Bill Dixon i Cecil Taylor atakują zza grobu i czynią to wyjątkowo
pięknie! Dwa czarne krążki, jedenaście duetów nagranych na początku lipca 1992
roku we Francji, w miejscu zwanym La
Masterbox, L'École Nationale de Musique, Villeurbanne. Cena wydawcy Triple
Point Records, co prawda kosmiczna, ale czego nie robi się dla improwizujących
półbogów!
Czas temu jakiś, jeszcze na łamach niezapomnianego
Diapazon.pl napisałem, iż Bill Dixon był muzykiem, który grając wyjątkowo mało
dźwięków pozostawił po sobie wielkie bogactwo muzyki. Przez swoje bardzo
długie życie popełnił ledwie kilkanaście płyt, a o wielu z nich możecie sobie
przypomnieć klikając w ten link. Zatem fakt, iż dziś trafia nam się kąsek w postaci ponad
80 minut nieznanej muzyki tego wybitnego trębacza, nie może nie ujść naszej
wnikliwej uwadze. Co nie zmienia faktu, iż recenzja płyty Duets 1992 nie została napisana na kolanach.
Dixon i Taylor grali już razem w latach 60. (Conquistador!), a nowe tysiąclecie zainaugurowali
doskonałą płytą w trio z Tony Oxleyem, koncertem zarejestrowanym na kanadyjskim
Festiwalu w Victoriaville. Dziś wiemy, iż ich wspólne nagrania powstały, już
tylko w duecie, także we wspomnianym wyżej lipcu 1992 roku. Zaglądamy do środka!
Side a. Dźwięk
trąbki płynie do nas z wyjątkowo dalekiej otchłani, na pogłosie maksymalnej
mocy, zdaje się mieć do pokonania miliony kilometrów, piano zaś dudni z
klawisza definitywnie tu i teraz. Początek nagrania zdecydowanie slowly & gently, bez iskrzenia, pośpiechu
i jakiejkolwiek presji. Każdy dźwięk dobywany jest z rozwagą, nie brakuje w nim
zadumy i wieloletnich przemyśleń artystycznych. Dixon płynie wolny jak ptak,
dołem zaś sunie minimalistyczny Taylor, śląc zadziorne frazy i szukając zaczepki.
Wzajemne interakcje czynione, póki co na meta
poziomie, nie wydają się być warunkiem koniecznym dla atrakcyjności widowiska.
Warunki gry zdaje się dyktować Dixon, nie pozwala pianiście rozwinąć free
jazzowych skrzydeł. Taylor zdecydowanie ma ochotę wypuścić się na szersze wody,
ale coś ciągle go powstrzymuje. Dialog pomiędzy muzykami zostaje nawiązany tak
naprawdę dopiero po 8 minucie. Po kolejnych dwóch Taylor nabiera dynamiki, ale
Dixon wciąż kruszy skałę i nigdzie się nie wybiera. Końcówka 12 minuty wyznacza
początek pierwszej tego dnia fazy preparacji – Taylor wsadza palce głęboko w
pudło fortepianu, Dixon szuka skrawka nieba. Piano brzmi jak klawesyn, trąbka
pulsuje dubowy echem. Gdy zabrzmi niczym budzący się ze snu zimowego
niedźwiedź, pierwsza strona winyla łagodnie zakończy swój żywot.
Side b. Tłumiona
trąbka śpiewa wyjątkowo cicho, piano tańczy klasycyzująco. Z upływem sekund, a potem minut, nabierają
mocy – Dixon jeszcze więcej echa, Taylor pianistycznej stanowczości, ale całość
pracy muzyków zdaje się mniej ekscytować recenzenta niż poprzednia strona. Opowieść
toczy się wartko, ale pozbawiona jest zaskoczeń, czy istotnych punktów zwrotnych.
Po 12 minucie Taylor wpada nawet we free jazzowy żywioł, zatem czas zrobić
sobie dawno odkładaną kawę. Na wybrzmieniu szczęśliwie uspokaja się.
Side c. Pierwszy
dźwięk trąbki rodzi się w niemal zupełnej ciszy. Pianista ciekawie preparuje,
ale używa także klawiatury. Śle urywane frazy i łypie okiem na partnera. Ten,
trochę w ramach zaskoczenia, odpowiada dość agresywnymi, jak na niego, frazami,
czym intuicyjnie zagęszcza ścieg pianisty. Po czasie muzycy wracają do
narracji, jaka była naszym udziałem na poprzedniej stronie. Szczęśliwie tym
razem muzycy stawiają – raz za razem – intrygujące punkty zwrotne. Duża
zmienność akcji sprawia, iż muzycy mają też moment dla spokojnych, bardziej melancholijnych
fraz. W 14 minucie Dixon niemal krzyczy wentylami, ale piano tonizuje jego napięcie
nerwowe. Po pewnym czasie trębacz wypuszcza duże masy suchego powietrza, które
zdają się rezonować ze strunami fortepianu. Piękny moment! Pod sztandarami
zdrowej psychodelii Dixon wieńczy trzecią stronę winyla.
Side d. Echo,
szum, głaskanie strun, półmrok preparacji. Tuż potem bardzo zwinny krok w
dynamiczną i intensywną narrację. Dixon krwawi niczym postrzelony niedźwiedź,
Taylor - zawadiacki, taneczny, zwinny jak kot. Po chwili czas na zadumę i garść
very deep piano sounds, po kolejnej -
moment na czułą wymianę pozdrowień. Czwarta strona, jak każda w zestawie, ma
swoje momenty zdarzeń prawdziwie przewidywalnych, ale z drugiej strony trudno
byłoby sobie wyobrazić cięcie tego nagrania na mniejsze odcinki. Jest tu pewna
stanowczość i konsekwencja artystów w budowaniu opowieści w dłuższej
perspektywie czasowej. W drugiej części tej strony odnajdujemy Dixona śpiewającego
na pogłosie, Taylora, który snuje pulsujące pasaże outside & inside. Na sam zaś koniec nagrania, jakże udany
pomysł na powrót do stylowych preparacji – dużo powietrza, niepewność chwili,
artystyczny nieład. Taylor zdaje się odnajdywać wewnętrzny rytm, a Dixon
udowadnia to, czego wcale nie musi udowadniać – estetyka kreatywnego minimalizmu,
to jego świat, jest w nim niedościgniony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz