Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 16 października 2018

Colin Webster’ Raw Tonk! Ideal Principle & Static Garbled Dreams!


Londyński label Raw Tonk Records, prowadzony przez saksofonistę Colina Webstera, nie zwalnia tempa. Niemal każdy miesiąc przynosi premierę płytową, która nie pozostaje bez echa także na łamach Trybuny.

Dziś czas na premierę sierpniową i wrześniową. Muzyka na nich zawarta nie jest bynajmniej wakacyjna, ani wczesnojesienna, przynosi bowiem dwie porcje znakomitego free improve/ free jazz, zrealizowane przez muzyków doskonale nam znanych i lubianych. Nam czyli twórcom i czytelnikom tych łamów, bo reszta świata wciąż nie nazbyt silnie zdaje się doceniać wysiłki artystów, którzy maczali palce w powstaniu dwóch nowych nagrań Raw Tonk. A bez cienia wątpliwości, ósemka muzyków, którzy zostaną za moment wylistowani w roli podmiotów wykonawczych, to creme de la creme współczesnej europejskiej muzyki improwizowanej.




John Dikeman/ George Hadow/ Dirk Serries/ Martina Verhoeven/ Luis Vicente  Ideal Principle

Na początek trafiamy do Sunny Side Studio, w brukselskim Anderlechcie, jest luty 2016 roku. Muzycy: John Dikeman – saksofon tenorowy i altowy, George Hadow – perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna, Martina Verhoeven – kontrabas oraz Luis Vicente – trąbka. Odsłuch pięciu zwinnych improwizacji zajmie nam 48 minut i 22 sekundy.

One. Muzycy rozstawieniu w studio, od lewej do prawej, jak w tytule wykonawczym płyty. Intro stanowi cicha, sonorystyczna ekspozycja saksofonu i trąbki. W ramach subtelnego backgroundu, świetną robotę czynią od samego początku gitara i kontrabas. Nie sposób nie docenić także mikro drummingu. Skupienie, dokładność, precyzja i smyczek, który zdaje się siać na strunach coś na kształt rytmu. Na czele orszaku muzycznych ornamentów, błyskotliwy od samego startu Vicente. Jeśli poprzednią płytę tego kwintetu, która zawierała koncert z amsterdamskiego klubu Zaal 100, moglibyśmy zaliczyć do silnie free jazzowej wprawki, nastawionej na strukturalny kolektywizm, to nowa podróż zdaje się stąpać dalece odważniej po gruncie swobodnej, w pełni wyzwolonej improwizacji. Dodatkowo, indywidualna postawa każdego z instrumentalistów konstytuować może tezę o artystycznym progresie każdego z nich, na przestrzeni okresu, jaki upłynął od poprzedniego nagrania. By nie być gołosłownym – intrygujący, gęsty, zaplątany w struny flow Dirka (trochę jakby quasi rockowa wersja Baileya), mocny, męski tembr kontrabasu… Martiny (prawdziwa królowa tego instrumentu!), pasaże Johna i Luisa, które zdobią każdą minutę tego nagrania, wreszcie skrupulatność i pewność na stołku drummerskim George’a. W 6 minucie narracja jest już gęsta, jak ołów. Cała maszyna pięknie pracuje. Po kolejnych dwóch minutach muzycy fundują nam błyskotliwe wybrzmiewanie, tu czynione głównie za sprawą kontrabasu i trąbki, także przy udziale bystrego saksofonu i rezonujących talerzy. Oniryczny nastrój, z którego wykluwa się kolejna opowieść. Bardzo filigranowa, ze smykiem, który zdaje się ustawiać wszystkich po kątach. Brawo! A napięcie wciąż rośnie. W 13 minucie świetna ekspozycja saksofonu, a cały kwintet znów pędzi na pełnych obrotach. Na finał moc gitarowych akcentów i jęki kontrabasu. Jakże doskonałe 20 minut już za nami. Two. I ta introdukcja startuje z poziomu ciszy. Dęte prychania, mały sound kontrabasu, talerze i ambient wprost z gryfu gitary. Choć inna, to równie urocza, płynna narracja. Sonore z obu tub po prostu wyśmienite. Niespełna trzyminutowa perła! Three. Na wejściu skory do hałasowania saksofon, równie zadziorna gitara, rezonans talerzy i werbla, prychanie trąbki, kontrabas z palca, który stawia stemple - krocząca, dostojna improwizacja. Odcinek trzeci zdaje się szukać inspiracji w high quality jazz. Frazy Johna smakują wręcz krwistym bebopem. To on pełni tu rolę wiodącą. Oczywiście kierunek ekspozycji - jak najbardziej free. Po paru chwilach Martina chwyta za smyczek i ponownie stawia towarzystwo do pionu. W tle uroczy półambient Dirka. Na prawej flance, bardzo stylowo, choć dość separatywnie, zawłaszcza przestrzeń trąbka Luisa. Saksofon ponownie stawia stempel, a gitara drży rockowo. Prawdziwie wyzwolony powrót do klimatu pierwszej płyty kwintetu. Four. Na wejściu solowy, wysoki flow altu. Wsparcie od small drummingu (Hadow, mistrz w tej dziedzinie!). Spokojna gitara, kontrabas pizzicato, a sama opowieść znów pachnie dobrym jazzem. Vicente wchodzi dopiero w 3 minucie, tembr jego instrumentu jest czysty, dostosowany do sytuacji scenicznej. Muzycy (to zdaje się być ich znak rozpoznawczy w tej konfiguracji personalnej) zaczynają zmysłowo kleić się do siebie, a sama narracja gęstnieje już niemal samoczynnie. Uwalniają frazy, zamykają oczy i robią krok w przepaść. Znów wspólne pasaże Johna i Luisa smakują doskonałością. Na wybrzmieniu mieniące się złotem talerze George’a. Five. Jeśli mamy finał, to nogi muzyków delikatnie odpuszczają na pedale gazu. Saksofon i trąbka - papużki nierozłączki, deep drumming, gitara z pogłosem, szczypta psychodelii na dobre zakończenie. Piękne, długie strumienie dźwięków. Smyczek wyłania się z tej mocy, jak feniks z popiołów i wieńczy doskonałą płytę!




Colin Webster/ Andrew Lisle/ Otto Willberg  Static Garbled Dreams

Tym razem Londyn i miejsce zwane Soundsavers. Dokładna data spotkania nieznana. Colin Webster – saksofon altowy, Andrew Lisle – perkusja oraz Otto Willberg – kontrabas. Ponownie pięć improwizacji, czas trwania – 46 i pół minuty.

One. Z nagraniem wita nas szorstki, twardy, zaczepny tembr saksofonu altowego. Tuż obok równie wyrazisty, traktowany smyczkiem kontrabas. Wciśnięta pomiędzy nich perkusja, która od startu buduje zwinne pajęczyny i nici porozumienia. Strukturalnie bogata, swobodna narracja, prowadzona w dynamicznym tempie. Free jazz z barokowym smyczkiem na mocnym speadzie, wszystko czynione na poziomie artystycznym budzącym szacunek słuchacza. Ekspresja wciąż na krzywej wznoszącej! W 6 minucie napotykamy na solową ekspozycję kontrabasu. W komentarzu pierwsza sonorystyczna wycieczka altu. Wszystko, co dzieje się  pomiędzy tymi muzykami, doskonale jest ze sobą skomunikowane. Na takim bystrym interwale rodzi się nowa narracja, nieco mniej dynamiczna, nastawiona na  silne interakcje. Kontrabas brnie palcami, drumming na progresie, a alt pełen zaśpiewu. Two. Prychy z tuby, na stołku mały dobosz – duetowa introdukcja. Na dużej ekspresji, z turbodoładowaniem. Po 90 sekundach, dalece tanecznym krokiem podłącza się kontrabas. Free jazz tak gęsty, jakby świat miał się za chwilę skończyć! Brawo! Muzycy idą w zmysłowy galop. Po chwili, dobry moment na solo kontrabasu, nie bez wsparcia perkusji. Powracający, jakże płynny alt, wyhamowuje nieco narrację, błyskotliwie finalizuje cały odcinek i bez zbędnych przerw przechodzi do kolejnego... Three. Muzycy stają w jeszcze silniejszym zwarciu. Płynną intensywniej, kolektywniej, stawiając na 200% demokrację w zakresie podejmowania decyzji dramaturgicznych. Komunikacja osiąga stan telepatyczny. W 4 minucie alt wpada w ekstazę! What a game! Tuż po niej, chwila relaksu przy kontrabasie (co za brzmienie!), wspieranym perkusyjnie. Nie pytajcie, co dzieje się, gdy alt powraca. Power hot trio! Four. Czas na konstruktywny stopping! Zaśpiew altu, stemple kontrabasu, talerze w bojaźni i drżeniu. Smyczek szuka zaczepki i próbuje intensyfikować improwizację, ale ta pozostaje spokojna. Pojękiwania, grzmoty i mlaskania. Saksofon łagodny jak baranek. Na finał całusy z tuby, slajsy ze smyka – rodzaj uroczego akustycznie call & response. Znów brawo! Five. Razem, kolektywnie po finałowe złote runo! Alt znów śpiewa, kontrabas i perkusja kreują sytuację rytmiczną. Doskonały moment drummera! Potem chwila grozy z gryfu kontrabasu. Dynamika narracja rośnie, tekstura pęcznieje. Kolejny świetny dialog altu i kontrabasu, który za moment staje się już … trialogiem. Muzycy są już równie upoceni, jak na początku płyty. Znów kontrabas czyni cuda, znów podpiera się świetnym small drummingiem (7 minuta). Na to wszystko wchodzi rozszalały alt! Komentarz solowy kontrabasu i ponowny powrót altu. Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Finał płyty zdominowany przez Webstera i Willberga. Wybrzmiewanie na ostatniej prostej pachnie geniuszem!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz