ogranicza się do kreślenia tła narracji. W części finałowej druga strona medalu proponuje coś na kształt syntetycznej perkusji w dalekim planie. Żywe instrumenty odnajdują wtedy skrawek przestrzeni dla siebie i nie marnują czasu.




Melaine Dalibert ‎ Musique Pour Le Lever Du Jour (Elsewhere Records, 2018) ‎

Na finał dzisiejszej zbiorówki płyta niezwykła. Niemal idealne zwieńczenie karkołomnych opowieści o dziwnych płytach. Komponowana muzyka na fortepian, godna wszelkich kanonów muzyki, którą zwykliśmy określać mianem minimalistyczej. Kompozytor i wykonawca pochodzi z Francji, nazywa się Melaine Dalibert. Jedna godzina i jedna minuta strukturyzowanego chill-outu!

Music for the daybreak. Czyli dźwięki na czas odpoczynku. Muzyk stosując dwa, trzy algorytmy, sekwencje dźwięków, buduje niebywały klimat nagrania. Bez zbędnej intelektualnej głębi, czy rozbudowanego słowa pisanego w zakresie ideologii, tak charakterystycznego dla muzyki współczesnej, pianista proponuje nam podróż jedyną w swoim rodzaju. Długie dźwięki, miękki rezonans, cisza i ukojenie. Pokonywany dystans czasowy buduje jakość. Jedyne, co możemy stwierdzić na temat przebiegu narracji, to fakt, iż zdaje się, że w drugiej połowie nagrania przerwy pomiędzy dźwiękami są nieco dłuższe, jeszcze silniej akcentując minimalistyczny i relaksacyjny charakter całości. Piękna muzyka!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz