Ostatni akapit monografii Evana Parkera *):
Topography Of The Lungs
(…) - pierwsza płyta sygnowana
nazwiskiem Evana Parkera, pozostaje do dziś znaczącym wydarzeniem europejskiego
free improv. Spotkanie trzech wyjątkowych ludzi – osobnego gitarzysty, twórcy
kanonu swobodnej improwizacji Dereka Baileya, wyjątkowo sprawnego perkusjonalisty
Hana Benninka oraz początkującego i znacznie od kolegów młodszego saksofonisty
Evana Parkera. Do kolejnego spotkania w tym składzie nigdy już potem nie
dojdzie, co też Topografii Płuc
dodaje znamion wyjątkowości. I choć późniejsze trzy duety z Baileyem zasługują
na wieczną uwagę (…), należy w tym miejscu głośno zapytać, dlaczego tych
opublikowanych spotkań było tak niewiele. Oceniając fakt wznowienia przez
Parkera Topografii jedynie pod swoim
nazwiskiem, a także niektóre jego komentarze medialne, odnoszę wrażenie, że
Panowie, pomimo wielkiego wzajemnego szacunku, nie byli osobowościami zbyt
zgodnymi, co w ryzykownej wolnej improwizacji ma czasami kluczowe znaczenie. Z
Benninkiem Parker nagrał potem ledwie jedno wydawnictwo (…) i nikogo ono na kolana
nie powaliło. Tym większa zatem szkoda, że Topografia jest tylko jedna.
… Otóż, od połowy maja bieżącego roku, nie jest już tylko
jedna! Dokładnie wtedy, nakładem francuskiego labelu Fou Records, prowadzonego
przez znamienitą postać francuskiej muzyki improwizowanej, Jean-Marca Foussata,
ukazała się czteropłytowa dokumentacja koncertu (dnia koncertowego) tria
Bailey-Bennink-Parker**), jaki miał miejsce w Paryżu, 3 kwietnia 1981 roku, w
miejscu położnym pod adresem 28 rue Dunois! Efektownie wydany box zatytułowano
… Topographie Parisienne!
Muzycy definitywnie napracowali się wspomnianego wyżej dnia,
albowiem dwa, trwające ponad 40 minut, sety w trio uzupełnili … pięcioma duetami
i dwoma występami solowymi. Łącznie ponad 215 minut muzyki, od razu zaznaczmy,
zarejestrowanej raczej marnym kaseciakiem
(nieczyste, zniekształcone brzmienia każdego z instrumentów, czasami słabo
słyszalna gitara, a całość jakby w połowie drogi między dźwiękiem stereo, a
mono). Wydawnictwo to traktować winniśmy nie tyle, jako rejestrację
wielogodzinnego koncertu, podzielonego na dziewięć części, ile foniczny dokument
bytności trzech wybitnych muzyków na paryskiej scenie, stanowiący przy okazji nieznany
do tej pory, ale niezwykle ważki epizod w historii muzyki swobodnie
improwizowanej.
Materiał dźwiękowy Paryskiej
Topografii omawiać będziemy w nieco innej chronologii, niżby nakazywała
konstrukcja dramaturgiczna czteropłytowego boxu. Najpierw zagłębimy się w sety
trzyosobowe, potem omówimy duety, by na końcu - w kilku żołnierskich słowach -
skwitować występy solowe.
Trio po raz pierwszy
Gitarowe dźwięki otwarcia, struna po strunie, artykułowane są
tuż pod roztańczonym od pierwszej sekundy nagrania saksofonem sopranowym, pomiędzy
rytmicznymi uderzeniami serca perkusjonalii, które wcale nie chcą podawać …
rytmu. Muzycy potrzebują ledwie dwóch minut, by wpaść w pierwszą free jazzową
kipiel. Sopran Parkera skowycze, jak w najlepszych momentach jego terminowania
pod szyldem Spontaneous Music Ensemble, ale z turbodoładowaniem. Gitara Baileya
może tu wszystko, ale nie wszystko czyni. Czasami schodzi na drugi plan, by
bezczelnie komentować poczynania partnerów (głos Baileya też bywa aktywny w tym
wymiarze). No i perkusja Benninka – wulkan, fontanna emocji, muzyczne adhd bez hamulca, pełne stylizowanego chaosu,
artystycznego fermentu, w stanie permanentnej zmiany, gdzie psikus zdaje się gonić
za psikusem, so what ever you want!
Po 8 minucie ciekawe, wręcz agresywne dźwięki saksofonu i
perkusji, a także … gitary, która chyba wydaje jakieś dźwięki, ale nie jesteśmy
tego do końca pewni (bootleg ma swoje
prawa!). Po chwili uspokojenia bystra ekspozycja sopranu (cokolwiek szalonego
nie działoby się na scenie, Parker gra swoje i pilnuje jakości improwizacji),
zdobiona równie wartościowymi pasażami gitary. Na stuk puk Benninka, komentarz głosowy Baileya – kolejny akt muzyki …
performatywnej. A sopran, jakby zupełnie wbrew temu, goni na szczyt swojej
ekspozycji i efektownie eksploduje. W 15 minucie kolejne wystąpienia ad rem Benninka – najpierw puzon
(kornet?) do pary z sopranem (niczym dwa upalone ptaki na podłamanej gałęzi!),
potem fortepian i jednoczesne wbijanie stopy w rozgrzany bęben basowy. Niezły cyrk na kółkach, którego nikt nie ma
zamiaru uporządkować. I tak toczy się ta zabawa – Bennink wciąż rozsadza
narrację niekończącą się kawalkadą pomysłów, Parker konsekwentnie gra swoje, a
Bailey sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi dramaturgicznymi antagonistami. Po 23 minucie
trio nabiera mocy w żagle i pędzi freejazzowym zboczem nad wyraz długo i
konsekwentnie, czyniąc ów moment jednym z ciekawszych pierwszego seta. Okolice
30 minuty i znów koncert zamienia się w mały kabaret. Publiczność się śmieje,
muzycy nieco pajacują, choć Parker … głównie milczy. Jakby się wzajemnie
przedrzeźniali… Czy właśnie w tym momencie przekraczają oni próg wolności twórczej,
jaką daje swobodna improwizacja? Odpowiedź Benninka jest prosta – ostry,
rockowy rytm, Bailey dorzuca garść dynamicznych riffów, a Parker powraca i wyrywa
chłopaków do naprawdę wysokiego lotu. Finał seta jest mięsisty, świetnie skonstruowany,
kreowany pod dyktando doskonałej gitary.
Trio po raz drugi
Ceremonia otwarcia drugiego seta przypada w udziale …
puzonowi, który maltretowany jest przez Benninka. Wydaje gardłowe pojękiwania i
czeka na wsparcie. Tenor Parkera zdaje się ucieleśniać marzenia dużego blaszaka. Akcenty percussion dzieją się symultanicznie, a w
tle szeleści gitara. Po krótkiej chwili zawahania, trio rusza do pierwszej
wspólnej przebieżki – błyszcząca gitara, lekki saksofon i drummerskie adhd. W 9 minucie Bennink dorzuca trochę rocka do
ognia, Bailey dla odmiany śle flażolety. Powrót saksofonu po niedługiej chwili znów
dobrze robi całej ekspozycji. W 14 minucie następuje zejście w ciszę – kontynuacja
flażoletów i nowy instrument w rękach Benninka, który przypomina brzmieniem dziecięcy
instrument klawiszowy. Na scenie dzieje się jak zwykle dużo dobrego, ale wciąż
nie brakuje wątków kabaretowych (choćby w 24 minucie, gdy jakość ekspozycji
ratuje cyrkulacyjny flow saksofonu) –
od ciszy do hałasu, od ekscytacji do palpitacji, ale recenzent musi przyznać,
że obraz całości jest zdecydowanie bardziej fascynujący niż w secie pierwszym. Kolejnym
etapem rozgrywki jest bystry dialog saksofonu i … klarnetu (Bennink), który
wieńczy powrót gitary, kojącej nastrój suchymi frazami.
Ostatnie dziesięć minut seta przynosi kilka ciekawostek.
Bailey zdaje się łykać trochę prądu (flażolety na pogłosie!), a jego gitara
spoglądać w kierunku estetyki rockowej, w czym wspiera go dość hałaśliwy drumming Benninka. W 39 minucie powraca saksofon
i na moment zdecydowanie tłumi emocje na scenie. Zaraz potem następuje dynamiczny
kontratak tria, które równie szybko zredukowane zostaje do duetu saksofonu i
gitary, delikatnie wspieranego rezonansem talerzy. Nastrój pryska jednak pod
wpływem … agresywnego drummingu (zatem
bez zaskoczeń!), ale to właśnie w tym momencie muzycy postanawiają wrzucić
szósty bieg i zakończyć set ekspresyjnymi wybuchami free jazzowej maestrii.
Przy okazji na scenie coś zaczyna … pikać. Oj, czasami przydałaby się wizja z
ulicy Dunois!
Duety wstrząśnięte,
mieszane
Przejdźmy do omówienia aż pięciu improwizacji duetowych,
jakie miały miejsce w Paryżu ponad 38 lat temu. Uprzedźmy wszakże przebieg
wypadków – dwa duety poczynione przez Parkera i Baileya, to bezdyskusyjnie crème de la crème całego,
czteropłytowego boxu.
Pierwszy duet trwa 12 minut, a Parker gra w nim na
saksofonie sopranowym. Narrację buduje gęsty flow jego saksofonu (choć grany urywanymi frazami) i wyluzowana
gitara, która śle pomiędzy podmuchami dęciaka
wielobarwne akordy, typowe dla estetyki Baileya. Muzycy w ułamku sekundy wchodzą
na poziom dużej intensywności, ale czynią wszystko niebywale swobodnie i bez
nadmiernego pośpiechu. W 8 minucie intrygująco zwalniają, zdobiąc opowieść
gitarowymi ornamentami i akustycznymi dysonansami wprost z tuby. Potem Bailey
zostaje na moment sam, by w spokoju ducha oczekiwać na powrót w pełni
zrelaksowanego Parkera. Finał skrzy się niebanalną urodą.
Kolejny duet Baileya i Parkera trwa prawie 28 minut, a drugi
z muzyków dzierży w dłoniach saksofon tenorowy.
Aura otwarcia wydaje się niemal post psychodeliczna – oniryczne,
modulowane dźwięki, które szybko łączą się w zwarty strumień gęstej,
dramaturgicznie rozedrganej i świetnie skomunikowanej improwizacji. W 9 minucie
następuje błyskotliwy stopping, a
muzycy zanurzają dźwięki w niewidzialnej powłoce quasi ambientu. Po wzięciu głębokiego oddechu, ponownie ruszają na
łowy! Intensywna, barwna opowieść - dźwięk za dźwięk, ciało w ciało, puls i
bicie serca - godna wszystkich ich poprzednich duetowych wydawnictw płytowych.
Finalizacja tej niezwykłej narracji odbywa się długimi dźwiękami zasypiającej
gitary i filigranowymi frazami niezwykle cichego saksofonu.
Czas na duet Baileya i Benninka, który potrwa niemal pełne
40 minut. Jakby w kontrze do poprzednich wynurzeń recenzenta - to być może
najmniej wartościowy fragment boxu. Wszelkie wady i zalety nadaktywności,
tudzież kabareciarstwa Benninka znajdują tu swoją rację bytu. Po prawdzie
Bailey robi, co może, by kiełznać temperament Holendra, ale udaje mu się to niestety
sporadycznie w trakcie dość długiego seta. A zaczyna się on nad wyraz spokojnie
– Bennink pichci dźwięki na puzonie, Bailey piłuje struny. Ulotność chwili
gwałci masywna stopa zestawu perkusyjnego, której efekt wzmaga subdoskonała
jakość nagrania. Znów dopada nas moc kabaretowych uniesień, publiczność
rechocze, a nam być może brakuje wizji. 12 minuta przynosi sporą garść rockowej
ekspresji po stronie gitarzysty i walec natrętnego rytmu po stronie perkusisty.
W 16 minucie warto odnotować skromne, modularne solo Baileya, a w 18 minucie
użycie przez Benninka harmonijki ustnej. W 23 minucie powraca instrument
blaszany (brzmi jak trąbka, a może to wysoko podwieszony puzon) i tworzy z
gitarą dość spokojną ekspozycję. Po kolejnych pięciu minutach muzycy stawiają
na emocje, a ognisty free jazz staje się ich krótkotrwałym udziałem. Pod koniec
seta przybywa dobrych momentów, głównie wtedy, gdy Bailey zachowuje się
bardziej aktywnie i nie czeka na to, co zaproponuje partner. Ale zmiana goni tu
zmianę w tempie serii z karabinu maszynowego, a set wieńczy krótki pokaz kabaretowych
skeczy dźwiękowych.
Po garści recenzenckich ambiwalencji, niecierpliwie czekamy
na powrót na scenę Evana Parkera! Saksofonista w trakcie 3,5 godzinnej
rezydencji w Paryżu milczał zresztą jedynie w trakcie seta, który przed
momentem podsumowaliśmy. A zatem teraz dwa kilkunastominutowe sety z
Benninkiem, pierwszy grany na tenorze, drugi na sopranie. Ten pierwszy rodzi
się w gardle … klarnetu basowego (?). Tuż obok saksofon tenorowy, szybki,
zwinny jak kot. Efektem tej właśnie koincydencji, taniec dwóch ultra
dynamicznych dęciaków, który od razu
wybudza nas z letargu oczekiwania na bystre dźwięki. Co warte podkreślenia,
Bennink w niczym nie ustępuje koledze! Świetny moment! Zabawa trwa w najlepsze,
a jakości ekspozycji nie kruszy nawet incydentalnie wbijanie stopy w mur bębna
basowego. Podobnie rzecz się ma z kompulsywnym rytmem, który wylewa się spod
stóp Holendra. A ponieważ Parker osiąga
stan emocjonalnej ekstazy, nic nie może zakłócić potoku naszej euforii. Po 10 minucie krótkie solo perkusji, parę
dźwięków puzonu (też z klasą!), powrót saksofonu i odrobina przekomarzania się,
bez wszakże akcentów kabaretowych. Na sam zaś finał free jazzowa kipiel ze
stemplami drummerskiego hałasu.
Drugi set duetu Parker-Bennink, nieco krótszy, bardziej
zrównoważony emocjonalnie, łagodzony wysokim tembrem sopranu. Bennink sięga po
dziecięcego klawiszowca, serwuje garść scenicznych wygłupów, szczęśliwie Parker
czyni swoją powinność jak zwykle perfekcyjnie. Tuż potem znów dęty duet, równie
udany, jak w trakcie ich poprzedniego seta. Pojawia się także klarnet basowy i
wyjątkowo subtelna dawka drummingu.
Pomysł wszakże wciąż goni tu pomysł, Bennink zmienia instrumenty niczym prestigitator,
do obrazu całości dodaje też coś z pogranicza teatru, bo publika bawi się
wyśmienicie. Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku, wielosekundowa owacja, być może
w ramach podsumowania całego dnia. Ten set kończy bowiem czteropłytowy box, nie
kończy jednak naszej opowieści….
Parker solo sopranowe
i tenorowe
…. Zostały nam bowiem do skomentowania dwa solowe sety
Parkera. Najpierw niemal 12 minut przy użyciu saksofonu sopranowego. Muzyk
skrupulatnie buduje narrację - zaczyna od krótszych fraz, które systematycznie
wydłuża, aż do osiągnięcia pełni oddechu cyrkulacyjnego. Po pewnym czasie
pięknie się wycisza i powraca do krótkich fraz. Na ostatnie 120 sekund wpada w konwulsyjną
kipiel, goni w nieprawdopodobnym tempie, ale długie, ogniste frazy przedzielają
nanosekundy oddechu. Set na saksofon tenorowy trwa dokładnie 10 minut. Początek
wypełniają rwane, szarpane i skaczące pod nieboskłon frazy – prawdziwy Parker z
tamtych lat! Flow nerwowy, jakże czerstwy,
jedyny wszakże w swoim rodzaju. W drugiej części seta muzyk płynie już dłuższymi
frazami, brudząc przy tym brzmienie, pełne agresji i jakże nielirycznej
ekspresji. Być może, to jedno z jego najpiękniejszych pasm tenorowych, do
wielokrotnego słuchania i wiecznego zapamiętania!
Outro
Koniecznie powróćcie do odsłuchu Topography Of The Lungs! Jeśli zaś, o zgrozo, nie słuchaliście tej płyty jeszcze nigdy, uczyńcie to bezzwłocznie, nikomu nie powiemy!
*) Pełny tekst dostępny jest pod tym dokładnie adresem: https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/02/evan-parker-revisited-w-poszukiwaniu.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz