Wyczekiwanie na wiosnę, jak co roku, jest niezwykle
wyczerpującym zajęciem. Jak powszechnie wiadomo, świat nie należy do ludzi
cierpliwych. Czas zatem poczynić stosowne gusła, obrządki i inne czyny
nieczyste, by ściągnąć na nasze głowy odrobinę witaminy D.
Na Trybunie mamy
kilka swoich sprawdzonych metod. Jedną z nich jest zbiorówka recenzji płyt,
które pełne są mniej rozpoznawalnych osobistości świata muzyki improwizowanej,
siejących stylistyczne wolty i dostarczających moc nie do końca posłusznych
dźwięków.
Zapraszamy do odczytu i odsłuchu nowych nagrań, jakie w
trakcie minionych kilku tygodni pojawiły się w redakcyjnych odtwarzaczach.
Niektóre zagościły w nich na chwilę, inne na kilka chwil. Jedne są krótsze,
inne dłuższe – ale zasada, iż nieprzegadanie improwizacji podnosi jakość
nagrania potwierdza się w całej rozciągłości! Uwaga - znów musicie zapamiętać
kilka ciekawych nazwisk!
Jeszcze słowo o marszrucie. Zaczynamy w Amsterdamie. Potem
Portugalia, Nowy Jork, Zjednoczone Królestwo, Belgia, Niemcy i ponownie Wielkie
Jabłko. W tym tyglu muzycznych emocji dwa drobne akcenty krajowe, czynione
wszakże na obczyźnie.
Zyft Midnight Tea Suite (Creative
Sources, CD 2019)
Startujemy sesją nagraniową, która miała miejsce w maju
ubiegłego roku, w północnym Amsterdamie. Funkcjonujące artystycznie od kilku
lat trio Zyft rejestrowało wówczas swoją pierwszą płytę. W studiu znaleźli się,
całkiem już z nami obeznani, Ziv Taubenfeld na klarnecie basowym i Henk Zwerver
na gitarze oraz debiutująca na tych łamach Maya Felixbrodt na altówce. Sześć
swobodnych improwizacji, niewiele ponad 32 minuty muzyki.
Zyft - intrygujące trio, które łączy gatunki, pokolenia
muzyków, wstrząsa i miesza, finalnie dostarczając moc dalece błyskotliwych
przeżyć artystycznych. Gitara Henka zdaje się znać całą historię jazzu,
swobodnej improwizacji, a pewnie i rocka, a nawet bluegrassu. W jednym ciągu
improwizacji Zwerver potrafi brzmieć jak Derek Bailey i Django Reinhardt.
Klarnet basowy Ziva ma masywny tembr, ale bez trudu pląsa na dużej wysokości,
bywa wstrzemięźliwy w okazywaniu emocji, ale zawsze idealnie wyczuwa moment,
gdy trzeba zaatakować. Wreszcie Maya i jej doprawdy szalona altówka. Wybuchowa
mieszanka kwaśnej kameralistyki,
wytwornej sonorystyki, do tego polot, bystry umysł i artystyczna niepokorność
wobec męskiej części tria. Narracja toczy się na płycie na ogół warto, jest
gęsta od dźwięków, ale jednocześnie lekka, zwiewna, czasami tajemnicza. Od
czasu do czasu kąsa semicką kolorystyką.
Na starcie płyty gitara plecie semi-jazzowe frazy, altówka
sonoryzuje w tańcu, a klarnet śle drony w dalekim tle. Skupienie, precyzja,
skrupulatność i dbałość o pojedynczy dźwięk. Także kocia zwinność w zakresie
przechodzenia w stan wzmożonego napięcia dramaturgicznego. Drugi opus lśni
bystrym galopem, czynionym z saperską niemal dokładnością. Trzeci – prawdziwa
perła! – konsumuje trzy solowe ekspozycje, klejone soczystymi frazami
kolektywnej eksplozji. Najpierw skrzy się niezwykłym intro like modular string,
potem klarnetowym expose godnym
mistrzów gatunku, wreszcie gitarowym rezonansem, z którego wyłania się krótka
opowieść o całej historii gitarowego jazzu. Czwarta opowieść rodzi się w mroku
i ciszy. Altówka brzmi wręcz barokowo, budzi męską część załogi do figlarnych
eskalacji. W mgnieniu oka, studio spowija już jedynie mgliste wspomnienie początkowej
ciszy. Szefem piątej improwizacji jest zdecydowanie klarnet basowy. Buduje
drony, przedrzeźnia się z altówką, kontrapunktuje gitarę. Gatunkowy melting pot, aż do rozpalenia pełnego
płomienia. Finał tej smakowitej płyty, który trwale ledwie 2 minuty z sekundami,
jest swoistym podsumowaniem poprzednich trzydziestu. Małe, urywane frazy,
zmysłowe call & responce,
narracja gęsta od dobrych dźwięków!
Pareidolia Selon le Vent (JACC Records, CD
2018)
Zacne Salão Brazil w Coimbrze i trójka
muzyków: João Camões – altówka, Gabriel Lemaire – saksofon altowy i barytonowy,
klarnet altowy oraz Yves Arques – fortepian. W drugim secie do tria
dołącza Alvaro Rosso – kontrabas. Późna wiosna 2016, formacja ma nazwę własną
Pareidolia, a skupiony odsłuch swobodnych improwizacji tria i kwartetu zajmie
nam łącznie 30 i pół minuty.
Trzyosobowy koncert spływa z silnie sonoryzujących strun
altówki i tuby saksofonu. Piano drzemie w ciszy, potem w skromnej preparacji.
Narracja w formie slow & dron,
ale dość gęsta, z akcentami percussion z pudła fortepianu. Efektowne, ciekawie
akustycznie, wycieczki w kierunku współczesnej kameralistyki - chamber in motion, clearly improvised.
Niebanalny dialog strun na gryfie i strun w pudle, nieco wycofany saksofon.
Zwinne pasaże altówki, bystra kipiel w tubie, kilka zaskoczeń w dziedzinie
preparacji. Szczególnie doskonała zdaje się 13 i 14 minuta seta.
Od pierwszej sekundy seta drugiego wiemy, że do zabawy
podłączył się kontrabas. Początkowo, oparty o smyczek, zmysłowo skwierczy.
Altówka wchodzi z nim w kameralistyczny dyskurs estetyczny. Przy wsparciu
preparowanego ponownie piana, robi się z tego mała burza z piorunami, rodzaj
święta wiosny, ale na molowo. W 9 minucie ma miejsce pewien zwrot stylistyczny,
który pięknie eksponuje powszechnie znaną tezę, iż lepsze jest wrogiem dobrego.
Kontrabas podejmuje jazzowe frazowanie i mimo, iż reszta nie rzuca od razu
miłości do chamber, narracja
delikatnie dynamizuje się i traci na atrakcyjności. Najpierw jest to krok wręcz
free jazzowy, potem zaś – po skromnym wytłumieniu - muzycy otwierają szeroką
bramę do estetyki oczywistości ala
ECM i czar definitywnie pryska. Wóz improwizacji ciągnie kontrabas i piano.
Powrót saksofonu i altówki na ostatnie 120 sekund niewiele już zmienia w
odbiorze całości.
Zach
Rowden/ Jarrett Gilgore/ Ian McColm First Lapse (Raw Tonk Records, CD 2019)
Przenosimy się za wielką wodę. Nowojorski fyrtel zwie się Annandale-on-the-Hudson, a w środku odnajdujemy trójkę muzyków,
których personalia mówią nam, póki co, dość niewiele: Zach Rowden – bas
bezprogowy plus preparacje, Jarrett Gilgore – saksofon altowy oraz Ian McColm –
perkusja i perkusjonalia. Lato roku 2017, pięć improwizacji, znów 30 i pół
minuty na wyświetlaczu w opcji full time.
Pierwsza pomyłka,
to ciekawy przykład free jazzu z bardzo oryginalnym użyciem basu bezprogowego,
który pozostaje niemal bez przerwy w stanie intensywnych preparacji, głównie za
pomocą smyczka. Towarzystwo ma równie frapujące: saksofon altowy, który
niebanalnym i szorstkim brzmieniem, mocno osadzonym w historii gatunku, chętnie
wchodzi w śpiewne i rytmicznie powykręcane strumienie dźwięków (często niczym
Jemeel Moondoc), wreszcie gęsty, precyzyjny drumming,
często akceptujący bijące serce stopy na bębnie basowym (kłania się Tom Bruno i
jego legendarny Test).
Płyta zaczyna się brudną, bardzo gęstą narracją, która
wykazuje silne ciągoty w kierunku samoeskalowania się. I tak dzieje się –
uprzedźmy wypadki – w każdym utworze. Sytuacja sceniczna jest następująca: bas
grzmoci, rzęzi i szeleści, perkusja pozostaje w stanie mocnego progresu, a alt
często brnie w taniec. Drugi fragment zaczyna się dużo spokojniej, ale i on
łapie odpowiedniego dryla! Okazuje
się, iż zmysłowe schodzenie w ciszę, za pomocą niskiego drona ze smyka, to
także kompetencja tego tria. W czwartym odcinku odnajdujemy ciekawy dialog altu
i basu na tle rozgrzanych talerzy. Udana wycieczka w kierunku nieoczywistej
sonorystyki. Zwinny, wewnętrznie kompatybilny pokaz czerstwego piękna. Finałowa
fraza rodzi się głęboko w tubie altu - syczenie, szelest i rezonans. Obok
dudnienie basu, jako zaczyn niebanalnej meta ballady, które wybrzmi smakowitymi
dronami. First Lapse - trzydziestominutowy konkret, żadnego
zbędnego dźwięku.
Sobanski/
McMurchie/ Lash/ Orrell For All the
Obvious Reasons, Live (European Improvisation Scene, DL 2018)
Powrót od Europy, przed oblicze Zjednoczonego Królestwa i
tamtejszy kwartet z istotnym akcentem polskim: Mariusz Sobański – gitara, Jake
McMurchie – saksofon, Dominic Lash – kontrabas, Tony Orrell – perkusja.
Ubiegłoroczne nagranie z oklaskami trwa godzinę zegarową z sekundami, składa
się zaś z trzech improwizacji. Jesteśmy w Bristolu, w ramach serii koncertowej,
odbywającej się w Klubie Exchange.
Koncert otwiera wielosekundowy, ambientowy dron, generowany
– jak domniemujemy - przez amplifikatory gitary i saksofonu. Po podłączeniu się
wszystkich instrumentów, muzycy serwują nam post-rockowe intro, które buduje
płynna gitara w estetyce psycho-post-fussion,
barytonowe pomruki, aktywny drumming
i kontrabas z gęstą powłoką niskich dźwięków. Narracja toczy się od jednego
spiętrzenia do drugiego. Każdy zwrot dramaturgiczny dźwiga na swoich barkach
silny kontrabas, który po zwinnej rekapitulacji, proponuje nowy potok
improwizacji. Chwilami stara się on zgubić rockową powłokę całości, jest nawet
skłonny swingować z perkusją. Votum
separatum pozostałych instrumentów w tej kwestii prowadzi, od czasu do
czasu, do drobnych dysonansów estetycznych. Muzyka toczy się wartko, jakkolwiek
nie sposób nie zauważyć pewnego stylistycznego rozgardiaszu. Z jednej strony
Lash i jego free jazzowe wręcz ciągoty, z drugiej Sobanski i silne parcie w
kierunku post-rocka i ambientowej psychodelii. McMurchie w takich sytuacjach
raczej pozostaje na uboczu i nie wchodzi w interakcje. Najmniej wątpliwości
zdaje się mieć Orrell, który bębni na temat i trzyma w ryzach rozwój sytuacji
na scenie.
Dalece ciekawiej robi się w dalszej części koncertu.
Fragment drugi rodzi się w otchłani kontrabasowych preparacji i talerzowej
ornamentyki. Gitara intrygująco szumi, szary
ambient zdaje się być także udziałem saksofonu. Pójście w funkową dynamikę, być
może akurat teraz, nie należy jednak uznać za rozwiązanie optymalne. Ostatnią
część koncertu otwiera saksofonista. Wspiera go smyczek uczepiony dolnej części
gryfu kontrabasu. Perkusjonalne akcenty plus kilka kropel psychodelii z gitary
buduje nam flow, który zdecydowanie
karze wskazać go najlepszym momentem koncertu. Płynna lawa, szklisty półtrans,
funkowy walking kontrabasu w ramach komentarza, suche plamy wprost z tuby
saksofonu. Sam finał nadchodzi dość niespodziewanie.
Mark
Bogaerts/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer Siglow
Is The Place (bandcamp, DL 2018)
Wpław przez kanał i jesteśmy w Belgii, być może nawet jest
już wtorek. Trio z udziałem perkusisty Dirka Wachtelaera (także obiekty), który
systematycznie dostarcza nam nowej muzyki. Obok niego: Mark Bogaerts – głos,
saksofon altowy, gitara elektryczna oraz Alec Ilyine – gitara elektryczna lub
basowa. Bardzo świeża rejestracja studyjna (Bruksela, listopad 2018). Sześć
improwizacji z tytułami, prawie 65 minut.
Dynamiczny początek, wyznaczony przez rockowe intro, free
jazzowy saksofon i konsekwentny, precyzyjny drumming.
Gęsta, rwana narracja, klimaty fussion
i dobrego jazz rocka. Ciekawa gitara, która bez trudu odnajduje wątki
psychodeliczne, zwinnie tłumiąc emocje całego tria. Drugi fragment pokazuje, iż
muzycy nieźle radzą sobie w cichej sytuacji sonorystycznej, już bez saksofonu,
w filigranowym, iście diabelskim marszu pogrzebowym. Jak na skład trzyosobowy,
instrumentarium jest dość bogate i w skończonej liczbie przypadków muzycy robią
z tego właściwy użytek. W rozbudowanej, kilkunastominutowej, trzeciej
improwizacji odnajdujemy intrygujące zestawienie mikro drummingu z ambientowymi wyziewami gitar, z odrobiną kwasu pomiędzy strunami. Jest i szczypta
elektroakustycznych zdobień. Intruzem zdaje się tu być jedynie próba slajsowania dźwięku przez jedną z gitar,
która zdaje się pasować do całej narracji, niczym pięść do nosa. Szczęśliwie
muzycy po 13 minucie łapią zdrowy trans i wychodzą z pata dramaturgicznego
obronną ręką.
Kolejne trzy improwizacje toczą się warto, nie brak w nich
zdrowych, soczystych wymian dźwięków i zwinnych interakcji. W czwartym dobrym
rozwiązaniem jest niemal punkowe przyspieszenie, a po nim głębokie zanurzenie w
tłustą psychodelię. Początek piątego utworu nie stroni od zbędnych dźwięków,
trochę przypomina The End Doorsów,
tuż po wyjściu z dżungli. Finał tej części zdaje się ociekać rockową ekspresją
– solówkami gitar i rozbudowanymi partiami perkusyjnymi. Pieśń pożegnalna
trzyma klimat psycho and dark ambient,
który zupełnie niepotrzebnie komentowany jest werbalnie przez gitarzystę. Jak
to już bywa w przypadku muzyki, jaką zasyła nam Wachtelaer – moc dobrych, nawet
bardzo dobrych fragmentów i brak stosownej autocenzury w zakresie
post-produkcyjnej redukcji mniej udanych fragmentów improwizacji. Okrojenie
płyty do trzech kwadransów doskonale podniosłoby ocenę całości.
Catherine
Smet/ Dirk Wachtelaer Improvisations (Creative Sources, CD 2018)
Pozostajemy w towarzystwie Dirka Wachtelaera, ale dość
radykalnie zmieniamy klimat improwizacji. Tym razem duet z pianistką Catherine
Smet. Studyjne nagranie z maja ubiegłego roku. Dziewięć improwizacji, godzina
zegarowa i pół minuty.
Improwizacje, to przykład jazzowej kameralistyki, którą
niechybnie kojarzyć możemy z klimatami ECM, co na tych łamach nie bywa
poczytywane za komplement. Dobra, precyzyjna, bogata brzmieniowo praca
perkusisty i stonowana, chwilami ocierająca się o minimalizm, pianistka (zdaje
się, że klasycznie kształcona), która zdecydowanie preferuje klawiszowe pasaże
niż zanurzanie się w głąb instrumentu i uprawianie preparacji. W toku całej,
znów niezbyt krótkiej płyty, intrygujące dźwięki perkusji, bywają często
konsumowane przez dość przewidywalną pianistykę, a całość narracji toczy się w
kierunku improwizowanego chill-outu,
gdzie dźwięki zdają się być bardzo przyjazne dla ucha, ale nie intrygują
intelektu słuchacza.
Dość wszak utyskiwania nad oglądem całości, poszukajmy
pozytywów, których nie brakuje na płycie. W pierwszej części uwagę przykuwa
bardzo skrupulatna i czuła na niuanse brzmieniowe gra Dirka, chwilami udanie
nawiązująca do stylistyki Rogera Turnera. W trzeciej wypada pochwalić
Catherine, która ciekawie repetuje, stawiając na konsekwentny minimal. W piątej i szóstej improwizacji
dominuje jazzowa kameralistyka, nawet z pewną dozą dynamiki. Już jednak dwa
kolejne odcinki przenoszą nas w świat wyważonego, skupionego drummingu i fortepianu, który chytrze
chowa się za fakturą talerzy i czyni nastrojowe, niebanalne, na poły tajemnicze
pasaże, delikatnie zahaczające o obszar preparacji. Podobnie zachowuje się
perkusista, a recenzent śmiało oznacza ósmą improwizację, jako najlepszą na
płycie. Sam finał nagrania jest powrotem do bardziej dynamicznego, jazzowego
frazowania i konwencjonalnej pianistyki.
Udo
Schindler/ Georges-Emanuel Schneider/ Gunter Pretzel Rhizome (Creative Sources, CD 2018)
Krok na południowy wschód i meldujemy się w Monachium, by
dwukrotnie pochylić się nad najnowszymi dokonaniami niemieckiego klarnecisty i
saksofonisty Udo Schindlera, który zdaje się być już stałym uczestnikiem
naszych okresowych zbiorówek. Zaczynamy od dalece frapującego tria Rhizome,
który udanie łączy świat swobodnej improwizacji i współczesnej kameralistyki,
także tej głęboko osadzonej w filharmonicznych gmaszyskach. A zatem Gunter
Pretzel na altówce, Georges-Emmanuel Schneider na skrzypcach (plus live electronics) oraz Udo Schindler na
klarnecie basowym, saksofonie sopranowym i euphonium (zwanym także tubą
tenorową). Spotkanie koncertowe miało miejsce w monachijskiej At Gallery ar Toxin pierwszego dnia
marca roku ubiegłego. Muzycy improwizowali, w oparciu o pewne ustalenia
przedprodukcyjne. Pod dłuższymi improwizacjami podpisała się cała trójka
muzyków, pod krótszymi – Schneider (druga) oraz Schindler (czwarta). Całość
trwała godzinę zegarową i kilkadziesiąt sekund.
Dłuższe, tytułowe improwizacje (First & Second Rhizome) bazują na strunowych ekspozycjach,
które w wielu momentach uroczo topią się w sonorystyce, szczególnie jeśli
chodzi o altówkę. Skrzypce zdają się mieć podobne zadania, ale ponieważ muzyk
operuje także w zakresie live electronics,
czasami efekty jego działań bliższe są elektroakustyce, zawierają także akcenty
perkusjonalne. Funkcjonujący na środku sceny Schindler udanie łączy flankowe
ekspozycje strunowców, na ogół
operuje na saksofonie sopranowym, tworząc rodzaj dramaturgicznego kręgosłupa
improwizacji. Dobywa z tuby dęciaka
sploty intrygujących dźwięków, brzmi ciekawie i niebanalnie. Na flankach zaś
dzieją się prawdziwe cuda. Altówka potrafi zmysłowo pohałasować, skrzypce brnąć
w plamy godne jazzowego wręcz fussion.
Choć osadzone we współczesnej kameralistyce, raz za razem ostrzą sobie narrację
bystrymi zadziorami. Podobnie kontrapunktujący bywa klarnet basowy, który
włącza się do gry sporadycznie, ale skutecznie wtedy porządkuje narrację i
wprowadza elementy tłumienia gotujących się emocji. W następnej rozbudowanej
improwizacji (trzeciej na płycie), muzycy zdają się być jeszcze bardziej
skrupulatni, a ich ekspozycje definitywnie filigranowe. Drony, małe dźwięki
godne mistycznego posmaku cichej filharmonii. Szumy dęciaka, śpiew strunowców,
kind of acid chamber! Mocne zmiany
daje w tej części także klarnet basowy.
Nieco odmiennie kształtują się dwie pozostałe, krótkie
improwizacje autorskie. Odcinek Schneidera, co nie dziwi, stanowi pasaż
elektroakustycznych incydentów, który zdobią suche, sonorystyczne ekspozycje
altówki, z dęciakiem, który
zdecydowanie pilnuje dalekiego tła. Finałowa część koncertu grana jest przez
Schindlera na euphonium. Groźna meta
tuba kreśli zwinne pętle, stanowiąc przy okazji doskonałe intro dla płyty,
którą omówimy poniżej.
Udo
Schindler Pneuma_Extreme (Confront , CDr 2018)
Słowo się rzekło, czas na czternaście poematów solowych Udo
Schindlera na klarnet kontrabasowy! Live
recordings zarejestrowane w miejscu zwanym Salon für Klang+Kunst in Krailing, w 2016 roku. Czas niezbędny na skupiony odsłuch, to 35
minut i kilkanaście sekund.
Pneuma_Extreme, to
bardzo interesujące, choć nieco akademickie ćwiczenie na niebanalne wydawanie
dźwięków z instrumentu o gabarytach małego słonia! Wrażeń akustycznych
pozostawia wszakże bez liku. Spróbujmy zatem wszystkie je zgrabnie wylistować.
Na wejściu zdaje się, że słyszymy dwa klarnety kontrabasowe.
Jeden frazuje, drugi ripostuje, a po jakimś czasie… pojawia się trzeci i płynie
wartkim strumieniem. Drugi poemat rodzi się w dronach. Czy tak duży instrument
potrafi śpiewać i stąpać na palcach? Odpowiedź musi być twierdząca. Bogactwo
brzmienia, godne Ornitology granego
przez Anthony Braxtona na saksofonie kontrabasowym. Trzeci – rodzaj małego
świdra, w połączeniu z niedźwiedzimi pomrukami. Zdaje się, że samo obcowanie z
materią dźwięku może tu być intrygujące – choćby otwieranie i zamykanie dysz.
Czwarty – brama do piekła, szorstka, dotkliwa polifonia. Koci śpiew, mysi
chrobot. Piąty – perkusyjne klastery i drumming
na glazurze tuby. Szósty – semicka pieśń pogrzebowa z zadziorami i kantami.
Siódmy – … ciąg studenckich ćwiczeń. Ósmy – ryk maltretowanego wieloryba,
wzmacniany przez artystę otworem gębowym. Dziewiąty – masywny … drum’n’bass! Dysze tańczą i śpiewają!
Dziesiąty – bojaźń i drżenie, tłusta pulsacja. Jedenasty – znów percussion na
dyszach plus biały szum. Dwunasty – rodzaj narracji outside/inside na bardzo krótkim dystansie. Zdaje się, że o
instrumencie cbcl wiemy już wszystko!
Trzynasty – poszukiwanie ciszy na bardzo dużej wysokości. No i czternasty –
tygrysie pląsy, mlaskanie, cmokanie i garść szumu z wyjątkowo suchych dysz.
Jakże dużo wrażeń z krążka, który trwa niewiele ponad dwa kwadranse.
S. Araw
Trio XIII Activated Clown (NNA Tapes, Kaseta 2018)
Po krwistej surowiźnie niemieckiego free improv,
definitywnie zasłużyliśmy na odrobinę relaksu. Odnajdziemy ją z muzykami
amerykańskimi oraz muzykiem z Polski (prawdopodobnie jesteśmy po drugiej
stronie Wielkiej Wody). Pod niezwykle tajemniczą nazwą S. Araw Trio XIII oraz
jeszcze bardziej zaskakującym instrumentarium, kryją się: Cameron Stallones –
Fender Rhodes, Yamaha DX7, gitara, John Leland – Vdrum-kit, perkusjonalia oraz
Tomo Jacobson – Ribban Controler, Yamaha TQ5. Na kasecie znajdujemy dwa utwory
(kompozycje? improwizacje?), które trwają łącznie 52 i pół minuty.
Activated Clown,
to bystra, swobodna i dalece niebanalna muzyka w estetyce electro, pełna elementów improwizacji, rodzaj bardzo bogato
instrumentalizowanego post-techno. Mająca swój nieco nerwowy rytm, niestroniąca
od strumieni meta melodii, ale raczej nieprzewidziana do tańca. Muzyka tworzona
ze swadą, energią, pełna radości z samego faktu uprawiania materii dźwiękowej.
Głównym, by nie rzec jedynym, żywym instrumentem zdaje się tu być gitara,
wesoła, frywolna, plumkająca niczym konik polny po zroszonej łące. Narracja
toczy się wedle reguł, które nie są do końca jasne. Powykręcana rytmika raczej
stawia pytania niż udziela odpowiedzi. Nie brakuje skoków w bok, fonicznych didaskaliów,
komentarzy odautorskich. Odnajdziemy w tej electro opowieści momenty udanego
tłumienia narracji, drobiny odniesień po estetyki fussion, czy post-jazzu, wiele drogowskazów, które wskazują na
dokonania elektroniki z przełomu wieków. Lista inspiracji byłaby zapewne długa,
ale niemieckie wątki Jana Jelinka, czy Bernda Friedmanna winny tu paść
bezwzględnie.
Jeszcze bardziej frapująca jawi się druga odsłona tria.
Narracja staje się jeszcze bogatsza. Zdaje się, że nie słyszymy już trzech
muzyków, ale całą orkiestrę (dodajmy, iż muzyka nagrana jest na żywo, czyli bez
akcentów post-produkcyjnych, tak charakterystycznych dla sceny elektronicznej).
Moc figlarnych ornamentów, podawana w tempie dość statycznym, raczej ku
kontemplacji klimatu, nie zaś parkietowych podrygów. Z czasem opowieść nabiera specyficznego
oniryzmu, dostaje lekkiego transu, budowanego przez konsekwentną repetycję. Po
15 minucie robi się nawet dość hałaśliwie. Po 20 minucie, kind of soul-jazz-funk-electro.
Dwa długie sety, budowane z mozołem i cierpliwością, zapewne nieznaną twórcom
gatunku dwie dekady temu. Odnotujmy, iż na ostatniej prostej ciekawie
aktywizuje się gitara. Prawdziwa wisienka na torcie!
Welf Dorr
Unit Blood (Creative Sources ,
CD 2018)
Na finał dzisiejszej zbiorówki, kęs energetycznego electric jazzu, definitywnie już z
Nowego Jorku! Postacią tytułową jest tu Welf Dorr, grający na saksofonie
altowym i incydentalnie na klarnecie basowym, zaś wspierają go w formacji Unit:
Dave Ross na gitarze elektrycznej, Dmitry Ishenko na gitarze basowej oraz Joe
Hertenstein na perkusji. Krwawa płyta składa się z siedmiu kompozycji, w
większości autorstwa lidera, trwa 43 minuty i 20 sekund, a została nagrana w
okolicznościach studyjnych w 2014 roku.
Płytę otwiera utwór, który moglibyśmy określić, jako
dynamiczną, jazz-rockową wariację na temat Lonely
Woman Ornette Colemana. Sprawna sekcja, solidne improwizacje saksofonu i
gitara, która zdaje się tu mieć najwięcej ciekawego do powiedzenia. Muzycy
trzymają się jazzowego schematu temat/ improwizacje/ temat/ coda (z
wariacjami), słucha się ich dokonań dalece sympatycznie, można od czasu do
czasu coś zanucić i zwinnie potupać nogą. Czas odbiorcy mija bezstresowo, a my
doskonale wiemy, że taką muzykę grało się w Wielkim Jabłku równie udanie ćwierć
wieku temu (choćby formacja Lost Tribe, czy inne grupy związane stylistycznie z
estetyką m-base). Jazz, rock, wiele
akcentów funkowych i dramaturgiczna dominacja saksofonu i gitary (basówka gra bodaj jedno solo w trakcie
całej płyty, perkusja chyba w ogóle).
Nieco spokojniejszy zdaje się być numer trzeci, gdy Dorr
sięga po klarnet basowy. Nie jedyny raz świetną zmianę daje tu rockowo brzmiąca
gitara, która zwinnie pętli się i swawoli. Ta ostatnia także udanie eksponuje
się w utworze piątym. Płytę kwartetu wieńczą dwie obce kompozycje. Najpierw
James Blood Ulmer i szczypta dobrze zinterpretowanej harmolodyki, z ciekawą
strukturą rytmiczną, potem zaś Mel Waldron i balladowy finał płyty, z ciepłym
altem, znów niebanalną gitarą i dobrym flowem
basu. Roztańczony, nawet rozmarzony jazz dla średnio wymagających.