Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

poniedziałek, 25 lutego 2019

Colin Webster & Mark Holub! Nadir sometimes means as rare!


Saksofonista Colin Webster i perkusista Mark Holub wylądowali właśnie w Wiedniu, gdzie rozpoczną za moment swoją krótką trasę koncertową. Po dzisiejszym koncercie w stolicy Austrii, zagrają w Lipsku (26.02), Poznaniu (27.02), Berlinie (28.02) i wreszcie we Wrocławiu (01.03).  Promować będą swój bodaj piąty wspólny krążek, który zwie się Nadir, a który dziś ma swoją światową premierę. Wydawcą jest – co nie zaskakuje – Raw Tonk Records (LP, DL).

Nie znacie jeszcze tej płyty? Niech zatem to jej poświęcona będzie dzisiejsza lekcja.




Londyn, Hackney Road Studios, lipiec roku ubiegłego. Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy oraz Mark Holub – perkusja. Pięć improwizacji, które trwają łącznie około 42 minut.

Ruszamy z barytonem w ustach i stepowym drummingiem w dłoniach i nogach! Flow saksofonu jest skrupulatny i precyzyjny, a ten perkusyjny cechuje się dokładnie tym samym. Muzycy zdają się pozostawiać na piasku jeden wspólny ślad, niczym kocięta syjamskie. W 3 minucie Colin buduje pierwsze drony, Mark idzie za nim krok w krok. W 5 minucie ten pierwszy milknie na moment, drugi znaczy teren małymi punkcikami. Po chwili wchodzą niemal bezboleśnie w pierwsze tego wieczoru stadium slow sonore. Smukła, ckliwa narracja, kind of dark chill-out. Ostatnie trzy minuty pieśni otwarcia upływają muzykom na odbudowywaniu porzuconej parę minut wcześniej opowieści. Flow barytonu narasta i biegnie ku pobliskim wzniesieniom.

Tym razem alt i od startu piękne, typowe dla Colina, bohomazy dźwiękowe. Mark – bez zaskoczenia – step by step za saksofonistą, czujny saper, zmyślny kontroler. Lekko rockowy, dalece prostolinijny. Całość narracji korpulentna, pełna zdrowej dynamiki. Niczym para kochanków, idą w tango bez zająknięcia. Cudna kipiel w tubie, bystre bębnienie. W 5 minucie tłumią się wzajemnie, ocierają pot z czoła, by od 8 minuty ruszyć w narowisty galop. Colin kreśli altem swoje mistrzowskie kompetencje. Znamy je z niejednej prezentacji. Mark na moment ponownie zostaje sam i czyni small solo expose. Bije na poły rockowy rytm, Colin wraca i skacze w niego, jak w ogień.

Trzecia, nieparzysta piosenka, zatem wracamy do barytonu! Narracja toczy się na stojąco. Szczoteczki na werblu, Colin z głową w chmurach. Baryton posłuszny jak trusia, wyda każdy żądany dźwięk. What a power! Perkusja czuwa tuż obok, gotowa na każde zadanie. Zdaje się, że usługowy charakter części ekspozycji Marka stymuluje Colina do jeszcze większej kreatywności. Ale, żeby nie było – 5 minuta i bardzo stylowe solo drummerskie!

Alt, który brzmi jak baryton, może baryton, który szuka altowego zadęcia. Cuda, Panie cuda! Dynamicznie, ale stosunkowo delikatnie w samej tubie, tuż pod nią mistrzowski dobosz tnie na potęgę! Imponujące paralele!

Baryton na finał ocieka ciepłą krwią. Zmysłowy drumming wzmaga entuzjazm recenzenta. Popisowy moment z obu stron! Już po 120 sekundach tłumią narrację i tulą się do siebie, jak sroczki. Solowy moment Marka, z komentarzem Colina. Półdrony, suche zęby sonorystyki, talerze - psychodelicznie aż do poziomu ciszy. Tuż potem powrót do świata żywych, jakże imponujący! Wielki finał - saksofon, który topi się w konwulsjach i perkusja, która niesie go na skrzydłach do wieczności. Oto, jak pozostając w cieniu, można być wyjątkowo skutecznym i posiąść wszelkie atrybuty sławy.



sobota, 23 lutego 2019

Zyft! Pareidolia! Rowden! Sobanski! Wachtelaer! Schindler! S. Araw Trio XIII! Welf Dorr! The winter collection of a new music, quite fresh and not fully recognized!


Wyczekiwanie na wiosnę, jak co roku, jest niezwykle wyczerpującym zajęciem. Jak powszechnie wiadomo, świat nie należy do ludzi cierpliwych. Czas zatem poczynić stosowne gusła, obrządki i inne czyny nieczyste, by ściągnąć na nasze głowy odrobinę witaminy D.

Na Trybunie mamy kilka swoich sprawdzonych metod. Jedną z nich jest zbiorówka recenzji płyt, które pełne są mniej rozpoznawalnych osobistości świata muzyki improwizowanej, siejących stylistyczne wolty i dostarczających moc nie do końca posłusznych dźwięków.

Zapraszamy do odczytu i odsłuchu nowych nagrań, jakie w trakcie minionych kilku tygodni pojawiły się w redakcyjnych odtwarzaczach. Niektóre zagościły w nich na chwilę, inne na kilka chwil. Jedne są krótsze, inne dłuższe – ale zasada, iż nieprzegadanie improwizacji podnosi jakość nagrania potwierdza się w całej rozciągłości! Uwaga - znów musicie zapamiętać kilka ciekawych nazwisk!

Jeszcze słowo o marszrucie. Zaczynamy w Amsterdamie. Potem Portugalia, Nowy Jork, Zjednoczone Królestwo, Belgia, Niemcy i ponownie Wielkie Jabłko. W tym tyglu muzycznych emocji dwa drobne akcenty krajowe, czynione wszakże na obczyźnie.




Zyft  ‎Midnight Tea Suite (Creative Sources, CD 2019)

Startujemy sesją nagraniową, która miała miejsce w maju ubiegłego roku, w północnym Amsterdamie. Funkcjonujące artystycznie od kilku lat trio Zyft rejestrowało wówczas swoją pierwszą płytę. W studiu znaleźli się, całkiem już z nami obeznani, Ziv Taubenfeld na klarnecie basowym i Henk Zwerver na gitarze oraz debiutująca na tych łamach Maya Felixbrodt na altówce. Sześć swobodnych improwizacji, niewiele ponad 32 minuty muzyki.

Zyft - intrygujące trio, które łączy gatunki, pokolenia muzyków, wstrząsa i miesza, finalnie dostarczając moc dalece błyskotliwych przeżyć artystycznych. Gitara Henka zdaje się znać całą historię jazzu, swobodnej improwizacji, a pewnie i rocka, a nawet bluegrassu. W jednym ciągu improwizacji Zwerver potrafi brzmieć jak Derek Bailey i Django Reinhardt. Klarnet basowy Ziva ma masywny tembr, ale bez trudu pląsa na dużej wysokości, bywa wstrzemięźliwy w okazywaniu emocji, ale zawsze idealnie wyczuwa moment, gdy trzeba zaatakować. Wreszcie Maya i jej doprawdy szalona altówka. Wybuchowa mieszanka kwaśnej kameralistyki, wytwornej sonorystyki, do tego polot, bystry umysł i artystyczna niepokorność wobec męskiej części tria. Narracja toczy się na płycie na ogół warto, jest gęsta od dźwięków, ale jednocześnie lekka, zwiewna, czasami tajemnicza. Od czasu do czasu kąsa semicką kolorystyką.

Na starcie płyty gitara plecie semi-jazzowe frazy, altówka sonoryzuje w tańcu, a klarnet śle drony w dalekim tle. Skupienie, precyzja, skrupulatność i dbałość o pojedynczy dźwięk. Także kocia zwinność w zakresie przechodzenia w stan wzmożonego napięcia dramaturgicznego. Drugi opus lśni bystrym galopem, czynionym z saperską niemal dokładnością. Trzeci – prawdziwa perła! – konsumuje trzy solowe ekspozycje, klejone soczystymi frazami kolektywnej eksplozji. Najpierw skrzy się niezwykłym intro like modular string, potem klarnetowym expose godnym mistrzów gatunku, wreszcie gitarowym rezonansem, z którego wyłania się krótka opowieść o całej historii gitarowego jazzu. Czwarta opowieść rodzi się w mroku i ciszy. Altówka brzmi wręcz barokowo, budzi męską część załogi do figlarnych eskalacji. W mgnieniu oka, studio spowija już jedynie mgliste wspomnienie początkowej ciszy. Szefem piątej improwizacji jest zdecydowanie klarnet basowy. Buduje drony, przedrzeźnia się z altówką, kontrapunktuje gitarę. Gatunkowy melting pot, aż do rozpalenia pełnego płomienia. Finał tej smakowitej płyty, który trwale ledwie 2 minuty z sekundami, jest swoistym podsumowaniem poprzednich trzydziestu. Małe, urywane frazy, zmysłowe call & responce, narracja gęsta od dobrych dźwięków!
  



Pareidolia  Selon le Vent (JACC Records, CD 2018)

Zacne Salão Brazil w Coimbrze i trójka muzyków: João Camões – altówka, Gabriel Lemaire – saksofon altowy i barytonowy, klarnet altowy oraz Yves Arques – fortepian. W drugim secie do tria dołącza Alvaro Rosso – kontrabas. Późna wiosna 2016, formacja ma nazwę własną Pareidolia, a skupiony odsłuch swobodnych improwizacji tria i kwartetu zajmie nam łącznie 30 i pół minuty.

Trzyosobowy koncert spływa z silnie sonoryzujących strun altówki i tuby saksofonu. Piano drzemie w ciszy, potem w skromnej preparacji. Narracja w formie slow & dron, ale dość gęsta, z akcentami percussion z pudła fortepianu. Efektowne, ciekawie akustycznie, wycieczki w kierunku współczesnej kameralistyki - chamber in motion, clearly improvised. Niebanalny dialog strun na gryfie i strun w pudle, nieco wycofany saksofon. Zwinne pasaże altówki, bystra kipiel w tubie, kilka zaskoczeń w dziedzinie preparacji. Szczególnie doskonała zdaje się 13 i 14 minuta seta.

Od pierwszej sekundy seta drugiego wiemy, że do zabawy podłączył się kontrabas. Początkowo, oparty o smyczek, zmysłowo skwierczy. Altówka wchodzi z nim w kameralistyczny dyskurs estetyczny. Przy wsparciu preparowanego ponownie piana, robi się z tego mała burza z piorunami, rodzaj święta wiosny, ale na molowo. W 9 minucie ma miejsce pewien zwrot stylistyczny, który pięknie eksponuje powszechnie znaną tezę, iż lepsze jest wrogiem dobrego. Kontrabas podejmuje jazzowe frazowanie i mimo, iż reszta nie rzuca od razu miłości do chamber, narracja delikatnie dynamizuje się i traci na atrakcyjności. Najpierw jest to krok wręcz free jazzowy, potem zaś – po skromnym wytłumieniu - muzycy otwierają szeroką bramę do estetyki oczywistości ala ECM i czar definitywnie pryska. Wóz improwizacji ciągnie kontrabas i piano. Powrót saksofonu i altówki na ostatnie 120 sekund niewiele już zmienia w odbiorze całości.




Zach Rowden/ Jarrett Gilgore/ Ian McColm  First Lapse (Raw Tonk Records, CD 2019)

Przenosimy się za wielką wodę. Nowojorski fyrtel zwie się Annandale-on-the-Hudson, a w środku odnajdujemy trójkę muzyków, których personalia mówią nam, póki co, dość niewiele: Zach Rowden – bas bezprogowy plus preparacje, Jarrett Gilgore – saksofon altowy oraz Ian McColm – perkusja i perkusjonalia. Lato roku 2017, pięć improwizacji, znów 30 i pół minuty na wyświetlaczu w opcji full time.

Pierwsza pomyłka, to ciekawy przykład free jazzu z bardzo oryginalnym użyciem basu bezprogowego, który pozostaje niemal bez przerwy w stanie intensywnych preparacji, głównie za pomocą smyczka. Towarzystwo ma równie frapujące: saksofon altowy, który niebanalnym i szorstkim brzmieniem, mocno osadzonym w historii gatunku, chętnie wchodzi w śpiewne i rytmicznie powykręcane strumienie dźwięków (często niczym Jemeel Moondoc), wreszcie gęsty, precyzyjny drumming, często akceptujący bijące serce stopy na bębnie basowym (kłania się Tom Bruno i jego legendarny Test).

Płyta zaczyna się brudną, bardzo gęstą narracją, która wykazuje silne ciągoty w kierunku samoeskalowania się. I tak dzieje się – uprzedźmy wypadki – w każdym utworze. Sytuacja sceniczna jest następująca: bas grzmoci, rzęzi i szeleści, perkusja pozostaje w stanie mocnego progresu, a alt często brnie w taniec. Drugi fragment zaczyna się dużo spokojniej, ale i on łapie odpowiedniego dryla! Okazuje się, iż zmysłowe schodzenie w ciszę, za pomocą niskiego drona ze smyka, to także kompetencja tego tria. W czwartym odcinku odnajdujemy ciekawy dialog altu i basu na tle rozgrzanych talerzy. Udana wycieczka w kierunku nieoczywistej sonorystyki. Zwinny, wewnętrznie kompatybilny pokaz czerstwego piękna. Finałowa fraza rodzi się głęboko w tubie altu - syczenie, szelest i rezonans. Obok dudnienie basu, jako zaczyn niebanalnej meta ballady, które wybrzmi smakowitymi dronami. First Lapse - trzydziestominutowy konkret, żadnego zbędnego dźwięku.




Sobanski/ McMurchie/ Lash/ Orrell  For All the Obvious Reasons, Live (European Improvisation Scene, DL 2018)

Powrót od Europy, przed oblicze Zjednoczonego Królestwa i tamtejszy kwartet z istotnym akcentem polskim: Mariusz Sobański – gitara, Jake McMurchie – saksofon, Dominic Lash – kontrabas, Tony Orrell – perkusja. Ubiegłoroczne nagranie z oklaskami trwa godzinę zegarową z sekundami, składa się zaś z trzech improwizacji. Jesteśmy w Bristolu, w ramach serii koncertowej, odbywającej się w Klubie Exchange.

Koncert otwiera wielosekundowy, ambientowy dron, generowany – jak domniemujemy - przez amplifikatory gitary i saksofonu. Po podłączeniu się wszystkich instrumentów, muzycy serwują nam post-rockowe intro, które buduje płynna gitara w estetyce psycho-post-fussion, barytonowe pomruki, aktywny drumming i kontrabas z gęstą powłoką niskich dźwięków. Narracja toczy się od jednego spiętrzenia do drugiego. Każdy zwrot dramaturgiczny dźwiga na swoich barkach silny kontrabas, który po zwinnej rekapitulacji, proponuje nowy potok improwizacji. Chwilami stara się on zgubić rockową powłokę całości, jest nawet skłonny swingować z perkusją. Votum separatum pozostałych instrumentów w tej kwestii prowadzi, od czasu do czasu, do drobnych dysonansów estetycznych. Muzyka toczy się wartko, jakkolwiek nie sposób nie zauważyć pewnego stylistycznego rozgardiaszu. Z jednej strony Lash i jego free jazzowe wręcz ciągoty, z drugiej Sobanski i silne parcie w kierunku post-rocka i ambientowej psychodelii. McMurchie w takich sytuacjach raczej pozostaje na uboczu i nie wchodzi w interakcje. Najmniej wątpliwości zdaje się mieć Orrell, który bębni na temat i trzyma w ryzach rozwój sytuacji na scenie.

Dalece ciekawiej robi się w dalszej części koncertu. Fragment drugi rodzi się w otchłani kontrabasowych preparacji i talerzowej ornamentyki. Gitara intrygująco szumi, szary ambient zdaje się być także udziałem saksofonu. Pójście w funkową dynamikę, być może akurat teraz, nie należy jednak uznać za rozwiązanie optymalne. Ostatnią część koncertu otwiera saksofonista. Wspiera go smyczek uczepiony dolnej części gryfu kontrabasu. Perkusjonalne akcenty plus kilka kropel psychodelii z gitary buduje nam flow, który zdecydowanie karze wskazać go najlepszym momentem koncertu. Płynna lawa, szklisty półtrans, funkowy walking kontrabasu w ramach komentarza, suche plamy wprost z tuby saksofonu. Sam finał nadchodzi dość niespodziewanie.




Mark Bogaerts/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer  Siglow Is The Place  (bandcamp, DL 2018)

Wpław przez kanał i jesteśmy w Belgii, być może nawet jest już wtorek. Trio z udziałem perkusisty Dirka Wachtelaera (także obiekty), który systematycznie dostarcza nam nowej muzyki. Obok niego: Mark Bogaerts – głos, saksofon altowy, gitara elektryczna oraz Alec Ilyine – gitara elektryczna lub basowa. Bardzo świeża rejestracja studyjna (Bruksela, listopad 2018). Sześć improwizacji z tytułami, prawie 65 minut.

Dynamiczny początek, wyznaczony przez rockowe intro, free jazzowy saksofon i konsekwentny, precyzyjny drumming. Gęsta, rwana narracja, klimaty fussion i dobrego jazz rocka. Ciekawa gitara, która bez trudu odnajduje wątki psychodeliczne, zwinnie tłumiąc emocje całego tria. Drugi fragment pokazuje, iż muzycy nieźle radzą sobie w cichej sytuacji sonorystycznej, już bez saksofonu, w filigranowym, iście diabelskim marszu pogrzebowym. Jak na skład trzyosobowy, instrumentarium jest dość bogate i w skończonej liczbie przypadków muzycy robią z tego właściwy użytek. W rozbudowanej, kilkunastominutowej, trzeciej improwizacji odnajdujemy intrygujące zestawienie mikro drummingu z ambientowymi wyziewami gitar, z odrobiną kwasu pomiędzy strunami. Jest i szczypta elektroakustycznych zdobień. Intruzem zdaje się tu być jedynie próba slajsowania dźwięku przez jedną z gitar, która zdaje się pasować do całej narracji, niczym pięść do nosa. Szczęśliwie muzycy po 13 minucie łapią zdrowy trans i wychodzą z pata dramaturgicznego obronną ręką.

Kolejne trzy improwizacje toczą się warto, nie brak w nich zdrowych, soczystych wymian dźwięków i zwinnych interakcji. W czwartym dobrym rozwiązaniem jest niemal punkowe przyspieszenie, a po nim głębokie zanurzenie w tłustą psychodelię. Początek piątego utworu nie stroni od zbędnych dźwięków, trochę przypomina The End Doorsów, tuż po wyjściu z dżungli. Finał tej części zdaje się ociekać rockową ekspresją – solówkami gitar i rozbudowanymi partiami perkusyjnymi. Pieśń pożegnalna trzyma klimat psycho and dark ambient, który zupełnie niepotrzebnie komentowany jest werbalnie przez gitarzystę. Jak to już bywa w przypadku muzyki, jaką zasyła nam Wachtelaer – moc dobrych, nawet bardzo dobrych fragmentów i brak stosownej autocenzury w zakresie post-produkcyjnej redukcji mniej udanych fragmentów improwizacji. Okrojenie płyty do trzech kwadransów doskonale podniosłoby ocenę całości.




Catherine Smet/ Dirk Wachtelaer Improvisations (Creative Sources, CD 2018)

Pozostajemy w towarzystwie Dirka Wachtelaera, ale dość radykalnie zmieniamy klimat improwizacji. Tym razem duet z pianistką Catherine Smet. Studyjne nagranie z maja ubiegłego roku. Dziewięć improwizacji, godzina zegarowa i pół minuty.

Improwizacje, to przykład jazzowej kameralistyki, którą niechybnie kojarzyć możemy z klimatami ECM, co na tych łamach nie bywa poczytywane za komplement. Dobra, precyzyjna, bogata brzmieniowo praca perkusisty i stonowana, chwilami ocierająca się o minimalizm, pianistka (zdaje się, że klasycznie kształcona), która zdecydowanie preferuje klawiszowe pasaże niż zanurzanie się w głąb instrumentu i uprawianie preparacji. W toku całej, znów niezbyt krótkiej płyty, intrygujące dźwięki perkusji, bywają często konsumowane przez dość przewidywalną pianistykę, a całość narracji toczy się w kierunku improwizowanego chill-outu, gdzie dźwięki zdają się być bardzo przyjazne dla ucha, ale nie intrygują intelektu słuchacza.

Dość wszak utyskiwania nad oglądem całości, poszukajmy pozytywów, których nie brakuje na płycie. W pierwszej części uwagę przykuwa bardzo skrupulatna i czuła na niuanse brzmieniowe gra Dirka, chwilami udanie nawiązująca do stylistyki Rogera Turnera. W trzeciej wypada pochwalić Catherine, która ciekawie repetuje, stawiając na konsekwentny minimal. W piątej i szóstej improwizacji dominuje jazzowa kameralistyka, nawet z pewną dozą dynamiki. Już jednak dwa kolejne odcinki przenoszą nas w świat wyważonego, skupionego drummingu i fortepianu, który chytrze chowa się za fakturą talerzy i czyni nastrojowe, niebanalne, na poły tajemnicze pasaże, delikatnie zahaczające o obszar preparacji. Podobnie zachowuje się perkusista, a recenzent śmiało oznacza ósmą improwizację, jako najlepszą na płycie. Sam finał nagrania jest powrotem do bardziej dynamicznego, jazzowego frazowania i konwencjonalnej pianistyki. 




Udo Schindler/ Georges-Emanuel Schneider/ Gunter Pretzel  Rhizome (Creative Sources, CD 2018)

Krok na południowy wschód i meldujemy się w Monachium, by dwukrotnie pochylić się nad najnowszymi dokonaniami niemieckiego klarnecisty i saksofonisty Udo Schindlera, który zdaje się być już stałym uczestnikiem naszych okresowych zbiorówek. Zaczynamy od dalece frapującego tria Rhizome, który udanie łączy świat swobodnej improwizacji i współczesnej kameralistyki, także tej głęboko osadzonej w filharmonicznych gmaszyskach. A zatem Gunter Pretzel na altówce, Georges-Emmanuel Schneider na skrzypcach (plus live electronics) oraz Udo Schindler na klarnecie basowym, saksofonie sopranowym i euphonium (zwanym także tubą tenorową). Spotkanie koncertowe miało miejsce w monachijskiej At Gallery ar Toxin pierwszego dnia marca roku ubiegłego. Muzycy improwizowali, w oparciu o pewne ustalenia przedprodukcyjne. Pod dłuższymi improwizacjami podpisała się cała trójka muzyków, pod krótszymi – Schneider (druga) oraz Schindler (czwarta). Całość trwała godzinę zegarową i kilkadziesiąt sekund.

Dłuższe, tytułowe improwizacje (First & Second Rhizome) bazują na strunowych ekspozycjach, które w wielu momentach uroczo topią się w sonorystyce, szczególnie jeśli chodzi o altówkę. Skrzypce zdają się mieć podobne zadania, ale ponieważ muzyk operuje także w zakresie live electronics, czasami efekty jego działań bliższe są elektroakustyce, zawierają także akcenty perkusjonalne. Funkcjonujący na środku sceny Schindler udanie łączy flankowe ekspozycje strunowców, na ogół operuje na saksofonie sopranowym, tworząc rodzaj dramaturgicznego kręgosłupa improwizacji. Dobywa z tuby dęciaka sploty intrygujących dźwięków, brzmi ciekawie i niebanalnie. Na flankach zaś dzieją się prawdziwe cuda. Altówka potrafi zmysłowo pohałasować, skrzypce brnąć w plamy godne jazzowego wręcz fussion. Choć osadzone we współczesnej kameralistyce, raz za razem ostrzą sobie narrację bystrymi zadziorami. Podobnie kontrapunktujący bywa klarnet basowy, który włącza się do gry sporadycznie, ale skutecznie wtedy porządkuje narrację i wprowadza elementy tłumienia gotujących się emocji. W następnej rozbudowanej improwizacji (trzeciej na płycie), muzycy zdają się być jeszcze bardziej skrupulatni, a ich ekspozycje definitywnie filigranowe. Drony, małe dźwięki godne mistycznego posmaku cichej filharmonii. Szumy dęciaka, śpiew strunowców, kind of acid chamber! Mocne zmiany daje w tej części także klarnet basowy.

Nieco odmiennie kształtują się dwie pozostałe, krótkie improwizacje autorskie. Odcinek Schneidera, co nie dziwi, stanowi pasaż elektroakustycznych incydentów, który zdobią suche, sonorystyczne ekspozycje altówki, z dęciakiem, który zdecydowanie pilnuje dalekiego tła. Finałowa część koncertu grana jest przez Schindlera na euphonium. Groźna meta tuba kreśli zwinne pętle, stanowiąc przy okazji doskonałe intro dla płyty, którą omówimy poniżej.




Udo Schindler  ‎Pneuma_Extreme  (Confront , CDr 2018)

Słowo się rzekło, czas na czternaście poematów solowych Udo Schindlera na klarnet kontrabasowy! Live recordings zarejestrowane w miejscu zwanym Salon für Klang+Kunst in Krailing, w 2016 roku.  Czas niezbędny na skupiony odsłuch, to 35 minut i kilkanaście sekund.

Pneuma_Extreme, to bardzo interesujące, choć nieco akademickie ćwiczenie na niebanalne wydawanie dźwięków z instrumentu o gabarytach małego słonia! Wrażeń akustycznych pozostawia wszakże bez liku. Spróbujmy zatem wszystkie je zgrabnie wylistować.

Na wejściu zdaje się, że słyszymy dwa klarnety kontrabasowe. Jeden frazuje, drugi ripostuje, a po jakimś czasie… pojawia się trzeci i płynie wartkim strumieniem. Drugi poemat rodzi się w dronach. Czy tak duży instrument potrafi śpiewać i stąpać na palcach? Odpowiedź musi być twierdząca. Bogactwo brzmienia, godne Ornitology granego przez Anthony Braxtona na saksofonie kontrabasowym. Trzeci – rodzaj małego świdra, w połączeniu z niedźwiedzimi pomrukami. Zdaje się, że samo obcowanie z materią dźwięku może tu być intrygujące – choćby otwieranie i zamykanie dysz. Czwarty – brama do piekła, szorstka, dotkliwa polifonia. Koci śpiew, mysi chrobot. Piąty – perkusyjne klastery i drumming na glazurze tuby. Szósty – semicka pieśń pogrzebowa z zadziorami i kantami. Siódmy – … ciąg studenckich ćwiczeń. Ósmy – ryk maltretowanego wieloryba, wzmacniany przez artystę otworem gębowym. Dziewiąty – masywny … drum’n’bass! Dysze tańczą i śpiewają! Dziesiąty – bojaźń i drżenie, tłusta pulsacja. Jedenasty – znów percussion na dyszach plus biały szum. Dwunasty – rodzaj narracji outside/inside na bardzo krótkim dystansie. Zdaje się, że o instrumencie cbcl wiemy już wszystko! Trzynasty – poszukiwanie ciszy na bardzo dużej wysokości. No i czternasty – tygrysie pląsy, mlaskanie, cmokanie i garść szumu z wyjątkowo suchych dysz. Jakże dużo wrażeń z krążka, który trwa niewiele ponad dwa kwadranse.




S. Araw Trio XIII  ‎Activated Clown  (NNA Tapes, Kaseta 2018)

Po krwistej surowiźnie niemieckiego free improv, definitywnie zasłużyliśmy na odrobinę relaksu. Odnajdziemy ją z muzykami amerykańskimi oraz muzykiem z Polski (prawdopodobnie jesteśmy po drugiej stronie Wielkiej Wody). Pod niezwykle tajemniczą nazwą S. Araw Trio XIII oraz jeszcze bardziej zaskakującym instrumentarium, kryją się: Cameron Stallones – Fender Rhodes, Yamaha DX7, gitara, John Leland – Vdrum-kit, perkusjonalia oraz Tomo Jacobson – Ribban Controler, Yamaha TQ5. Na kasecie znajdujemy dwa utwory (kompozycje? improwizacje?), które trwają łącznie 52 i pół minuty.

Activated Clown, to bystra, swobodna i dalece niebanalna muzyka w estetyce electro, pełna elementów improwizacji, rodzaj bardzo bogato instrumentalizowanego post-techno. Mająca swój nieco nerwowy rytm, niestroniąca od strumieni meta melodii, ale raczej nieprzewidziana do tańca. Muzyka tworzona ze swadą, energią, pełna radości z samego faktu uprawiania materii dźwiękowej. Głównym, by nie rzec jedynym, żywym instrumentem zdaje się tu być gitara, wesoła, frywolna, plumkająca niczym konik polny po zroszonej łące. Narracja toczy się wedle reguł, które nie są do końca jasne. Powykręcana rytmika raczej stawia pytania niż udziela odpowiedzi. Nie brakuje skoków w bok, fonicznych didaskaliów, komentarzy odautorskich. Odnajdziemy w tej electro opowieści momenty udanego tłumienia narracji, drobiny odniesień po estetyki fussion, czy post-jazzu, wiele drogowskazów, które wskazują na dokonania elektroniki z przełomu wieków. Lista inspiracji byłaby zapewne długa, ale niemieckie wątki Jana Jelinka, czy Bernda Friedmanna winny tu paść bezwzględnie.

Jeszcze bardziej frapująca jawi się druga odsłona tria. Narracja staje się jeszcze bogatsza. Zdaje się, że nie słyszymy już trzech muzyków, ale całą orkiestrę (dodajmy, iż muzyka nagrana jest na żywo, czyli bez akcentów post-produkcyjnych, tak charakterystycznych dla sceny elektronicznej). Moc figlarnych ornamentów, podawana w tempie dość statycznym, raczej ku kontemplacji klimatu, nie zaś parkietowych podrygów.  Z czasem opowieść nabiera specyficznego oniryzmu, dostaje lekkiego transu, budowanego przez konsekwentną repetycję. Po 15 minucie robi się nawet dość hałaśliwie. Po 20 minucie, kind of soul-jazz-funk-electro. Dwa długie sety, budowane z mozołem i cierpliwością, zapewne nieznaną twórcom gatunku dwie dekady temu. Odnotujmy, iż na ostatniej prostej ciekawie aktywizuje się gitara. Prawdziwa wisienka na torcie!




Welf Dorr Unit  ‎Blood (Creative Sources , CD 2018)

Na finał dzisiejszej zbiorówki, kęs energetycznego electric jazzu, definitywnie już z Nowego Jorku! Postacią tytułową jest tu Welf Dorr, grający na saksofonie altowym i incydentalnie na klarnecie basowym, zaś wspierają go w formacji Unit: Dave Ross na gitarze elektrycznej, Dmitry Ishenko na gitarze basowej oraz Joe Hertenstein na perkusji. Krwawa płyta składa się z siedmiu kompozycji, w większości autorstwa lidera, trwa 43 minuty i 20 sekund, a została nagrana w okolicznościach studyjnych w 2014 roku.

Płytę otwiera utwór, który moglibyśmy określić, jako dynamiczną, jazz-rockową wariację na temat Lonely Woman Ornette Colemana. Sprawna sekcja, solidne improwizacje saksofonu i gitara, która zdaje się tu mieć najwięcej ciekawego do powiedzenia. Muzycy trzymają się jazzowego schematu temat/ improwizacje/ temat/ coda (z wariacjami), słucha się ich dokonań dalece sympatycznie, można od czasu do czasu coś zanucić i zwinnie potupać nogą. Czas odbiorcy mija bezstresowo, a my doskonale wiemy, że taką muzykę grało się w Wielkim Jabłku równie udanie ćwierć wieku temu (choćby formacja Lost Tribe, czy inne grupy związane stylistycznie z estetyką m-base). Jazz, rock, wiele akcentów funkowych i dramaturgiczna dominacja saksofonu i gitary (basówka gra bodaj jedno solo w trakcie całej płyty, perkusja chyba w ogóle). 

Nieco spokojniejszy zdaje się być numer trzeci, gdy Dorr sięga po klarnet basowy. Nie jedyny raz świetną zmianę daje tu rockowo brzmiąca gitara, która zwinnie pętli się i swawoli. Ta ostatnia także udanie eksponuje się w utworze piątym. Płytę kwartetu wieńczą dwie obce kompozycje. Najpierw James Blood Ulmer i szczypta dobrze zinterpretowanej harmolodyki, z ciekawą strukturą rytmiczną, potem zaś Mel Waldron i balladowy finał płyty, z ciepłym altem, znów niebanalną gitarą i dobrym flowem basu. Roztańczony, nawet rozmarzony jazz dla średnio wymagających.


poniedziałek, 18 lutego 2019

Evan Parker & Paul G. Smyth! Calenture and Light Leaks & The Dogs of Nile!


Duet saksofonu z fortepianem jest równie trwale zapisany w historii gatunku free jazz/ free improv, jak duet tegoż saksofonu z perkusją. Dokładnie 2 marca dwóch kolejnych muzyków poczyni swój edytorski wpis do księgi wspomnień i osiągnięć.

Evan Parker, który sam jest historią wszystkiego, co istotne dla swobodnej improwizacji i o trzy dekady od niego młodszy, Irlandczyk Paul G. Smyth, dzielny aspirant i niebanalny improwizator, podają nam na tacy dwa swoje duety, który są dla nich otwarciem wzajemnej współpracy.

W zestawie tym krążek Calenture and Light Leaks zdaje się być tym zasadniczym. Wydany na CD koncert z National Concert Hall, edytorsko uzupełniony został kolejnym koncertem duetu The Dogs of Nile (z miejsca zwanego The Opium Rooms), nieco krótszym, dostępnym jedynie w downloadingu. Wszystkie szczegóły odnajdziecie na bandcampowej stronie wydawcy, który zwie się Weekertoft Records.

Z łaskotaniem w przełyku i drżeniem łydek, zaglądamy na oba koncerty, które miały miejsce – tego chyba jeszcze nie powiedzieliśmy - w Dublinie.




W pierwszej kolejności docieramy na koncert, który odbył się 26 marca 2015 roku. Parker gra tu na saksofonie tenorowym, Smyth – co oczywiste w tym kontekście – na fortepianie. Dwa sety trwają łącznie 42 i pół minuty.

Początek seta pierwszego upływa nam stosunkowo spokojnie. Tenor płynie zwinnie i po parkerowsku. Fortepian stawia delikatne zasieki - muzyk skupiony jest na klawiszowych pasażach, skrupulatny w dbaniu o każdy dźwięk. Czyni wszystko w klimacie kameralistycznym, a my dostrzegamy także drobny, klasycyzujący nerw w dłoniach pianisty. Muzycy budują improwizację świetnie się ze sobą komunikując, trzeba wszakże zaznaczyć, iż specyfika dramaturgii spektaklu nie stawia w tym zakresie szczególnych wymagań. Od czasu do czas flow narracji biegnie wedle reguły outside/ inside. Piano zdaje się być dość wysoko zestrojone, tembr instrumentu interesująco rozlewa się po przestrzeni sali koncertowej. W 10 minucie Paul zostaje sam i brnie w intrygujący pasaż, lepiony z ponadgatunkowych skojarzeń. Parker brzmi niezwykle ciepło, wręcz nostalgicznie, ale – gdy trzeba – w mgnieniu oka przechodzi do suchych klasterów, które łapią galop z perkusyjnymi preparacjami piana. Oniryczna zdaje się być szczególnie 12 minuta, gdy fortepian grzmi złowieszczo, a flow saksofonu wdziera się na wysoką górę! Recenzent z radością odnotowuje pierwszy naprawdę ekscytujący moment koncertu! 20 minuta przynosi solową ekspozycję tenoru – muzyk świetnie łapie subtelny pogłos sali, jego instrument rozbrzmiewa niczym światło w ciemnym tunelu. Kotłuje się ze sobą, pętli i systematycznie eskaluje poziom dźwięku. Piano powraca w drżeniu, wyłania się z całkowitej niemal ciszy. Zamiana ról – piano w solowej eskapadzie wprost po ciemnych klawiszach, brzmi niczym stado rumaków w galopie. Kind of dark ambient piano! Tuż potem zejście do poziomu ciszy i … powrót tenoru, który pomrukuje z zadowolenia. Na finał seta muzycy wracają do estetyki, jaka była ich udziałem na początku spektaklu. Classic Parker i potoki pianistyki z czystych klawiszy. Trochę kameralnie, trochę na jazzowo.

Set drugi (z uwagi na czas trwania, raczej rozbudowany encore) rodzi się czeluściach wyjątkowo skupionej sonorystyki. Pianistyczne preparacje na samym dnie pudła rezonansowego i suche dysze skupione na budowaniu plastrów ciszy. Po chwili następuje start cyrkulacyjnego oddechu tenorzysty i meta drumming na wilgotnych strunach fortepianu. Jakże zmysłowa narracja! Piano brzmi niczym spinet, znów stroi na wysoko, znów epatuje potokiem różnorodnej narracji, także wprost z gardła kameralistyki współczesnej. Piękny finał jakże doskonałego koncertu!




Czas przenieść się w czasie do dnia 12 marca 2017 roku. Istotna zmiana instrumentalna – Parker gra tym razem na saksofonie sopranowym. Znów dwa sety, łącznie 31 i pół minuty.

Sopran i wysokie piano – duet niemal stworzony dla siebie! Parker dość szybko wchodzi w oddech cyrkulacyjny, płynie nieprzerwanym strumieniem dźwięków, ale nie są to kilometrowe tasiemce, często przerywa je bowiem kameralnymi grepsami. Cała narracja zdaje się być niezwykle delikatna, przypomina stąpanie po trawie przy porannej rosie. Muzykom wystarczy jednak ukradkowe spojrzenie, by w ułamku sekundy znaleźć się w sporym galopie. Piano cudnie zestrojone w roztańczonym sopranem! Po wytłumieniu, muzycy znów łapią wychładzające plastry chamber, po czym schodzą jeszcze niżej i stają się odrobinę jazzy. Jeśli narracja tej części koncertu dynamizuje się, na ogół dzieje się to z inicjatywy Paula. Jeśli stopuje, na ogół na skutek westchnień Evana. W okolicach 10 minuty soprano solo – raz w górę, raz w dół, tubą pełną emocji i suchymi dyszami. W tle mikro preparacje fortepianowych strun. Za moment piano solo, tu w absolutnej niemal ciszy. Powrót do ekspozycji duetowej w onirycznej atmosferze dramaturgicznego niedopowiedzenia. Kontemplacja, improwizowany chill out of space. Na finał seta, drobne zapętlenie, pełne mocy.

Set drugi budowany jest małymi kroczkami, dźwięk po dźwięku. Sopran pnie się ku górze, piano trzyma poziom powierzchni ziemi, zwinnie się preparując. Narracja rośnie bystrymi przyspieszeniami i chytrymi stoppingami. Także z odrobiną wzajemnych półimitacji. Brawo! Free chamber as well! Także garść jazzowych spiętrzeń, mniej strukturalnych, bardziej temperamentnych. Chwila na dramaturgicznym rozstaju, zatem kierunek bardziej dynamiczny zdaje się być idealnym rozwiązaniem. Cyrkulacyjny step Parkera w roli głównej! Finalizacja seta w oparach kameralistyki, z małymi skokami wybrzmiewającego sopranu. Spokojny flow Parkera, w tle tablica z napisami końcowymi i piano drumming na suchych klawiszach w oczekiwaniu na burzę oklasków.



sobota, 16 lutego 2019

Spontaneous Live Series – Live in Dragon 2019 has started!


Pierwsze wydarzenie nowej serii koncertów muzyki improwizowanej Spontaneous Live Series już za nami. Moskiewski BROM zagrał set pełen energii, zdrowego hałasu i niebanalnych improwizacji. Zatem zapraszać w tym momencie winniśmy już na kolejne koncerty. Poniżej informacja prasowa przygotowana na potrzeby portalu jazzarium.pl, opublikowana tamże w ostatnią środę. W niej pełna lista koncertów, a w załączeniu plakat całego cyklu, zaprojektowany przez Witolda Oleszaka.


Poznański Dragon Social Club i Trybuna Muzyki Spontanicznej informują o starcie nowego cyklu koncertów z muzyką improwizowaną „Spontaneous Live Series – Live in Dragon 2019!”. Zaplanowanych jest, jak na razie, pięć edycji wiosennych, przy czym ta ostatnia będzie trwała aż trzy dni i obok frapująco zapowiadających się koncertów, będzie też okazją do zaprezentowania nowych płyt serii wydawniczej Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej.

Cykl rozpocznie się już dziś koncertem moskiewskiego kwartetu Brom. Wielbicieli muzyki improwizowanej, a przede wszystkim stylistyki punk /jazz, nie trzeba specjalnie zachęcać do pojawienia się na tym wydarzeniu.

Na kolejnych koncertach zobaczymy dobrze już znanych z jesiennych koncertów w ramach 3. Festiwalu Muzyki Spontanicznej Brytyjczyków Colina Webstera i Andrew Lisle’a, jednakże w innych niż poprzednio konfiguracjach personalnych. Zagra też skandynawskie trio ENB.

Zwieńczeniem tej części wiosennych koncertów w Dragonie będzie wizyta muzyków z Lizbony i Barcelony, których w większości przypadków znamy już z płyt serii wydawniczej Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej – trębacza Luisa Vicente, kontrabasisty i gitarzysty basowego Gonçalo Almeidy, saksofonisty Yedo Gibsona i perkusistów – Vasco Trilli i Vasco Furtado, a także katalońskiego gitarzysty Diego Caicedo, dla którego będzie to pierwsza wizyta w Polsce, a także debiut fomograficzny. Do tej grupy muzyków dołączy także polski pianista Witold Oleszak, który promować będzie płytę, zbierającą na jednym krążku, dwa jego ubiegłoroczne duety z Vicente i Trillą, zarejestrowane na 1. Festiwalu Muzyki Spontanicznej w Dragonie.  Kwietniowa trzydniówka będzie też okazją do światowej premiery płyty tria Low Vertigo, które gra – jak wskazują sami muzycy – doom metal improv.  Emocji i decybeli z pewnością nie zabraknie.




Poniżej pełny program serii koncertowej:

13.02 BROM (RUS): Dmitri Lapshin/ Anton Ponomarew/ Yaroslav Kurilo/ Felix Mikensky

27.02 Colin Webster (GB) & Mark Holub (USA)

09.03 Andrew Lisle (GB) & Paweł Doskocz (POL)

12.03 Sture Ericson (SWE)/ Johannes Nästesjö (SWE)/ Håkon Berre (NOR)

07.04 Luís Vicente (POR)/ Vasco Trilla (CAT)/ Witold Oleszak (POL)

08.04 Low Vertigo: Diego Caicedo (CAT)/ Gonçalo Almeida (POR)/ Vasco Trilla (CAT)

09.04 Multiverse: Gonçalo Almeida (POR)/ Yedo Gibson (NED)/ Vasco Furtado (POR)


środa, 13 lutego 2019

Alex Ward in Rock: Dead Days Beyond Help! Forebrace! Predicate!


Brytyjski gitarzysta i klarnecista Alex Ward, to prawdziwy człowiek renesansu! Wyśmienity improwizator, kompozytor, muzyk prowadzący małe i duże składy, świetnie radzący sobie zarówno w swobodnej zabawie w nieoczywiste dźwięki, jak i w trudnym znoju rozgryzania zawiłości powstałych na kartkach z pięciolinią. Do tego wszystkiego, artysta niezmiernie utalentowany!

Jego dokonania artystyczne śledzimy na bieżąco. Intryguje nas m.in. rozmach jego przedsięwzięć, precyzja w działaniu, czy choćby umiejętność błyskotliwego predefiniowania improwizacji w formie kilkunastostronicowych instrukcji dla muzyków improwizujących.

Dziś pochylimy się nad obszarem zainteresowań Alexa, który jak dotąd, nie był jeszcze przedmiotem naszych analiz. Posłuchamy bowiem jego … komponowanych, na poły rockowych składów, zazwyczaj z udziałem hałaśliwej gitary elektrycznej i basowej. Nie będą nas wszakże interesowały emocje płynące z bujanych piosenek z metrum 4/4, ale w tych pozornie rockowych kompozycjach doszukiwać się będziemy (jakże skutecznie!) niemal barokowego przepychu, niebywałego mieszania gatunków i niezbadanych połaci artystycznej kreacji! Trzy składy i cztery płyty (zarówno dość nowe, jak i nieco starsze)!




Dead Days Beyond Help

Naszą muzyczną podróż zaczynamy od duetu Dead Days Beyond Help, który powstał w połowie ubiegłej dekady, a płyta, którą za moment poznamy, miała swoją premię ostatniej jesieni. Choć nosi tytuł IV (Copepod Records, CD 2018), jest bodaj szóstą pozycją w dorobku formacji. Partnerem Alexa (gitara) jest tu perkusista Jem Doulton. Na materiał zawarty na płycie składają się dwa separatywne nagrania – pierwsze pochodzi z roku 2014, poczynione w duecie (plus dogrywki rok później), drugie zaś powstało w latach 2014-17,  a w rolę gości wcielali się tutaj Benedict Taylor na skrzypcach i aktówkach (liczba mnoga!), Hannah Marshall na wiolonczelach (!) oraz Santiago Horro na kontrabasie. Dodajmy, iż w drugim nagraniu użyto więcej instrumentów, niewymienionych z nazwy na okładce płyty, które pozostawały w jurysdykcji Warda i Doultona.

Część duetową zaczynamy z odgłosami … katarynki, która zdaje się intonować wodewilowy motyw. Po kilkunastu sekundach następuje zdecydowany atak gitary i perkusji, niczym grzmot w trakcie burzy z piorunami. Po tym incydencie narracja toczy się już niezwykle biegle - rwany, połamany rytmicznie flow, moc zdrowych odniesień do klasyki hc/punk. W zamyśle kompozytora nie brakuje także akcentów noise/new wave. Bogate brzmienie całości, jakby Alex grał jednocześnie na gitarze i basie, a Jem na dwóch zestawach perkusyjnych. Sam Alex kreśli jednocześnie zwinny motyw, trzyma rytm i jeszcze ubogaca całość bystrymi solówkami. Muzyka przesiąknięta jest stanem permanentnej zmiany - rytmu, głośności, tempa i estetyki. Wciąż nowe motywy, ponad gatunkowa, rockowa metaforyka. Nie brakuje też chwil wyciszenia, kojących, quasi balladowych wtrętów. Dominuje wszakże rockowy eksperyment, wybuchy emocji, fajerwerki rockowej furii. Narracja idzie wprost z pięciolinii, ale pełna jest finezji, technicznej perfekcji, delikatnie eskalowanego hałasu i sprytnego żonglowania motywami, które nosi znamiona improwizacji.

Część druga rodzi się w dronowej ekspozycji rozbudowanej sekcji strunowej. Sukcesywnie narasta, aż osiąga stan noise’owego przesteru. Na tym tle muzycy eksponują rockowy motyw, niczym poczet sztandarowy, któremu towarzyszy ambientowe tło na bliżej nieokreślonym instrumencie klawiszowym. Narracja jest bardzo bogato zinstrumentalizowana, a zasada ciągłej zmiany nie przestaje obowiązywać. W potoku muzycznych dźwięków natrafiamy na bystry, semi-jazzowy walking kontrabasu, prawdziwie hendrixowski błysk gitary, posmak post industrialu, wreszcie oniryczno-psychodeliczne przystanki oraz klawisz, który brzmi niczym upalony spinet. Także hammond grający czarnego bluesa i rodzaj rocka symfonicznego z ekspozycją strunowej czeredy skrzypiec, altówek i wiolonczeli. Innymi słowy, wrzący tygiel gatunkowych odniesień i stylistycznych wolt. Prawdziwie epicka opowieść, dla której bazą pozostaje wszakże rockowy idiom. Brawura i stuprocentowy eklektyzm historii, którą wieńczy piękne, dronowe, monumentalne wybrzmiewanie.


Forebrace

Sięgnijmy po przykład muzyki komponowanej, która ekspresyjne szaty improwizacji przebiera przy silnym sztafażu istotnie jazz-rockowej sekcji rytmicznej. Kwartet, o którym mowa, zwie się Forebrace i wykonuje zarówno utwory podpisane przez Warda, jak wszystkich muzyków.




W porównaniu do poprzednio omówionej płyty, u boku naszego głównego bohatera, który tym razem będzie grał jedynie na klarnecie (czasami amplifikowanym), pozostaje perkusista Jem Doulton, a także Santiago Horro, który tym razem sięgnie po elektryczny bas. Kwartet uzupełnia Roberto Sassi na gitarze elektrycznej. Jak do tej pory, muzycy w tej konfiguracji personalnej nagrali dwie płyty – Bad Falds (Copepod Records, CD 2013) oraz Steeped (Relative Pitch Records, CD 2016). Pierwsza w nich, powstała w okolicznościach studyjnych, zawiera sześć utworów, druga zaś jest rejestracją koncertu z londyńskiego Cafe Oto, uzupełnioną na etapie post-produkcji fragmentami o dwa lata starszego koncertu z Vortex (jak to zwykle bywa w przypadku Warda, szwy na łączeniach są zupełnie niesłyszalne) i składa się z siedmiu części.

Pierwszy motyw na krążku Bad Falds ma posmak semicki, podany jest wysoko zawieszonym, śpiewnym klarnetem. Pod nim pracuje sekcja podłączona do prądu, ekspansywna maszyna z energetycznym drive’em. Od startu - wulkan emocji, rockowych ekspresji i tryskającego zdrową improwizacją klarnetu. Każdy z muzyków imponuje kreacją i zdolnością do bardzo swobodnego radzenia sobie z materią dźwiękową. Drugi utwór zaczyna się bardzo spokojnie, niemal lirycznie. Klarnet gra niżej, a sama narracja rozkręca się z rockowym przytupem i płynnie chwyta trzeci zapis z pięciolinii. Dynamiczny temat grany unisono przez klarnet i gitarę. Gęsta, ale zwinna ekspozycja, uwypuklająca klarnet, pozostający w stanie permanentnej improwizacji. W roli wisienki na torcie ekspresyjne solo gitary, godne herosów hard rocka! Czwartą pieśń otwiera grzmot basu, mała, psychodelizująca gitara i charczący klarnet. Rodzaj spokojnej, ale niepokojącej ballady o przemijaniu dźwięków. Z czasem muzyka narasta i przepoczwarza się w dronowo-noise’ową epistołę (bodaj najlepszy fragment płyty!). Piąty temat kipi dynamiką, gęstym drummingiem i repetującym basem. Klarnet wchodzi po kilkudziesięciu sekundach, rozrywa narrację i stymuluje pozostałych do improwizacyjnych ekscesów. Ostatnia historia zaczyna się jak w dobrych numerach Metalliki! Ostry riff, doom sekcja i szczypta psychodelii. Po chwili gitara frazuje na jazzowo, siejąc ferment i burząc metalowy ład. Klarnet na dużym prądzie śmieje się od ucha do ucha. Gitara wtóruje mu, a wielogatunkowy sos rozlewa się już po całej powierzchni studia nagraniowego. Sekcja rżnie na pohybel, gitara eksploduje fontanną dźwięków, a klarnet tańczy – hałas godny mistrzów! Na wybrzmieniu liryczne, ciepłe, ale dość tajemnicze, plastry klarnetu.




Ponadgatunkowa symbioza króluje także na płycie Steeped, a okoliczności koncertowe nic w tej materii nie zmieniają. Pierwsza pięciolinia biegnie gęstym ściegiem, podawanym przez wszystkich muzyków. Na froncie pełne ekspresji i fajerwerków solo gitarzysty, któremu bas zwinnie wtóruje – hard rock and psycho-jazz as well! Wysoka ekspozycja klarnetu na tle gęstej, niczym ciekły ołów, sekcji rytmicznej. Żywioł soczystych dialogów! Drugi temat brnie wedle wskazań klarnetu i gitary – piękna, rytmiczna imitacja. Po zejściu w ciszę oniryczna gitara, suchy klarnet, bystre przygrywki basu i perkusji. Trzecią narrację buduje rytm basu, szczypta funku, so let’s dance! Czwarty – pierwsza doklejka z Vortexu! – startuje dzięki gitarze basowej i perkusji. Masywny, ale spokojny rock! Błyskotliwy komentarz nostalgicznego klarnetu i ambientowej gitary – cóż za imponujący dysonans! Cicha, tłumiona narracja z bardzo nerwowym klarnetem. Cud, malina! Piąty temat wypływa wprost z czwartego (piękne klejenie, bo wracamy do Café Oto!). Kolejny popis gitary i klarnetu – kosmiczna symbioza! Fragmenty grane z kartki tak doskonale lepią się z improwizacją, że recenzent aż kipi z zadowolenia! A gitara nieustannie sieje ferment, przedrzeźnia się z klarnetem. Gdy ten drugi gra genialne wręcz solo, ta pierwsza wspiera go bystrym, noise’owym podkładem. No, a w dalszym planie świetna robota basu i perkusji. Na szóstą piosenkę zaprasza doom metalowo brzmiąca gitara. Punkowe pętle sekcji i wysoki, śpiewny, znów odrobinę semicki klarnet. Zaraz potem niesamowity stopping i cicha, piękna wolta dramaturgiczna klarnetu, którego ledwie głaszcze po dyszach rozpalony umysł Warda. Kolejna perła! Powrót sekcji oznacza płynny start ostatniego numeru, znów z Vortex (ponownie cudne klejenie). Dynamiczny flow ze śpiewnym klarnetem. Gitara solo! Orgazm! Power noise!


Predicate

Czas na kwartet, który Alex Ward nazwał Predicate. Skomponowany przez niego materiał gra i rozimprowizowuje tutaj następująca konstelacja osobowa: Tim Hill na saksofonie altowym i barytonowym, on sam, na gitarze elektrycznej, Dominic Lash na kontrabasie (ale, i tak będzie hałasował!) oraz Mark Sanders na perkusji. Panowie mają w dorobku dwa krążki - Predicate (FMR Records, CD 2011) oraz Nails (Gaffen Records, 2013).  Dziś pochylamy się nad pierwszym z nich (sześć utworów studyjnych). Kto posiada oryginalny CD, niech koniecznie przeczyta także rozbudowane słowo boże kompozytora. To, przy okazji, ciekawy rys pomyślunku Warda w zakresie muzyki, jaką tworzy w oparciu o pięciolinie, w tym także tę, którą dziś analizujemy.




Debiutancka Predicate udowadnia, iż w tej konwencji muzyka Alexa Warda akceptuje każdą stylistyczną i estetyczną woltę. Tu mamy do czynienia, cytując kompozytora, z czymś na kształt challange composing for improvisers! Zaczyna ją solowa ekspozycja perkusji. Baryton gra motyw, a zaopatrzony w smyczek kontrabas daje mu silne wsparcie. Gęsty, zwarty, ciasny ścieg fussion rocka, z mocną gitarą o bardzo szorstkim brzmieniu. Druga pieśń rodzi się na gryfie kontrabasu, obok swingująca perkusja i rockowa gitara, która raz za razem popada w konwulsje, także zwiewny, dość śpiewny saksofon altowy. Wrzący tygiel inspiracji, czyli nic co warte grzechu, nie jest nam obce. Doskonałe solo gitary w ramach podsumowania tej części - heavy-free-jazz-rock! Trzeci temat ponownie grany jest z brzytwą na gardle. Baryton, hc/punkowa sekcja - wyrazista, dojrzała narracja, choć grana z kartki. Gdy saksofon czyni bystre solo, gitara płynie dołem i wchodzi z nim w dynamiczny dyskurs. Potem wydziera się heavy metalową wręcz ekspozycją. Na finał drummerskie, rozchełstane cacko i zwinny powrót do tematu. Czwarta kompozycja, to słodki alt i swingująca sekcja. Temat dancingowy dla starszych państwa, w klimacie Happy New Year! Piąta, od razu zaznaczmy, kluczowa piosenka – kontrabas ze smykiem z lekkim przesterem i perkusja, która wchodzi z nim w imitacyjne gierki. What a game! Drum’n’bass in sonore! Po jakimś czasie gitara atakuje z zaskoczenia, w mgnieniu oka podrywa kwartet do hałaśliwego lotu. Saksofon, który wszedł niemal na gotowe, proponuje, dla odmiany, marsza pogrzebowego, który jednak natychmiast zmiażdżony zostaje jazz-rockową nawałnicą. Po 10 minucie muzycy tłumią się relaksacyjnie, nawet alt pokazuje tu dobre oblicze, gitarowy slide, kapka psychodelii, wszystko na bogato. Wreszcie i sam finał – temat grany przez saksofon i gitarę. Sekcja mocna, jak dzwon, idzie wedle nieco pogmatwanej pięciolinii. Alt i gitara znów w czułej konwersacji - on na górze, ona na dole. Im dalej tu w las, tym ostrzej! Kolejne dwie wyśmienite ekspozycje i czas na finał. Ten jest już udziałem Warda na samotnej sekcji, co zabawne, grany unisono.


czwartek, 7 lutego 2019

John Butcher! Four of the kind!


John Butcher, to saksofonista wyjątkowy - wiedzą o tym wszyscy, którzy choć trochę interesują się  współczesną muzyką swobodnie improwizowaną. Tą współczesną, liczoną mniej więcej od czterech już dekad. Na łamach Trybuny pisaliśmy o nim wielokrotnie, pilnie także śledzimy wszystkie jego nowe wydawnictwa.

Butcher rocznie dostarcza nam 6-7 nowych płyt. Rok 2018 nie był w tej dziedzinie wyjątkiem. Jak się okazuje, nie wszystkie ubiegłoroczne premiery zostały tu skomentowane, zatem ostatni to niemal dzwonek, by nadrobić zaległości. Dodajmy, bo to ważne, iż druga z recenzowanych poniżej płyt znalazła się na redakcyjnym best of 2018.

Nim pochylimy się nad czterema produkcjami Johna z ubiegłego roku, warto dodać, iż już w styczniu bieżącego roku, jego dorobek artystyczny powiększył się o dwa – zapewne smakowite - duety:  z Joe McPhee i Rhodri Daviesem. Zapewne niebawem trafią one także przed oblicze Czytelników tej strony.




John Butcher/ Philippe Lauzier/ Éric Normand  ‎How Does This Happen? (CD, Ambiances Magnétiques )

Zaczynamy od kompilacji dwóch kanadyjskich koncertów Butchera, jakie miały miejsce w kwietniu ubiegłego roku w Ottawie (General Assembly) i Montrealu (Galerie B-312). Saksofoniście (tradycyjnie sopranowy i tenorowy) towarzyszą w nich Philippe Lauzier na klarnecie basowym i Éric Normand na basie elektrycznym. Płyta składa się łącznie z dziesięciu części i trwa 46 minut bez pięciu sekund.

En Consequence (1-5). Spokojne, dęte strumienie dźwięków, szum i rodzaj meta ciszy w strefie, za którą odpowiada Normand. Muzycy rozmawiają długimi zdaniami, chętnie repetują i poszukują rezonansu. W 3 minucie docierają do nas pierwsze dźwięki basu podłączonego do prądu, które brzmią jednak zaskakująco akustycznie. Klarnet basowy prycha szumem, zaś spod gryfu basówki wydobywają się quasi perkusyjne półdźwięki, które w połączeniu z brzmieniem mocnych strun, tworzą intrygujący zestaw tarć i obcierek metalu o metal (co zresztą stanie się elementem charakterystycznym dla tego tria). Sama narracja toczy się jednak bardzo subtelnie, sopran Butchera kwili jak sroczka, struny basu inteligentnie szukają indywidualnej melodyki. Po chwili edytorskiej ciszy, klarnet wysokim pasmem otwiera bardziej sonorystyczny wymiar koncertu. Kolejne akcenty percussion, trele Butchera (jego znak rozpoznawczy!), szczypta imitacji z klarnetem. I rytm powstały w skutek uderzenia o struny. Trzeci odcinek zaczyna się w głębinach ciszy, z mocą skupienia, koncentracji na detalach. Drżenie basu, metal na strunach, suche, posuwiste półdrony dęciaków. Pierwszy w tango idzie, to nie zaskoczenie, sopran. Klarnet rezonuje i czeka na swój moment, na trzeciego wchodzą kind of percussions, całość zaś brnie dalej doskonale nam znaną metodą call & responce. Kolejny fragment kontynuuje te eksploracje – drony i moc elektroakustyki na basie.  Brawo! John chwyta się urywanych fraz i jeszcze podkoloryzowuje obraz całości. Filigranowa, zwinna i jakże bystra narracja trzech strumieni fonii. Finałowy odcinek pierwszego koncertu także wyłania się z ciszy, muzycznego niebytu. Talerzowy rezonans z basu (!), krótkie frazy dęciaków. Po chwili krok w wysokie drony, po czym zejście na kolana. Co za dialog!?!

Par Irruption (6-10). Klarnet bardzo basowo, sopran w repetycji, na poły akustyczne perkusjonalia wprost z gryfu. Wciąż filigranowo, na wdechu, bardzo wszak stylowo i wyraziście. Także odrobina kameralistyki i niebanalnego minimalu. Dużo wyrafinowania i dyscypliny. Po ułamku ciszy, próba stąpania na palcach, suchość w ustach saksofonu, ale niepozbawiona drobin melodyki. Bas, jak to nie bas – kolejna porcja skrzących się półprądem perkusjonalii.  Początek następnego fragmentu obwieszcza dudnienie tego ostatniego. Drżenie i szum klarnetu, małe drony saksofonu. Masywna, dryfująca w nieznane opowieść. Cicha, tłumiona, ale niepokojąca dramaturgia zaniechania. W kolejnym odcinku dęte idą w strzelisty rezonans, intensywność narracji rośnie o ćwierć punktu pomiarowego. Dłuższe pasaże, klarnet i saksofon z delikatną skłonnością do hałasowania. Przy okazji, nie pierwszy przykład doskonałej komunikacji w ramach tria! Świetne reakcje, dramaturgiczna kompatybilność.  Czujny rezonans, wysoki klarnet, obok call & responce basu i tenoru. Potem repetycja tego pierwszego i piękne akustycznie trele tego drugiego. Miłosne całusy i macanki. Finał drugiego koncertu kontynuuje poprzedni wątek – drżenie i trzaski, szorstka, potrójna pieśń pożegnalna. Bas wchodzi w ciekawe sprzężenia, tenor incydentalnie się eskaluje. Ostatni dźwięk wieńczy dwa doskonałe koncerty, które – nie wiedzieć czemu – podzielone zostały na separatywne odcinki, odbierając całości posmaku większego dramatyzmu scenicznego.




Eddie Prévost/ John Butcher  Visionary Fantasies (CD, Matchless Recordings)

Czas na prawdziwe spotkanie na szczycie! Eddie Prevost na perkusjonaliach i John Butcher na sopranie i tenorze. Kwiecień 2018 roku, scena londyńskiego klubu IKLECTIK. Panowie spędzą tam prawie 70 minut (plus ewentualne przerwy); najpierw zagrają sety solowe, potem zaś zewrą szyki w duecie. Na krążku CD koncert został podzielony na sześć fragmentów.

Na początek dwa odcinki solowe saksofonisty. Zaczynamy od tenorowego – krótkie, repetujące frazy, silnie uwypuklające brzmienie instrumentu. Tuż po nich dłuższe półdrony, podawane cudownym tembrem – drżenie i masywne bąbelkowanie, któż inny potrafiłby wydawać z instrumentu dętego, drewnianego takie dźwięki?! Wdechy, wydechy, przedechy! Akustyczne pociski dużej mocy! Na kolejnym wydechu masywny dron. Drugi, krótki odcinek solowy Johna skoncentrowany jest na małych, sopranowych frazach, które bez trudu łapią melodykę i smak ukojenia. Po kilku chwilach rozlewają się szerokim strumieniem butcherowego blichtru. Po ułamku ciszy, czas na solową ekspozycję Eddiego (tu niemal 20 minut!) – wielki talerz, smyczek i … dźwięki z miasta. Szybki i zdecydowany krok w kierunku niemal harsh-acoustic (talerz aż płonie od pocierania), co przy okazji pozwala skutecznie stłumić wątek niespodziewanego field-recordings. Mistrzowskie panowanie nad czasem, przestrzenią i dźwiękiem, czyli Prevost w modelowej wręcz formie. Niebywale bogata paleta różnorodnych pasm fonii, generowana przy użyciu bardzo skromnego instrumentarium – oto kolejny przyczynek do umieszczania muzyka w galerii sław improwizacji. Zdaje się, że sam muzyk czuje niebywałą dyspozycję dnia i ciągnie solową ekspozycję naprawdę najwyższym wzgórzem. Recenzent jest niemal pewien, iż ten koncert, to być może najlepszy fragment dzieła życia muzyka na przestrzeni ostatnich lat! Po chwili eksploruje swój wielki bęben basowy, który zaczyna brzmieć niczym upalony dęciak, tu wspierany armią małych talerzy i innych metalowych przedmiotów, które tańcząc na jego powierzchni, kreatywnie rezonują. Incredible post-industrial & post-electronic full acoustic mashinery!  W 13 minucie powraca do dręczenia wielkiego talerza, jednocześnie pozwalając długo i systematycznie wybrzmiewać bębnowi. Wielka repetycja, jakby szła z niewidzialnego sekwensera. Niebywałe! 17 minuta, to bystry stopping i zejście w ciszę. Talerze lśnią wysoką fonią.

Oddech powietrza, uzupełnienie płynów i czas startować z koncertem duetowym. Trzy spójne, równie efektowne ekspozycje. Wizualne fantazje … o dźwiękach! Ambientowe intro na małych talerzach, drobna kipiel w tubie saksofonu. Dialog w wysokich tonach - ptasi zaśpiew sopranu i drżenie talerzy na poziomie tolerancji naszego słuchu. Mała imitacja i kolejna porcja nowych dźwięków, na które stać być może tylko tych dwóch muzyków. Dużo igraszek z ciszą, tłumionych, stopowanych wypowiedzi, sonorystyczne inkrustacje. Zdaje się, że sporo dzieje się tu wedle woli Prevosta, podczas gdy Butcher przyjmuje rolę pokornego realizatora, co nie czyni – rzecz jasna – całej improwizacji choćby odrobinę mniej doskonałą. Druga część duetu rodzi się w tubie tenoru, przy wtórze rezonujących talerzy – piękna klasyka dla tych akurat muzyków. Niemal ambientowa porcja dźwięków. W 5 minucie kolejny dowód rzeczowy na kosmiczne kompetencje Johna na saksofonie sopranowym. Obok drony Eddiego – full dark ambient! What a game! Zaraz potem błyskotliwy up! Cyrkulacyjny tenor i powrót do ambientu. Mantra z tuby i grzmoty z talerza na wybrzmieniu. Czas na finał niesamowitego wieczoru w IKLECTIK. Smyczek na rancie talerza, trele z tenoru - wysoka, gęsta faktura narracji. Outside and inside, chwilami nawet dość głośne, na granicy akustycznego przesteru. Noise acoustic! Ostatnia prosta staje się niespodziewanie najgłośniejszym fragmentem całego koncertu.




Common Objects  ‎Skullmarks (CD, Meenna)

Idea elektroakustycznej formacji Common Objects zrodziła się w głowach trzech muzyków, jednakże na jej trzeciej płycie pojawia się ich aż sześcioro – i bardzo dobrze! A zatem ojcowie założyciele: Lee Patterson – elektronika, John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy, Rhodri Davies – harfa (także elektryczna) oraz element napływowy: Pat Thomas – elektronika i dwie skrzypaczki - Angharad Davies i Lina Lapelytė. Swobodna improwizacja sekstetu stanowi jeden ciąg dźwięków i trwa 37 minut bez kilkunastu sekund. Nagranie zarejestrowane w Pitt Rivers Museum, w Oxfordzie, w marcu 2016 roku.

Szum dużej przestrzeni muzealnej (recenzent nie ma pewności, czy znajdują się w niej także słuchacze), pomruki z tuby saksofonu, szelest wilgotnych strun harfy i skrzypiec. Są sygnały, są i odpowiedzi. Piłowanie i polerowanie strun, przedmuchiwanie dysz, obok mały puls, szczypta repetycji oraz milcząca elektronika. Narracja delikatnie narasta niczym bukiet perkusjonalii. Jest wewnętrznie przesiąknięta czymś na kształt powykręcanego rytmu. Od dołu rodzi się mały dron elektroniki, towarzyszy jej świst upalonych ptaków w locie wznoszącym. Saksofon podparty siłą bajtów potrafi czynić cuda! W 7 minucie muzycy proponują pierwszy zwrot dramaturgiczny – burczenie niskiego pasma elektroniki, rozbudzony saksofon na dużym pogłosie i skwierczenie na kablach. W 10 minucie stopowanie wprost w ciszę i kolejny zwrot akcji – harfa pod prądem, tudzież niedefiniowalna elektroakustyka. Bardzo stylowa narracja, choć mocno podporządkowana frakcji syntetycznej. Idzie ku gęstemu, smakuje wręcz industrialnie. Moc tajemniczych dźwięków, saksofon, który szuka przestrzeni i pizzicato harfy. Mocny akcent ze strony skrzypaczek, konwulsyjny, ale i taneczny. Narastający paternalizm elektroniki, która wchodząc jednak w bystry dialog z jednym z małych strunowców, ratuje demokratyczny ład sekstetu. Dobre wejście szorstkiego saksofonu, jak się okazuje, ma także wymiar relacyjny. 25 minuta - znów gęsto od smaru i oleju, krzyku maszyn i szumu urządzeń suwnicowych. Trochę hałasu i drony harfy, puls dęciaka, trzaski pękających kabli. Jakże intensywny moment spektaklu! Po kolejnych paru chwilach, zwinne wybrzmiewanie skrzypiec i pulsacja wystudzonej elektroniki. Flow znów się piętrzy, emocje narastają, warstwa na warstwie, a saksofon przyjmuje rolę wisienki na torcie. Sam proces finalizacji nagrania przejrzysty, bardzo akustyczny, zmysłowy, nawet odrobinę oniryczny. Piękno dętego dźwięku, smak strun, pogłos i rezonans. Szum ciszy po całkowitym wybrzmieniu.




John Butcher  Made to Measure (DL bandcamp)

Cytując samego muzyka, płyta zawiera kolekcję solowych nagrań na multiplikujące się saksofony, feedback, intonaroumori (cokolwiek to jest…), zbiory dźwięków i coś jeszcze. Zarejestrowane w różnych okolicznościach przyrody, w latach 1998-2017. Mały pamiętnik podróżnika dźwiękowego – dodaje recenzent. Sześć kompozycji (!), łącznie 37 i pół minuty.

One. Tenorowa multifonia, cztery, może pięć strumieni dźwiękowych. Piękna, błyskotliwa, pełna fajerwerków ekspozycja. Zdaje się, że każdy z saksofonów traktowany jest przez muzyka trochę inną techniką. Czasami łączą się w pary lub w tria, dynamicznie szukają eskalacji. Two. Post-elektronika, szukanie feedbacku, sonorystyka, drżenie i rezonans, także charczące amplifikatory. Mutujące się szmery z tuby, prawdziwe bogactwo fonii! Three. Sample z gorącej pustyni. Sopran płynie powoli, lekko zabrudzając swoje brzmienie. W tle plądrofoniczny dźwięk zepsutego gramofonu. Saksofon zdaje się schodzić do głębokiej studni, a cyrkulacyjny oddech Johna dodatkowo wzmaga poziom emocji. Taneczny flow, moc suchych, dalekowschodnich zaśpiewów. Garść dziwnych dźwięków, świdry z tuby, jakby gitara popadająca w bezmiar kosmicznego rezonansu. Na to wszystko nakłada się czysty dźwięk tenoru! Whaw! Techno impro sax! A w tle nieomal Asian Dub Foundation!

Four. Śpiew ptaków, struny, trzaski na kablach, zgnioty, chory saksofon w gęstej mgle. Szelest mokrej ciszy. Total free experiment! Żywa elektronika u stóp syntetycznej … akustyki, what ever you want! Saksofon w szponach nadproduktywnego środowiska elektroakustycznego. Five. Syntetycznie brzmiąca akustyka saksofonu, zdaje się, że to cuda post-produkcji. Oniryzm i post-post-elektronika.  Six. Chropowaty tembr bulgoczącego ciekłym olejem saksofonu. Znów multiplikacja, kilka instrumentów, z których jeden rysuje połać nieba, inne prychają, a jeszcze inne polerują dno piekła. Po 5 minucie więcej czystych ekspozycji, a sam finał tej niezwykłej kolekcji nagły, niespodziewany jak śmierć na środku pustyni.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań dziś zrecenzowanych.


poniedziałek, 4 lutego 2019

Free Radicals in improDOM! Fernández! Guy! Evans!


Energia muzykowania i abstrakcyjne myślenie. I bardzo szybkie, wzajemne reakcje, dzięki bliskiemu, dokładnemu słuchaniu się. Czasami jestem zaskoczony tym, jak jesteśmy do siebie nastawieni i jak szybko, my trzej podejmujemy wspólne decyzje, przez ułamek sekundy zmieniamy kierunek i formę muzyki. Niesamowita muzyka!

Powyższe słowa Agustí Fernándeza – wyartykułowane w trakcie wywiadu, który za moment będzie dostępny na łamach portalu Jazzarium.pl – z pewnością wystarczą za całą recenzję krążka Free Radicals at DOM.

Kolejne niebywałe spotkanie dwóch muzycznych braci, rzeczonego pianisty i Barry Guya, tu poczynione także przy udziale Petera Evansa, który świetnie czuje się w towarzystwie obu starszych kolegów. Świetnie pamiętamy trio EFG (tym trzecim był oczywiście Mats Gustafsson), a także choćby smakowity duet z Barry’m na ubiegłorocznej płycie Syllogistic Moments. Nie zapominamy, rzecz jasna, o udziale całej trójki w większych składach prowadzonych na ogół pod przywództwem brytyjskiego kontrabasisty.




Teraz wszak przenosimy się do moskiewskiego Centrum Kultury DOM. Jest początek listopada 2017 roku. Peter Evans na trąbce, Agusti Fernandez na fortepianie i Barry Guy na kontrabasie. Koncert zawarty na CD Free Radicals At DOM (Fundacja Słuchaj!, 2018) składa się z dwóch setów i bisu, tu na płycie, podzielonych na siedem separatywnych części. Potrwa 68 minut i 22 sekundy.

One. Koncert rodzi się w głębi preparowanego fortepianu, przy balladowym pizzicato kontrabasu i małej trąbce, póki co, głęboko ukrytej pod czarnym płaszczem. Muzycy rozpoczynają powolny marsz w kierunku krainy szczęśliwości słuchaczy, w tym także recenzenta. Rozgrzewka, która po krótkiej chwili przechodzi w stan biegłej narracji. Od startu muzycy świetnie się ze sobą komunikują, na scenie nie dostrzegamy jakichkolwiek podmiotów domyślnych. Trio, niczym zespół reakcji jednoczesnych - erupcje, salwy i grzmoty. Paralelne imitacje, skrupulatne riposty. Mistrzowskie schodzenie w ciszę i równie imponujące skoki w przestrzeń kosmiczną, wszystko dzięki sygnalizacji niewidzialnego. Do tego bajeczna technika instrumentalna i kompulsywna wyobraźnia. Uporządkowana dramaturgicznie swoboda improwizacji, tu poddawana permanentnej zmianie. Wolty energii i pasaże balladyzującego post-jazzu.

Two. Śpiewające preparacje fortepianu i klasyczne dla Guya szarpanie się z glazurą mocnych strun - taki duet na początek. Trębacz wchodzi po 90 sekundach, małymi krokami, stojąc na placach. Cała trójka rysuje wyjątkowe zgrabne bazgroły. Taniec egzotycznej klawiatury, ludyczny smyczek i płaszcz szumu w wentylach. Kolejne imitacje, kolegialne repetycje, kwiaty we włosach. Przy okazji, dynamika całej narracji godna klasyków free jazzu. W 9 minucie Evans milknie ponownie, bierze oddech, wypuszcza partnerów na wybieg, po czym wraca, zmysłowo wgryzając się pomiędzy struny kontrabasu. Po kolejnych dwóch minutach nowa bajka: trąbka rytmicznie prycha, kontrabas preparuje z samego dna baroku, w tle ciche klawisze – nowa, piękna i wyjątkowo spokojna sytuacja na scenie. Po chwili muzycy zmysłowo uwalniają się z kokonu łagodności i bez zbędnej zwłoki powracają do głównego, wciąż porywistego nurtu koncertu. Na wybrzmieniu moc wyzwolonej kameralistyki.

Three. Piano i trąbka w poszukiwaniu kompletnej jedności czasu i przestrzeni. Kontrabas wchodzi grzmotem. Trochę gry ciszą i dramaturgicznym zawieszeniem. Małe harmonie i strzępy melodii na gryfie, spod wentyla, na ciepłych klawiszach. Po chwili galopu, muzycy znów wchodzą w stan swobodnej kameralistyki i z saperską dokładnością szukają ostatniego dźwięku.

Four. Zdaje się, że tu jeden dźwięk starczy, by znaleźć zrozumienie u partnera. Po dwóch dźwiękach rodzi się już telepatyczna więź, a po trzech stają się jednym muzycznym ciałem. Przykład kompulsywnego tańca nad przepaścią. Lepka, cudna opowieść nie do okiełznania. Emocje tryskają z każdej strony sceny, prawdziwi furiaci! I jakie stopowanie!??

Five. Agusti preparuje piano, jednocześnie ćwicząc gardło przed spodziewanym atakiem konwulsyjnego kaszlu. Prychy i szarpnięcia tuż obok. Evans syczy przez wentyle i ciągnie kolegów na psychodeliczne manowce. Ale tu każdy ma garść swoich pomysłów – akcja, reakcja, kasacja! Rozmowy na rozpalonym słońcem pogorzelisku. Potem dialog trąbki i kontrabasu, znów ze szczyptą melodii. Ale też preparacje i bystra sonorystyka, i wybuchy wulkanów, i wodospady potu i krwi! A finał odcinka znów w zadumie, ciemnej plamie kameralistyki.

Six. Kontrabasowa introdukcja! Pojedyncze strzały spod klapy fortepianu, bulgotanie wentyli. Dygot pałeczek perkusyjnych, wepchniętych pomiędzy struny. Guy’s masterpiece! Moc tajemniczych dźwięków z każdej strony sceny, choć to niemal solo kontrabasu. Melodyjny komentarz trąbki, głębokie preparacje piana. Najbardziej nietypowy fragment koncertu – repetycje, imitacje, ale i bezczelne pyskówki. Z tego pięknego, kreatywnego chaosu wychodzą wspólnie, skutecznie poszukując utraconej harmonii i kęsów melodyjności. Opus magnum na finał zasadniczej części koncertu.

Encore. Skoki na linie, frywolne konwulsje, popisowe amplitudy trąbki. Tanecznym krokiem po zasłużone złote runo i najwyższą ocenę recenzenta! Garść małych, zabawnych pasusów Evansa, smyczek i piano w powykręcanym rytmie. Imitacje i fajerwerki w galopie. No i wielosekundowa owacja!



piątek, 1 lutego 2019

London Improvisers Orchestra! Twenty Years On!


Przed nami płyta, która być może … była najważniejszym wydarzeniem ubiegłego roku na europejskiej scenie muzyki improwizowanej. Co niezwykle zaskakujące, przemknęła ona przez roczne podsumowania i adresy odpowiedzialne za promowanie gatunku (sic!) niemal niezauważona. Być może te łamy są jedynymi, które fakt jej wydania w ogóle zauważyły.

Drodzy Państwo - niemal po dekadzie fonograficznego milczenia – najnowsza płyta London Improvisers Orchestra!!! Żeby nie było mało – z okazji XX lecia jej wspaniałego istnienia!




W rozbudowanym liner notes Evana Parkera czytamy zabawną ciekawostkę, iż LIO powstała trochę na znak protestu przeciwko metodom dyrygenckim samego Butcha Morrisa. Przez pierwszą dekadę istnienia formacji, jej koncerty były dość skrupulatnie dokumentowane przez EMANEM Records Martina Davidsona i jego sublabel Psi Records, kierowany artystycznie przez Evana Parkera. Muzycy grali raz w miesiącu w słynnym Red Rose, a płyty zachwycały nasze uszy raz za razem (łącznie było ich dziewięć*), przy czym ta ostatnia HMS Concert, wydana jako cd-r w roku 2012, jest zupełnie niedostępna, osobiście nigdy jej nie słyszałem – kto ma, niech się tym szczęściem podzieli!). Słynny kolorowy budynek został zamknięty bodaj w roku 2007. Orkiestra błąkała się po przeróżnych miejscówkach, a po roku 2010 nawet (chyba?) na pewien czas zamilkła. 

Mniej więcej w połowie obecnej dekady LIO zadomowiła się w londyńskim IKLECTIK i zwyczaj comiesięcznego muzykowania powrócił w całej rozciągłości. Po prawdzie nie wiem, kto stał się w tym czasie głównym organizatorem przedsięwzięcia (w poprzedniej dekadzie był nim, jakby na to nie patrzeć, sam Evan Parker). Muzykowanie szło w najlepsze, jednakże efektów fonograficznych nie mogliśmy dojrzeć na półkach dobrych, nieistniejących sklepów muzycznych.

Szczęśliwie, w obliczu dwudziestolecia istnienia Orkiestry, muzycy zwarli szeregi i wydali własnym sumptem (!) podwójne wydawnictwo, które dziś – uprzedźmy przebieg wypadków – zachwyca nas od pierwszego do ostatniego dźwięku! Przy okazji, tymże faktem edytorskiej determinacji, Londyńczycy zawstydzili wszystkich bez wyjątku wydawców muzyki improwizowanej po obu stronach Wielkiej Wody!

Na płycie 20 Years On znajdujemy – w przeciwieństwie do poprzednich płyt LIO – wybór nagrań z wielu koncertów. Dokładnie 14 fragmentów z 11 koncertów, które miały miejsce w IKLECTIK, między grudniem 2015, a czerwcem 2018. Dwa srebrne krążki, łącznie 67 muzyków, niemal 150 minut wspaniałej muzyki. Zatem wszyscy wielbiciele, tudzież istotnie zainteresowani, niemal natychmiast osiągają stan orgazmu permanentnego (cytując klasyka). Poniżej skomentujemy każdy z utworów zawartych na wydawnictwie, wskazując jego tytuł, czas powstania i personalia dyrygenta, a po pełną listę uczestników wszystkich koncertów odsyłamy pod niżej wskazany adres:


Improvisation, Czerwiec 2018: Spokojna rozmowa muzykantów, dobrych znajomych z podwórka, trochę urwisów, ale artystycznie bardzo odpowiedzialnych. Klimat dość swobodnie traktowanego call & response. Seria małych dźwięków wchodzących w zwinne interakcje. Partia perkusjonalii, narastające bogactwo filigranowych narracji, swobodnych, luźnych wypowiedzi. Kilka ekspozycji, które moglibyśmy określić, znów posiłkując się nomenklaturą Johna Stevensa, mianem more sustained pieces, a po nich spokojne wyciszenie. London Improvisers Orchestra w stanie czystej, wolnej improwizacji, czyli bez dyrygenta!

Sweet Freedom, Terry Day, Grudzień 2015. Zawodzące pasaże strunowców i klasyczne już dziś melorecytacje weterana sceny brytyjskiej, perkusjonalisty Terry Daya – tu, niemal zgodnie z tytułem, dedykowane Sunny’emu Murrayowi i Albertowi Aylerowi. Zdaje się, że cała Orkiestra akompaniuje temperamentnemu liderowi. Łagodne flety, pogodne piano, także moc pięknych, krótkotrwałych eksplozji kolektywnych emocji. Symfoniczne niemalże kontrapunkty, wszystko, by podkreślić słodki wymiar przekazu werbalnego.

Veryan Weston/ Improvisation, Lipiec 2016. Preparacje piano, wspierane przez perkusjonalia i moc elektroakustycznych obiektów. Bijące serce ogniska strunowców, a zaraz potem spokojna narracja dętych, w delikatnej opozycji do tych pierwszych. Przykład lekko rozwichrzonej krainy … łagodności. Także garść upalonych skrzypiec i swingujący saksofon. Bystra, wszakże silnie sterowana improwizacja. W drugiej części fortepian, który wchodzi w stan konfrontacji z rozbudowaną watahą dęciaków. Są i bardzo aktywne gitary. Tuż po tym, jak Weston zdejmuje ręce z pulpitu sterowniczego i puszcza ansambl w słodki żywioł, piękny obraz chaosu swobodnej improwizacji dużego zestawu instrumentalnego. A na sam finał dronowy wielogłos.

Rinse, Rondo for Orchestra, Ashley Wales, Maj 2016. Rozbudowana, strunowa ekspozycja grana różnymi technikami – naprawdę błyskotliwa! Taniec na szkle! Obok piano wprost z klawiatury, na bogato! Cała narracja w bystrym galopie. W tle jakże spokojne pasaże dęciaków, grane jakby z pięciolinii. Strunowce w kompulsywnych repetycjach, godnych Steve'a Reicha i jego Pociągów. Po uspokojeniu - gęsta, posuwista meta filharmonia. Zdaje się, że fragment precyzyjnie dyrygowany przez mistrza drum’n’bass ze Spring Heel Jack, Ashleya Walesa, to najlepszy jak dotąd odcinek tej płyty! Na finał powrót reichowych repetycji, w tle krwiste, dęte wybrzmiewanie, z którego lepi się finałowych dron.

Improvisation, Marzec 2016. Kolejna, swobodna wycieczka do lasu! Struktura tej pieśni jawi się mniej więcej w ten sposób: wysokie pasmo instrumentów dętych, sucha warstwa strunowej sonorystyki i niskie pasmo dętych. Pełna swobodna wyboru, ale i permanentne skupienie oraz odpowiedzialność za każdy dźwięk. Prawdziwie kolektywna radość tworzenia i konsekwencja w działaniu. Gra cały ansambl, także plamy analogowej elektroniki w gęstej pajęczynie interakcji z żywymi.

Concerto For Charlotte Hug, Alison Blunt, Październik 2016. Panie definitywnie biorą sprawy w swoje ręce. Zjednoczone Królestwo strun i pięknych dźwięków. Narracja rodzi się z samego dna ciszy i błyskotliwie rozbrzmiewa, przy silnym wsparciu klarnetu basowego. Opowieść tkana kobiecą wrażliwością i odrobiną męskiego szaleństwa. Oczywiście przywołana w roli tytułowej Hug jest tu Panią na włościach. Sonorystyka zwinnego gardła, posuwiste półdrony na gorącym gryfie altówki, zapewne także szczypta teatralnej ekspresji. Wataha strunowców idzie po złote runo, mając sprzymierzeńca w preparowanym fortepianie. Zapasy i fajerwerki, eskalacja goni eskalację. Śpiew małych strun i kontrapunkty basu. Na finałowej prostej kolejne pogawędki, także głosowe, z glazurą niskich dźwięków. Brawo!

Drone Study, Tasos Stamou, Grudzień 2015. Tytuł, który obiecuje wiele i spełnia wszystko bez mrugnięcia okiem. Niskie pomruki dwóch kontrabasów i trzech wiolonczeli na dobry początek. Pięknie narastają. Obok szwadron dętych śle równie wyraziste pozdrowienia. Po czym wszystko zwinnie rozwarstwia się, tak do poziomu małych grup, jak i nawet pojedynczego instrumentu. Powrót do wielogłosowej narracji przeprowadzony z saperską precyzją. Dyrygentura naprawdę wysokiego lotu! Po kolejnym rozbiciu szyku, jęki strun, pląsy drewnianych i blaszanych. W 9 minucie mała sekcja sonorystyki z wyciszonych tub. W odpowiedzi strunowce płynące smutnym, niskim barokiem – ale cuda! Finał koncertu muzycy odnajdują w gęstej fakturze kolejnego drona. What a game!




Outside and Inside, Adrian Northover, Lipiec 2017. Drewniane i blaszane w ekstatycznej introdukcji, idą szeroką ławą. Jest i szczypta filharmonicznego zadęcia, i piano, które wraz z kontrabasem knuje skromną, jazzową intrygę. W odpowiedzi trąbki i saksofony punktują bardzo boleśnie. Ciekawe akcenty wiolonczeli w dialogu z saksofonem Northovera (?). Narracja skrzy się bogatymi interakcjami, stylowym call & response, tu i ówdzie także porcją indywidualnych ekspozycji lub duetów. Także kolektywne unisono, na dowód tego, iż zmienność akcji jest cechą dominującą tej dyrygentury. Outside and inside, so go again!

Une Note... Caroline Kraabel, Marzec 2018. Małe akcyjki, zwinne podpowiedzi, dylemat wyższości call & response nad search & reflect. Na początek ledwie kilka instrumentów – flet, viola, piano, gitara… Gdy dochodzą kolejne, narracja buduje się na wielu poziomach, jakby rosła ilość stanowisk dowodzenia. Puzon pięknie eksponuje swoje brzmienie na tle orkiestrowego unisono. Kilka perełek z gryfów małych strunowców. 8 minuta, to zwarty szyk, marsz po rozchełstane szczęście improwizatorów. Swingujące piano, kwilenia sopranowego i pomruki tuby. What ever you want! Skrupulatne, precyzyjne, co do milimetra, zwieńczenie tej historii.

Noel Taylor, Luty 2017. Perkusjonalna introdukcja na trzy ludzkie byty. Małe gierki drewnianych z blaszanymi, zmysłowe, strunowe drony. Piano rozbłyskuje na tle tych ostatnich. Także szczypta melodii, tkanej jakby pod dyktat z kartki. Urokliwie piękne! Dęciaki wchodzą w to, jak w masło! Obok ponownie aktywne perkusjonalia, a zaraz potem fantastyczna ekspozycja z sopranowym w roli głównej. 10 minuta, to moment prawdziwego szaleństwa na gryfach małych strunowców, które brzmią jakby zostały wzmocnione prądem. Także trąbka i kontrabas, i jeszcze tysiąc innych, niemniej udanych pomysłów na rozwój improwizacji. 

Guilherme Peluci, Luty 2017. Krótka, ale dość szczególna pozycja w zestawie. Wejście piana w towarzystwie chóru szaleńców! Small talks, jazgot preparacji, także głosowych! Suche struny w powolnym marszu. Obok głosy ludzkie, niczym jadowite węże na polowaniu. Konwulsja percussion oraz piękny chaos ludzkiej natury, determinowany krzykiem.

Philipp Waschmann, Maj 2017. Start z poziomu płaskich strun w sonorystycznym dygocie, perkusjonalia i obiekty elektroakustyczne. Małe dźwięki, dzwonki, bardzo aktywne tło – szmery, szuranie, stukanie. Reeds & Brass zdają się wyruszać w podróż ku akustycznej plądrofonii – jakże zmysłowe! Wysoki tembr kontrabasów, symfoniczny rozmach dęciaków. A potem wszystko idzie ku gęstemu, przy wtórze rozgrzanego fortepianu. 9 minuta, znów odzywa się kontrabas, który czyści pole zwinnym pizzicato. Komentarze z innych strun, powolne gubienie tropu w oparach narastającej ciszy.

Collective/Co-operate, Dave Tucker, Grudzień 2017. Puzonowe pomruki z trzech dużych otworów. Obok percussion i suche sonore z tuby. Delikatne piano, dzwonki, rodzaj chamber before the storm. Jakże oryginalna narracja! Nieśmiały saksofon, kolektywne unisono na małych strunach, piano w roli akompaniamentu. Świetny dialog tego ostatniego z altowym. Wreszcie triumfalny powrót puzonów, pasus klarnetów, miliony drobnych fonii, zmiana goniąca zmianę. Smutne, nostalgiczne tony i salwy konwulsyjnego śmiechu.

Steve Beresford, December 2017. Groźne pomruki kontrabasu i jeszcze niżej posadowionej tuby. Po kilkudziesięciu sekundach wchodzą kolejne strunowce, orszak puzonów, klarnet, a także elektroakustyczne preparacje. Z gitar elektrycznych rodzi się gęsta narracja, podpierana salwą perkusjonalii. Pulsacja prądu, a w opozycji oniryczne pasaże strings. Tajemnicza, złowieszczo brzmiąca sytuacja sceniczna. Wysoka ekspozycja altowego, tuż obok komentarz innego drewniaka, a w tle skwierczenie na kablach. Opowieść rośnie w kierunku eskalacji. Szczypta hałasu i dark ambientowe wybrzmiewanie. Efektowny finał jest udziałem Klausa Bru na c melody sax and electronics, o czym dowiadujemy się już po wybrzmieniu, z komentarza scenicznego.


*) więcej szczegółów dyskograficznych odnajdziecie w jednym z rozdziałów monografii Evana Parkera, dokładnie w tym miejscu