Druga fala coraz mniej zabawnej pandemii zaczyna rządzić na
Półwyspie Iberyjskim. Po kilku tygodniach new
normal, przywrócono niestety pełny zakaz koncertowy. Zatem wszystkim nam
pozostaje jedynie odsłuch muzyki w warunkach domowych. A nowych dźwięków, jak
powszechnie wiadomo, nie brakuje, szczególnie w Barcelonie i pod świetnie
rozpoznawalnym szyldem Discordian Records.
Przed nami dwie recenzje nowych tytułów DR (z udziałem
naczelnego maga tamtejszej sceny - El Pricto!), ale na początek zapraszamy na mały
festiwal nagrań naszego ulubionego katalońskiego gitarzysty Ferrana Fagesa.
Najpierw zupełnie nowa formacja Tàlveg, potem krótki występ flagowego okrętu
Barcelony - tria Phicus (jako zapowiedź ich nowego, dwupłytowego wydawnictwa,
które ukaże się jesienią aż za Wielką Wodą!).
Tàlveg Arbori & Ses-Sens (EP) (Tàlveg bandcamp,
DL 2020)
Awizowane wcześniej trio Tàlveg tworzą: Ferran Fages na
gitarze elektrycznej, Marcel·lí Bayer na saksofonie barytonowym oraz Oriol Roca
na perkusji. Ubiegłoroczna, późno grudniowa sesja nagraniowa (Santa Eugènia de
Relat, Avinyó) dostarczyła materiału na dwa wydawnictwa. Najpierw była to czteroutworowa
epka, potem dziesięcioczęściowy długi
format. Przekornie muzykę tam zawartą omówimy w odwrotnej kolejności. Całość
trwa blisko godzinę zegarową.
Słowo się rzekło, odsłuch zaczynamy od Arbori! Konstrukcja dramaturgiczna płyty jest dalece niebanalna. Główną
jej część stanowią cztery ekspozycje zagrane w trio, zawierające improwizacje kreowane
w dłuższej perspektywie czasowej. Towarzyszą im cztery nagranie duetowe oraz
dwa solowe, na ogół zwarte, krótkie i na temat, czasami nietrwające nawet
dłużej niż minutę. Dwa duety otwierają całe nagranie. Najpierw cicha,
metaliczna gitara Fagesa z intrygującym echem i spokojny drumming Roci, który w pieśni
otwarcia nie ma najmniejszego zamiaru czynić komukolwiek nadmiernej krzywdy. Bardzo
przestrzenna narracja, która przypomina wystudzonego z emocji post-bluesa. Po
chwili ciszy część druga - krótka plama dźwiękowa czyniona przez dron masywnego
saksofonu i przyczajoną na back-stage’u
perkusję. Bez nadmiernego pośpiechu wchodzimy w pierwszą ekspozycję trzyosobową,
która – uprzedźmy wypadki – skutecznie wybije nas z dotychczasowej, leniwej absorpcji
dźwięków. Muzycy budują kolektywny flow,
który jedynie w trakcie pierwszej pętli dba o nasze narządy słuchu. Znów
opowieść pachnie bluesem, który z każdą sekundą gęstnieje, nabiera mocy i
zdrowego, post-rockowego hałasu. W uszach dudni nam wspomnienie najlepszych lat
nowojorskiego Sonic Youth, tu podawane jedynym w swoim rodzaju brzmieniem
gitary Ferrana Fagesa. Następująca tuż potem minutowa porcja dźwięku gitary, z
modulowanym echem i smutkiem … bluesa, pięknie łagodzi nastrój i każe z jeszcze
większym zniecierpliwieniem czekać na tak zwany ciąg dalszy.
Wejście w piątą improwizację (znów w trio) jest umiarkowanie
spokojne. Suche, ciche tomy i werbel, szklista, łagodna gitara i leniwe pół
drony barytonu. Muzyka pełna post-rockowego spleenu
zmysłowo snuje się po przestrzeni studia nagraniowego, kreowana minimalistycznymi
i repetytywnymi działaniami wszystkich muzyków. Rodzaj wystudiowanej, ale gorącej
opowieści, którą wieńczy gitarowe sprzężenie. Kolejna improwizacja, to powrót
do formuły duetowej. Saksofon podaje dźwięki na dużym wdechu (nie bez udziału
oddechu okrężnego), a wysuszona glazura werbla buduje zwinne tempo. Narracja
dość szybko odnajduje się w części siódmej i znów słyszymy trio. Dłuższa
ekspozycja, budowana w skupieniu siecią dźwiękowych drobiazgów. Dęciak gra krótkie frazy z pewną
melodyką, gitara też coś dźwięcznie cedzi przez zęby. Modelu minimal zdaje się nie trzymać jedynie drummer, którego emocje niosą od ściany
do ściany. Po czasie w tubie barytonu odnajdujemy drobinki jazzu, a spod
strunami gitary kilka strumieni post-psychodelii. Na zakończenie czeka nas
jeszcze wybuch niemal free jazzowych emocji.
Definitywnie wkraczamy w decydującą fazę Arbori. Minutowy spektakl solowy
proponuje perkusista. Dużo w nim echa, sporo dobrych nerwów! Zaraz potem ostatni
duet – tylko gitarowe flażolety i ćwierć drony z blaskiem pustych dysz
barytonu. Kolejny już dziś, piękny minimal!
Na finał płyty najdłuższa, niemal dziewięciominutowa opowieść. Znów delikatne
flażolety, wyważony puls perkusji i plamy tłustego saksofonu. Skupieni,
medytujący Fages i Bayer, aktywny i skoncentrowany na budowaniu narracji Roca.
Ten ostatni zdaje się prowadzić kolegów, niczym ostatni rozsądny na czele bandy
pijanych koniokradów. Jakże błyskotliwy moment! Gitara plami ściany post-ambientem,
saksofon szkli się post-jazzem. Ślimaczym krokiem, budując drony pre-ciszy, muzycy
gaszą płomień swojej doskonałej opowieści. Na sam koniec czujemy samotny oddech
werbla.
Czas na dogrywkę! Ses-Sens!
Cztery leniwe, trzyosobowe przygody dźwiękowe! Mikro akustyka otwarcia, to
rezonujące talerze, nano frazy gitary
i brudne, ale krótkie pasaże z tuby. Slowly
& deadly as well! W drugiej opowieści artyści zdają się wybudzać ze
swego metafizycznego snu. Ferran proponuje garść gitarowych eksperymentów z elektronicznym
posmakiem. Saksofon podśpiewuje. Wszyscy kołyszą się na wietrze i gubią
przestrzeń. Perkusja daje tu życie, pozostałe instrumenty lgną ku
dramaturgicznemu unicestwieniu. Piękna medytacja! Trzecia opowieść bazuje na
typowym brzmieniu gitary Fagesa – modulowany ambient konającego post-bluesa! Small drumming i para-jazzowe
westchnienia saksofonu ów stan bystrze kontrapunktują. Aura permanentnej
rozterki dramaturgicznej staje się chyba znakiem rozpoznawczym Tàlveg!
Czas na definitywny finał naszej podróży z trójką facetów z
Barcelony. Smakiem, jakiej potrawy moglibyśmy się dobrze pożegnać? Tylko blues!
Pokiereszowany dramaturgicznie pasaż dawno umarłych emocji, pełen zwiewnej
gitary, suchych fraz barytonu z pulsem klasterów i symfonii głęboko
oddychających talerzy, werbla i tomów. Powolność, konająca niecierpliwość, zdezelowana
dziecięca huśtawka, która nie jest w stanie powstrzymać powtarzalności swych
ruchów. Na ostatniej prostej muzycy nabierają jednak mocy (wszak lubią
niespodzianki!), jakby niechcący proponują nam kilka bardziej żwawych fraz. W
takiej sytuacji znów możemy liczyć na temperament Oriola! Ostatnie dźwięki
należą jednak do gasnących strun gitary Ferrana. Brawo!
Phicus Bootleg
Series Vol. I (Phicus bandcamp, DL 2020)
Ferran Fages zostaje z nami, a dołączają do niego Àlex
Reviriego (kontrabas) i Vasco Trilla (perkusja), zatem trio Phicus w pełnej
krasie! W oczekiwaniu na nowy, czwarty już album grupy (ukaże się nakładem
amerykańskiej Astral Spirits jesienią, w formie 2CD), muzycy proponują na swoim
bandcampie serię nagrań koncertowych, którą otwiera nagranie live z lipca 2018 roku, poczynione … w
piwnicy odsłuchowej perkusisty (barceloński adres, znany redakcji), a zatem
raczej bez udziału publiczności. Dwie improwizacje trwają łącznie 25 minut.
W wir improwizującego tria wchodzimy, niczym złowrogi przeciąg!
Kwaśne, zadziorne frazy gitary, kanciasty kontrabas, natrętna perkusja – muzycy
kreują flow w niezłym tempie, ale pełni
wrażliwości na niuanse brzmieniowe. Plotą opowieść, która ma treść (Vasco),
rytm (Alex) i powykręcaną, szklistą melodykę (Ferran). Truely power impro post-rock’in! Po kilku przebiegach narracja z gracją
traci na niedługi moment moc, a kontrabasista rozpoczyna swoje flagowe
preparacje smykiem. Gęste, syczące i piszczące plamy dźwięków, które dzięki
swojej pokrętnej melodyce zdają się być zdolne do skutecznego uwiedzenia niejednego
kochanka. Tymczasem gitara i perkusja trzymają jarzmo głównego nurtu, dzięki
czemu Phicus dobija do brzegu pierwszej improwizacji.
Druga improwizacja, zacznie dłuższa, rodzi się w pomruku, szeleście
małych robaczków, wyposażonych w silniczki elektryczne, które drżą na werblu
(specjalność zakładu!). Puste echo nie wiadomo skąd tworzy tajemniczy background. Coś ociera się o struny kontrabasu,
coś lśni na gryfie wychłodzonej gitary. Opowieść tkwi w blokach startowych,
wyczekuje pełna niepokoju. Z tej zawieruchy zaniechania buduje się dron, pełen
rezonansu i akustycznego cierpienia. Werbel wciąż drży, kontrabas jęczy pod
naciskiem smyczka, gitara produkuje nano
frazy pojedynczą struną. Slowly &
deadly, but beauty! W połowie improwizacji muzycy, miast rosnąc w siłę, niespodziewanie
gasną i umiejscawiają swoją opowieść w pobliżu ciszy. Brzmienie całości
przypomina zmutowany flow starego,
bardzo starego AMM! Wraz z wybiciem jedenastej minuty Alex wzywa wszystkich do
wybudzenia, szarpiąc na struny. Vasco włącza tryb deep drumming, a Ferran rwie wyjątkowo cienkie struny swojej
gitary. A new deal! Rytm, półrytm,
drżące skrzela ryby na powierzchni wody – gitara brzmi jak zepsuty silnik
elektryczny, ale rozrabia na całego, perkusja i kontrabas lepią się w jedno
pomarszczone ciało i robią swoje. W połowie szesnastej minuty narracja hamuje,
co wcale nie przeszkadza generować gitarze kolejnych porcji hałasu. Przez
moment mamy wrażenie, że jesteśmy w Nowym Yorku, prawie 50 lata temu, a na
scenie gra lokalna gwiazda nurtu No Wave.
Gitara stoi u podnóża ściany dźwięku, perkusja i bas rysują po szkle. Muzykom
nie zostaje nic innego, jak ugasić ten pożar. Czynią to po mistrzowsku, głównie
z wykorzystaniem gitary.
The Antistandard Eaters! (Discordian Records, DL
2020)
Pozostajemy rzecz jasna w stolicy Katalonii, nie opuszczamy
także gęstych, gitarowych klimatów. Przed nami druga odsłona księgi …
Antystandardów autorstwa El Pricto! Za wykonanie ośmiu ognistych kompozycji
Wenezuelczyka odpowiada bystry kwintet w składzie: Víctor Colomer – puzon, Diego
Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny, Enric Ponsa –
perkusja, no i rzeczony mistrz ceremonii, El Pricto – saksofon altowy i
dyrygentura. Nagrania koncertowe z klubu Sinestesia,
trzy wiosenne daty z roku 2019. Odsłuch całość zajmie nam 56 minut z sekundami.
Post-zornowski tygiel emocji, pełny połamanych kołem
żelaznym narracji, wytrysków ekspresji i ciszy pojedynczych oddechów, generowany
od ściany do ściany, wzdłuż nurtu i w poprzek – oto i cały El Pricto! Pierwszy
temat zarysowany jest na pięciolinii bardzo gęstym ściegiem – post-rockowe
frazy gitary, dęte salwy i grzmoty sekcji rytmu. Opowieść toczy się wedle
wskazań dyrygenta, przestrzeń na improwizacje nie jest duża, zatem muzycy
starają się wykorzystać dla siebie każdą dostępną im sekundę, w ramach zadanej
struktury rytmicznej i dramaturgicznej. Druga antystandard wprowadza odrobinę
molowych klimatów do rzewnego zawodzenia, w czym celuje szczególnie puzonista.
Trzecia opowieść to już prawdziwa furia free-noise jazzu! Ostro pod górę, i
jeszcze dynamiczniej ku dołowi. Niedźwiedzie okrzyki, lamparcie wrzaski, wilcze
pojękiwania - cyrkowy korowód w szponach zakontraktowanego heavy metalu (Caicedo!)! Struktura opowieści pęcznieje z każdą
sekundą, która niesie kolejne tysiąc pomysłów na ciąg dalszy. Czwarty utwór
odrobinę luzuje nacisk nogi na pedał gazu. Lżej nie znaczy jednak mniej gęsto. Zjazdy
i podjazdy, wytryski gorącej spermy i salwy zimnej wody. Narracja dość długo poszukuje
rytmu i odpowiedniej dynamiki (Aint Got
Rhythm!), pozwala zatem muzykom na kilkusekundowe parady indywidualne
(kilka bystrych fraz basu w trakcie incydentalnego spowolnienia!), ale w ułamku
sekundy wszystko zdaje się wracać do norm stawianych przez kompozytora, dyrygenta
i ognistego saksofonistę. Bystre dialogi dętych i smukłe figury gitar prowadzą
kwintet do ostatniego dźwięku.
Piąta opowieść stawia na dysonans. Raz ostrzej, raz spokojniej,
raz gęściej, raz płyciej. Krótka historia dewastowania drobnej melodyjki,
łamania jej i na powrót klejenia. Szósta kompozycja energicznie … zdejmuje nogę
z gazu! Łagodnie, bez pośpiechu – małe frazy, delikatne biczowanie. Najdłuższy
utwór ma swoje prawa. Alt wydaje się być w tym momencie wyjątkowo skory do śpiewania.
Muzycy budują post-swingowy flow, który
raz za razem zostaje gwałcony zornowskim rockiem. W momentach bardziej subtelnych
garść bystrego jazzu na gryfie basówki koi zszargane nerwy recenzenta. Warto
było, bo siódma odsłona wali prosto w twarz i nie bierze jeńców. Opowieść toczy
się od bandy do bandy, aż iskry lecą. Nie brakuje powtórzeń i akcentów znanych
już nam z poprzednich utworów. Do środka i na zewnątrz, w górę i w dół. Melodia
rwana i szarpana, ale nie na strzępy! Mimo dużej porcji ekspresji, fragment
zdaje się być nazbyt silnie zaplanowany. Ósmy, finałowy antystandard ma za
zadanie zadbać o nasze receptory słuchu – perkusyjne szczoteczki, leniwy
saksofon, balladowe inkrustacje. Flow
zdaje się być mniej poszarpany, bardziej płynny, z przewagą fraz budowanych
dłużej niż kilka nano sekund.
Napięcie wszakże narasta – puzon podśpiewuje pod nosem, a alt za ten nos wydaje
się wodzić pozostałych uczestników. Dużo swobody, nie mała przestrzeń na
indywidualne stemple jakości. Opowieść gaszona jest jednak bardzo kolektywnie,
acz ciągle w klimatach post-balladowych. Oklaski!
Avelino
Saavedra/ Diego Caicedo/ El Pricto Önilewaland
(Discordian Bootlegs, DL 2020)
Na okoliczność omawiania ostatniej dziś płyty przeniesiemy
się o trzysta kilometrów na południe od Barcelony, do miejsca zwanego
Önilewaland, a położonego w Valencii. Tam to właśnie zawędrowali El Pricto
(saksofon altowy) i Diego Caicedo (gitara elektryczna) w maju 2017 roku, by
swobodnie poimprowizować z lokalnym perkusistą Avelino Saavedra. Cztery utwory
zarejestrowane na koncercie – łącznie 50 i pół minuty.
Perkusyjny szelest, minimalistyczne frazy z tuby saksofonu,
pojedyncze dźwięki ze strun gitary – leniwe rozpoznanie walką, jakże typowe
otwarcie swobodnej improwizacji, trwa w najlepsze! Muzycy proponują niezobowiązujący,
nieśpieszny open jazz, który pod
względem estetycznym zdaje się na początku kreować głównie gitarzysta. Moc
bezpiecznych fraz w oczekiwaniu na to, co może nas spotkać za rogiem. Zgodnie z
oczekiwaniami dynamika ekspozycji rośnie, a dźwiękowy strumień gęstnieje. Bystrym
prowodyrem przede wszystkim Caicedo! Po kilku minutach odwagi i chęci podjęcia
ryzyka jakby przybywało – gitara i alt wchodzą w fazę imitacji na wyjątkowo
wysokich falach. Perkusja trzyma kontakt z podłożeniem, a piosenka rośnie w siłę. Na ostatnie kilka minut cała trójka może
się już przełączyć w tryb swobodnego hałasowania z pikantnym posmakiem rocka.
Druga improwizacja początkowo studzi emocje – elektroakustyczne preparacje na gryfie
gitary, prychy i szmery z tuby, drżenie perkusjonalii. Flow wypełza ze swojej skorupy, niczym wielki ślimak złakniony
zielonej trawy. Skupienie, tajemnica, rezonujące efekty dźwiękowych preparacji
– improwizację budują naprawdę drobne elementy. Zwrot akcji następuje w
momencie, gdy Saavedra na moment zostaje sam. Caicedo i Pricto powracają po
ułamku sekundy, pełni para-perkusyjnych fraz. Nowy deal pachnie świetną kooperacją i plamami urokliwej imitacji.
Emocje rosną, tempo także. Gitara repetuje frazę jak opętana, alt tańczy i
śpiewa. Faza fire music, tak jak w
pierwszej części, finalizuje improwizację, znów upstrzoną śladami dobrej,
rockowej ekspresji.
W trzecią fazę koncertu muzycy wchodzą nad wyraz
energicznie, bez specjalnej introdukcji. Dużo otwartego jazzu na gryfie, saksofonowe
oddechy na sporej dynamice i kompulsywny drumming,
nie bez prób preparacji. Faza tańca, ochrypłych pokrzykiwań gitary, całkowicie
wyzwolonego bębnienia. Pod koniec odcinka zwierają szyki i sieją spustoszenie ognistymi
frazami, szczególnie ze strony Caicedo! Finałową część koncertu muzycy
rozpoczynają z pewną dozą autoironii. Rzucają w siebie frazami spod kolana, dobrze
reagują - seria bystrych pytań i jeszcze celniejszych odpowiedzi. Znów opowieść
smakuje jazzem, tu kreowanym szczególnie swobodnie i bezpretensjonalnie – lazy & crazy! Po kilku pętlach
dramaturgicznych dywagacji narracja wybiera swój ostateczny szlak. Pricto sięga
po ostre frazy typowe dla altu Johna Zorna, gitara strzela petardami
jazz-rocka, perkusja trzyma serce opowieści spoconymi pałeczkami. Dobry finał
jeszcze lepszego koncertu – dużo emocji saksofonu, szczypta wyrachowania gitary
i końcowy ogień perkusji. Good job!