Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 31 lipca 2020

Tàlveg! Phicus! The Antistandard! Önilewaland! Yes, of course, Barcelona (and Valencia) is still alive!


Druga fala coraz mniej zabawnej pandemii zaczyna rządzić na Półwyspie Iberyjskim. Po kilku tygodniach new normal, przywrócono niestety pełny zakaz koncertowy. Zatem wszystkim nam pozostaje jedynie odsłuch muzyki w warunkach domowych. A nowych dźwięków, jak powszechnie wiadomo, nie brakuje, szczególnie w Barcelonie i pod świetnie rozpoznawalnym szyldem Discordian Records.

Przed nami dwie recenzje nowych tytułów DR (z udziałem naczelnego maga tamtejszej sceny - El Pricto!), ale na początek zapraszamy na mały festiwal nagrań naszego ulubionego katalońskiego gitarzysty Ferrana Fagesa. Najpierw zupełnie nowa formacja Tàlveg, potem krótki występ flagowego okrętu Barcelony - tria Phicus (jako zapowiedź ich nowego, dwupłytowego wydawnictwa, które ukaże się jesienią aż za Wielką Wodą!).




Tàlveg  Arbori & Ses-Sens (EP) (Tàlveg bandcamp, DL 2020)

Awizowane wcześniej trio Tàlveg tworzą: Ferran Fages na gitarze elektrycznej, Marcel·lí Bayer na saksofonie barytonowym oraz Oriol Roca na perkusji. Ubiegłoroczna, późno grudniowa sesja nagraniowa (Santa Eugènia de Relat, Avinyó) dostarczyła materiału na dwa wydawnictwa. Najpierw była to czteroutworowa epka, potem dziesięcioczęściowy długi format. Przekornie muzykę tam zawartą omówimy w odwrotnej kolejności. Całość trwa blisko godzinę zegarową.

Słowo się rzekło, odsłuch zaczynamy od Arbori! Konstrukcja dramaturgiczna płyty jest dalece niebanalna. Główną jej część stanowią cztery ekspozycje zagrane w trio, zawierające improwizacje kreowane w dłuższej perspektywie czasowej. Towarzyszą im cztery nagranie duetowe oraz dwa solowe, na ogół zwarte, krótkie i na temat, czasami nietrwające nawet dłużej niż minutę. Dwa duety otwierają całe nagranie. Najpierw cicha, metaliczna gitara Fagesa z intrygującym echem i spokojny drumming Roci, który w pieśni otwarcia nie ma najmniejszego zamiaru czynić komukolwiek nadmiernej krzywdy. Bardzo przestrzenna narracja, która przypomina wystudzonego z emocji post-bluesa. Po chwili ciszy część druga - krótka plama dźwiękowa czyniona przez dron masywnego saksofonu i przyczajoną na back-stage’u perkusję. Bez nadmiernego pośpiechu wchodzimy w pierwszą ekspozycję trzyosobową, która – uprzedźmy wypadki – skutecznie wybije nas z dotychczasowej, leniwej absorpcji dźwięków. Muzycy budują kolektywny flow, który jedynie w trakcie pierwszej pętli dba o nasze narządy słuchu. Znów opowieść pachnie bluesem, który z każdą sekundą gęstnieje, nabiera mocy i zdrowego, post-rockowego hałasu. W uszach dudni nam wspomnienie najlepszych lat nowojorskiego Sonic Youth, tu podawane jedynym w swoim rodzaju brzmieniem gitary Ferrana Fagesa. Następująca tuż potem minutowa porcja dźwięku gitary, z modulowanym echem i smutkiem … bluesa, pięknie łagodzi nastrój i każe z jeszcze większym zniecierpliwieniem czekać na tak zwany ciąg dalszy.

Wejście w piątą improwizację (znów w trio) jest umiarkowanie spokojne. Suche, ciche tomy i werbel, szklista, łagodna gitara i leniwe pół drony barytonu. Muzyka pełna post-rockowego spleenu zmysłowo snuje się po przestrzeni studia nagraniowego, kreowana minimalistycznymi i repetytywnymi działaniami wszystkich muzyków. Rodzaj wystudiowanej, ale gorącej opowieści, którą wieńczy gitarowe sprzężenie. Kolejna improwizacja, to powrót do formuły duetowej. Saksofon podaje dźwięki na dużym wdechu (nie bez udziału oddechu okrężnego), a wysuszona glazura werbla buduje zwinne tempo. Narracja dość szybko odnajduje się w części siódmej i znów słyszymy trio. Dłuższa ekspozycja, budowana w skupieniu siecią dźwiękowych drobiazgów. Dęciak gra krótkie frazy z pewną melodyką, gitara też coś dźwięcznie cedzi przez zęby. Modelu minimal zdaje się nie trzymać jedynie drummer, którego emocje niosą od ściany do ściany. Po czasie w tubie barytonu odnajdujemy drobinki jazzu, a spod strunami gitary kilka strumieni post-psychodelii. Na zakończenie czeka nas jeszcze wybuch niemal free jazzowych emocji.

Definitywnie wkraczamy w decydującą fazę Arbori. Minutowy spektakl solowy proponuje perkusista. Dużo w nim echa, sporo dobrych nerwów! Zaraz potem ostatni duet – tylko gitarowe flażolety i ćwierć drony z blaskiem pustych dysz barytonu. Kolejny już dziś, piękny minimal! Na finał płyty najdłuższa, niemal dziewięciominutowa opowieść. Znów delikatne flażolety, wyważony puls perkusji i plamy tłustego saksofonu. Skupieni, medytujący Fages i Bayer, aktywny i skoncentrowany na budowaniu narracji Roca. Ten ostatni zdaje się prowadzić kolegów, niczym ostatni rozsądny na czele bandy pijanych koniokradów. Jakże błyskotliwy moment! Gitara plami ściany post-ambientem, saksofon szkli się post-jazzem. Ślimaczym krokiem, budując drony pre-ciszy, muzycy gaszą płomień swojej doskonałej opowieści. Na sam koniec czujemy samotny oddech werbla.

Czas na dogrywkę! Ses-Sens! Cztery leniwe, trzyosobowe przygody dźwiękowe! Mikro akustyka otwarcia, to rezonujące talerze, nano frazy gitary i brudne, ale krótkie pasaże z tuby. Slowly & deadly as well! W drugiej opowieści artyści zdają się wybudzać ze swego metafizycznego snu. Ferran proponuje garść gitarowych eksperymentów z elektronicznym posmakiem. Saksofon podśpiewuje. Wszyscy kołyszą się na wietrze i gubią przestrzeń. Perkusja daje tu życie, pozostałe instrumenty lgną ku dramaturgicznemu unicestwieniu. Piękna medytacja! Trzecia opowieść bazuje na typowym brzmieniu gitary Fagesa – modulowany ambient konającego post-bluesa! Small drumming i para-jazzowe westchnienia saksofonu ów stan bystrze kontrapunktują. Aura permanentnej rozterki dramaturgicznej staje się chyba znakiem rozpoznawczym Tàlveg!

Czas na definitywny finał naszej podróży z trójką facetów z Barcelony. Smakiem, jakiej potrawy moglibyśmy się dobrze pożegnać? Tylko blues! Pokiereszowany dramaturgicznie pasaż dawno umarłych emocji, pełen zwiewnej gitary, suchych fraz barytonu z pulsem klasterów i symfonii głęboko oddychających talerzy, werbla i tomów. Powolność, konająca niecierpliwość, zdezelowana dziecięca huśtawka, która nie jest w stanie powstrzymać powtarzalności swych ruchów. Na ostatniej prostej muzycy nabierają jednak mocy (wszak lubią niespodzianki!), jakby niechcący proponują nam kilka bardziej żwawych fraz. W takiej sytuacji znów możemy liczyć na temperament Oriola! Ostatnie dźwięki należą jednak do gasnących strun gitary Ferrana. Brawo!




Phicus  Bootleg Series Vol. I (Phicus bandcamp, DL 2020)

Ferran Fages zostaje z nami, a dołączają do niego Àlex Reviriego (kontrabas) i Vasco Trilla (perkusja), zatem trio Phicus w pełnej krasie! W oczekiwaniu na nowy, czwarty już album grupy (ukaże się nakładem amerykańskiej Astral Spirits jesienią, w formie 2CD), muzycy proponują na swoim bandcampie serię nagrań koncertowych, którą otwiera nagranie live z lipca 2018 roku, poczynione … w piwnicy odsłuchowej perkusisty (barceloński adres, znany redakcji), a zatem raczej bez udziału publiczności. Dwie improwizacje trwają łącznie 25 minut.

W wir improwizującego tria wchodzimy, niczym złowrogi przeciąg! Kwaśne, zadziorne frazy gitary, kanciasty kontrabas, natrętna perkusja – muzycy kreują flow w niezłym tempie, ale pełni wrażliwości na niuanse brzmieniowe. Plotą opowieść, która ma treść (Vasco), rytm (Alex) i powykręcaną, szklistą melodykę (Ferran). Truely power impro post-rock’in! Po kilku przebiegach narracja z gracją traci na niedługi moment moc, a kontrabasista rozpoczyna swoje flagowe preparacje smykiem. Gęste, syczące i piszczące plamy dźwięków, które dzięki swojej pokrętnej melodyce zdają się być zdolne do skutecznego uwiedzenia niejednego kochanka. Tymczasem gitara i perkusja trzymają jarzmo głównego nurtu, dzięki czemu Phicus dobija do brzegu pierwszej improwizacji.

Druga improwizacja, zacznie dłuższa, rodzi się w pomruku, szeleście małych robaczków, wyposażonych w silniczki elektryczne, które drżą na werblu (specjalność zakładu!). Puste echo nie wiadomo skąd tworzy tajemniczy background. Coś ociera się o struny kontrabasu, coś lśni na gryfie wychłodzonej gitary. Opowieść tkwi w blokach startowych, wyczekuje pełna niepokoju. Z tej zawieruchy zaniechania buduje się dron, pełen rezonansu i akustycznego cierpienia. Werbel wciąż drży, kontrabas jęczy pod naciskiem smyczka, gitara produkuje nano frazy pojedynczą struną. Slowly & deadly, but beauty! W połowie improwizacji muzycy, miast rosnąc w siłę, niespodziewanie gasną i umiejscawiają swoją opowieść w pobliżu ciszy. Brzmienie całości przypomina zmutowany flow starego, bardzo starego AMM! Wraz z wybiciem jedenastej minuty Alex wzywa wszystkich do wybudzenia, szarpiąc na struny. Vasco włącza tryb deep drumming, a Ferran rwie wyjątkowo cienkie struny swojej gitary. A new deal! Rytm, półrytm, drżące skrzela ryby na powierzchni wody – gitara brzmi jak zepsuty silnik elektryczny, ale rozrabia na całego, perkusja i kontrabas lepią się w jedno pomarszczone ciało i robią swoje. W połowie szesnastej minuty narracja hamuje, co wcale nie przeszkadza generować gitarze kolejnych porcji hałasu. Przez moment mamy wrażenie, że jesteśmy w Nowym Yorku, prawie 50 lata temu, a na scenie gra lokalna gwiazda nurtu No Wave. Gitara stoi u podnóża ściany dźwięku, perkusja i bas rysują po szkle. Muzykom nie zostaje nic innego, jak ugasić ten pożar. Czynią to po mistrzowsku, głównie z wykorzystaniem gitary.




The Antistandard  Eaters! (Discordian Records, DL 2020)

Pozostajemy rzecz jasna w stolicy Katalonii, nie opuszczamy także gęstych, gitarowych klimatów. Przed nami druga odsłona księgi … Antystandardów autorstwa El Pricto! Za wykonanie ośmiu ognistych kompozycji Wenezuelczyka odpowiada bystry kwintet w składzie: Víctor Colomer – puzon, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny, Enric Ponsa – perkusja, no i rzeczony mistrz ceremonii, El Pricto – saksofon altowy i dyrygentura. Nagrania koncertowe z klubu Sinestesia, trzy wiosenne daty z roku 2019. Odsłuch całość zajmie nam 56 minut z sekundami.

Post-zornowski tygiel emocji, pełny połamanych kołem żelaznym narracji, wytrysków ekspresji i ciszy pojedynczych oddechów, generowany od ściany do ściany, wzdłuż nurtu i w poprzek – oto i cały El Pricto! Pierwszy temat zarysowany jest na pięciolinii bardzo gęstym ściegiem – post-rockowe frazy gitary, dęte salwy i grzmoty sekcji rytmu. Opowieść toczy się wedle wskazań dyrygenta, przestrzeń na improwizacje nie jest duża, zatem muzycy starają się wykorzystać dla siebie każdą dostępną im sekundę, w ramach zadanej struktury rytmicznej i dramaturgicznej. Druga antystandard wprowadza odrobinę molowych klimatów do rzewnego zawodzenia, w czym celuje szczególnie puzonista. Trzecia opowieść to już prawdziwa furia free-noise jazzu! Ostro pod górę, i jeszcze dynamiczniej ku dołowi. Niedźwiedzie okrzyki, lamparcie wrzaski, wilcze pojękiwania - cyrkowy korowód w szponach zakontraktowanego heavy metalu (Caicedo!)! Struktura opowieści pęcznieje z każdą sekundą, która niesie kolejne tysiąc pomysłów na ciąg dalszy. Czwarty utwór odrobinę luzuje nacisk nogi na pedał gazu. Lżej nie znaczy jednak mniej gęsto. Zjazdy i podjazdy, wytryski gorącej spermy i salwy zimnej wody. Narracja dość długo poszukuje rytmu i odpowiedniej dynamiki (Aint Got Rhythm!), pozwala zatem muzykom na kilkusekundowe parady indywidualne (kilka bystrych fraz basu w trakcie incydentalnego spowolnienia!), ale w ułamku sekundy wszystko zdaje się wracać do norm stawianych przez kompozytora, dyrygenta i ognistego saksofonistę. Bystre dialogi dętych i smukłe figury gitar prowadzą kwintet do ostatniego dźwięku.

Piąta opowieść stawia na dysonans. Raz ostrzej, raz spokojniej, raz gęściej, raz płyciej. Krótka historia dewastowania drobnej melodyjki, łamania jej i na powrót klejenia. Szósta kompozycja energicznie … zdejmuje nogę z gazu! Łagodnie, bez pośpiechu – małe frazy, delikatne biczowanie. Najdłuższy utwór ma swoje prawa. Alt wydaje się być w tym momencie wyjątkowo skory do śpiewania. Muzycy budują post-swingowy flow, który raz za razem zostaje gwałcony zornowskim rockiem. W momentach bardziej subtelnych garść bystrego jazzu na gryfie basówki koi zszargane nerwy recenzenta. Warto było, bo siódma odsłona wali prosto w twarz i nie bierze jeńców. Opowieść toczy się od bandy do bandy, aż iskry lecą. Nie brakuje powtórzeń i akcentów znanych już nam z poprzednich utworów. Do środka i na zewnątrz, w górę i w dół. Melodia rwana i szarpana, ale nie na strzępy! Mimo dużej porcji ekspresji, fragment zdaje się być nazbyt silnie zaplanowany. Ósmy, finałowy antystandard ma za zadanie zadbać o nasze receptory słuchu – perkusyjne szczoteczki, leniwy saksofon, balladowe inkrustacje. Flow zdaje się być mniej poszarpany, bardziej płynny, z przewagą fraz budowanych dłużej niż kilka nano sekund. Napięcie wszakże narasta – puzon podśpiewuje pod nosem, a alt za ten nos wydaje się wodzić pozostałych uczestników. Dużo swobody, nie mała przestrzeń na indywidualne stemple jakości. Opowieść gaszona jest jednak bardzo kolektywnie, acz ciągle w klimatach post-balladowych. Oklaski!




Avelino Saavedra/ Diego Caicedo/ El Pricto  Önilewaland (Discordian Bootlegs, DL 2020)

Na okoliczność omawiania ostatniej dziś płyty przeniesiemy się o trzysta kilometrów na południe od Barcelony, do miejsca zwanego Önilewaland, a położonego w Valencii. Tam to właśnie zawędrowali El Pricto (saksofon altowy) i Diego Caicedo (gitara elektryczna) w maju 2017 roku, by swobodnie poimprowizować z lokalnym perkusistą Avelino Saavedra. Cztery utwory zarejestrowane na koncercie – łącznie 50 i pół minuty.

Perkusyjny szelest, minimalistyczne frazy z tuby saksofonu, pojedyncze dźwięki ze strun gitary – leniwe rozpoznanie walką, jakże typowe otwarcie swobodnej improwizacji, trwa w najlepsze! Muzycy proponują niezobowiązujący, nieśpieszny open jazz, który pod względem estetycznym zdaje się na początku kreować głównie gitarzysta. Moc bezpiecznych fraz w oczekiwaniu na to, co może nas spotkać za rogiem. Zgodnie z oczekiwaniami dynamika ekspozycji rośnie, a dźwiękowy strumień gęstnieje. Bystrym prowodyrem przede wszystkim Caicedo! Po kilku minutach odwagi i chęci podjęcia ryzyka jakby przybywało – gitara i alt wchodzą w fazę imitacji na wyjątkowo wysokich falach. Perkusja trzyma kontakt z podłożeniem, a piosenka rośnie w siłę. Na ostatnie kilka minut cała trójka może się już przełączyć w tryb swobodnego hałasowania z pikantnym posmakiem rocka. Druga improwizacja początkowo studzi emocje – elektroakustyczne preparacje na gryfie gitary, prychy i szmery z tuby, drżenie perkusjonalii. Flow wypełza ze swojej skorupy, niczym wielki ślimak złakniony zielonej trawy. Skupienie, tajemnica, rezonujące efekty dźwiękowych preparacji – improwizację budują naprawdę drobne elementy. Zwrot akcji następuje w momencie, gdy Saavedra na moment zostaje sam. Caicedo i Pricto powracają po ułamku sekundy, pełni para-perkusyjnych fraz. Nowy deal pachnie świetną kooperacją i plamami urokliwej imitacji. Emocje rosną, tempo także. Gitara repetuje frazę jak opętana, alt tańczy i śpiewa. Faza fire music, tak jak w pierwszej części, finalizuje improwizację, znów upstrzoną śladami dobrej, rockowej ekspresji.

W trzecią fazę koncertu muzycy wchodzą nad wyraz energicznie, bez specjalnej introdukcji. Dużo otwartego jazzu na gryfie, saksofonowe oddechy na sporej dynamice i kompulsywny drumming, nie bez prób preparacji. Faza tańca, ochrypłych pokrzykiwań gitary, całkowicie wyzwolonego bębnienia. Pod koniec odcinka zwierają szyki i sieją spustoszenie ognistymi frazami, szczególnie ze strony Caicedo! Finałową część koncertu muzycy rozpoczynają z pewną dozą autoironii. Rzucają w siebie frazami spod kolana, dobrze reagują - seria bystrych pytań i jeszcze celniejszych odpowiedzi. Znów opowieść smakuje jazzem, tu kreowanym szczególnie swobodnie i bezpretensjonalnie – lazy & crazy! Po kilku pętlach dramaturgicznych dywagacji narracja wybiera swój ostateczny szlak. Pricto sięga po ostre frazy typowe dla altu Johna Zorna, gitara strzela petardami jazz-rocka, perkusja trzyma serce opowieści spoconymi pałeczkami. Dobry finał jeszcze lepszego koncertu – dużo emocji saksofonu, szczypta wyrachowania gitary i końcowy ogień perkusji. Good job!


wtorek, 28 lipca 2020

Ternoy, Orins and Cruz as TOC! A double psychodelic trip to the gate of impro! Break On Through To The Other Side!


Czy myśleliście kiedyś, jak brzmiałaby muzyka osławionej grupy The Doors, gdyby jej twórcy definitywnie przekroczyli owe równie słynne drzwi do wiecznej percepcji? A czy kiedykolwiek zastanawialiście się, co by się stało ze słynnym warholowskim bananem z okładki płyty The Velvet Undergroud And Nico, gdyby Lou Reed, John Cale i reszta załogi kardynalnie postawili na swobodną improwizację? Być może odpowiedzi na te dziwne (jakże kwaśne!) pytania poznać możemy słuchając dwóch najnowszych płyt francuskiego tria Toc!

Jérémie Ternoy (piano Fendera), Ivann Cruz (gitary) i Peter Orins (perkusja), pod skromnym akronimem Toc, funkcjonują już artystycznie od ponad dekady, a dwie najnowsze ich płyty, którym za moment poświęcimy mnóstwo czasu, to siódma i ósma pozycja w dorobku zespołu. Petera Orinsa znamy na tych łamach doskonale (głównie wszak z incydentów free improv), gitarzyście Cruzowi także poświeciliśmy już onegdaj kilka salw recenzenckich zachwytów. Nie wiele wiemy natomiast o pianiście Ternoyu, ale już teraz zapewniamy, iż po lekturze i odsłuchu płyt, owa niewiedza będzie stanem definitywnie minionym. Wydawcą nagrań jest świetnie nam znany francuski label Circum-Disk, a płyty CD będą miały swoją światową premierę na początku września.

Zapraszamy do krainy hipnotycznego post-rocka, połamanego post-jazzu i wszelkich odmian kwasowości w muzyce. Posmak legend rocka, wspomnianych w preambule tego tekstu, będzie nam bowiem towarzyszyć nieprzerwanie w trakcie odsłuch obu nowych płyt Toc. A ich nieco pandemiczne tytuły nie pozwolą nam nawet na moment zapomnieć, jak wygląda świat za oknem.




Indoor

Zaczynami od Toc w wersji saute! Ternoy – Fender Rhodes, piano bass, moog i fortepian, Cruz – gitara elektryczna i akustyczna, Orins – perkusja. Osiem utworów (skomponowanych Improwizacji?), 41 i pół minuty muzyki. Nagranie studyjne z roku 2019.

Muzycy budują swoją Indoor drama bardzo pieczołowicie. Utwory nieparzyste, to krótkie interludia, utwory parzyste, to samo mięcho! A w drugiej części płyty, już wyłącznie … to drugie! Mechanika fenderowego prądu stałego (te dźwięki nie mają w ogóle wymiaru akustycznego!), szelest perkusji i elektryka swobodnej gitary – dobrze zakwaszone post-fussion zaprasza nas do środka! Drugi utwór zabiera nas na bystry trip bez słowa wyjaśnienia – szybkie intro płynnej gitary, linia basu podawana z klawisza i rytm rocka wijący się spod upoconych pach perkusisty. Acid post-jazz-rock, który narasta z mocą davisowskiego Dark Magus! Pozornie filigranowa gitara kręci pętle ze zwinnością najlepszej kurtyzany świata, a klawisze błyszczą olejem silnikowym. Orins, niczym tłusty pająk buduje bezmiar sieci, którą ogarnia szaleństwa Cruza i Ternoya. Tak brzmieć mogliby The Doors bez Jima Morrisona, wyposażeni wszakże w cały arsenał jego medykamentów stymulujących kreatywność. Hipnotic dance for loosers! Na finał tej części wspaniała pyskówka gitary i fendera!

Kolejne short story stawia na ambient gitary i smugi cienia malowane czarnymi klawiszami. Ten tajemniczy sen nie jest udziałem perkusji. Ta ostatnia jedynie pręży muskuły, by od samego startu utworu czwartego… podać bystry rytm! Gitara czyni to samo, a plamy ciepłego moczu zdają się spowijać podłogę studia nagraniowego. Mantra złych chłopców nabiera niezbędnej siarczystości. Serce perkusji bije niczym metronom. Na stronie ktoś zdaje się grać trzecie pasmo kwasu, ale nie wiemy, kto zacz. Narracja toczy się od ściany do ściany – muzycy szukają zwady, ich narzędzia pracy kotłują się i plączą w zeznaniach. Muzyka eksploduje! Tymczasem krótkie interludium perkusji i basu, upstrzone elektrowstrząsami gitary, płynnie przenosi nas do szóstej opowieści (muzycy nie trwonią tu czasu na przerwy pomiędzy utworami!). Ambientowy psychodelik podawany wprost do uszu! Gdy znamiona rytmu pojawiają się na horyzoncie, nie mamy już wyboru. Riders On The Storm bez kropli wody prowadzą nas do ekscytującego miejsca, pełnego rockowego hałasu gitary, pulsującej magmy fendera i strzałów perkusji, ostatniej żywej istoty na tej planecie. Przed nami ściana dźwięku, a zaprzyjaźniona załoga The Doors odpada po drodze. Siódma pieczęć bólu – gitara świszcze ciepłym prądem, fender buduje pasma post-rytmu, perkusja krwawi mulistą cieczą. Każdy z instrumentów plecie swoją mantrę improwizacji, część z nich multiplikuje się – w sumie słyszymy cztery pasma dźwiękowe, nie licząc perkusji. Zdaje się, że cała historia kreatywnego fussion niesie Toc na ramionach i wyje z zachwytu! Ósmy epizod, jak coda… Klawisze pulsują martwym rytmem, gitara plami obficie, bogate perkusjonalia stymulują grozę finałowej ballady. Relaxing in post-oriental tiredness! Nierówny oddech (efekt końcowych wybuchów endorfin?) zdaje się doskwierać wszystkim, po obu stronach nieistniejącej sceny. Ostatni dźwięk smakuje kolejną nierozwiązaną tajemnicą.




Closed for Safety Reason

Tym razem Toc w wersji rozbudowanej, a w roli gości - na saksofonie altowym i tenorowym Dave Rempis, a w ostatnim utworze, także na saksofonie tenorowym - Sakina Abdou. Cztery skomponowane (?) improwizacje, 52 i pół minuty muzyki. Dodajmy, iż Cruz grał będzie tylko na gitarze elektrycznej, a Ternoy nie użyje tym razem mooga, ani fortepianu, reszta jak wyżej. Nagranie studyjne z roku 2019.

Od pierwszej sekundy słyszymy, iż panowanie nad nami rozpoczyna zwarty, kwartetowy strumień gęstej, improwizowanej fuzji rocka i jazzu. Fender buduje masywny flow basu, czerstwy drumming stawia zasieki, dronizujący saksofon zawłaszcza wyższe partie przestrzeni dźwiękowej, zaś ekspresyjna, płynna gitara topi się w czeluści post-rockowych eksperymentów, niepozbawionych elektronicznej poświaty. Każdy z muzyków buduje swoją improwizację, a każda z nich wplata się pomiędzy szprychy współpartnerów. Nieustające pasmo mikro erupcji pięknie przygasa w połowie szóstej minuty, czara psychodelii rozlewa się całą szerokością ulicy, po czym utwór pięknie dogorywa. Druga przygoda zaczyna się piskami i zgrzytami elektroakustycznej proweniencji. Saksofon buduje free jazzowe pasmo, reszta instrumentów zagęszcza ścieg i hałasuje, stoi wszakże w miejscu i czeka na sygnał z departamentu rytmu i dynamiki. Po pewnym czasie Orins spełnia oczekiwania tłumu i wraz niskimi klawiszami fendera rusza w podróż. Free-noise-jazz quartet zdaje się miażdżyć wszystko, co napotyka na swoje drodze. Po kilku przebiegach ów wulkan ekspresji zmysłowo przygasa w obłokach gitarowego post-ambientu.

Sucha tuba saksofonu i woda lejąca się przez gitarowe pick-upy czynią wprowadzenie do najdłuższej opowieści. Obok szelest percussion i szum wystudzonego fendera. Po upływie trzeciej minuty ten ostatni wypuszcza na pierwszą linię frontu basowy przebieg. Cała czwórka muzyków pięknie kręci loda narracji. Free jazzowy saksofon pędzi samym środkiem, na flankach eksplodują kolejne epicentra psychodelii. W połowie siódmej minuty muzycy osiągają stan wrzenia. Bas fendera nie oddaje batuty szefa przedsięwzięcia. Jego jazzy taste rozpoczyna małą batalię z wyjątkowo kwaśną ekspozycją gitary. Każda wojna wymaga ofiar – flow gaśnie, stylowo obumiera do poziomu ciszy, a rolę przewodnika duchowego przejmuje mantryczny drumming. Zabawa zaczyna się jakby od nowa – post-dark ambient w elektroakustycznej poświacie. Pierwszy wybudzać zdaje się saksofon, któremu wtóruje spowolniony błysk gitary i kropelki potu na klawiaturze fendera. Perkusja włącza tryb nieustannych powtórzeń, very hypnotic trip! Kwartetowy Toc być może osiąga właśnie najpiękniejszy moment swojego krótkiego życia – pętle z dołu do samej góry, soczyste reakcje. Zaraz potem do brygady dokleja się drugi saksofon i Toc rozpoczyna swoje życie kwintetowe. Najpierw jednak cisza ambientu, filigranowe pulsacje z klawiatury, leniwa, na poły śpiąca elektroakustyka zaczynają lepić się w jeden strumień fonii. Dark dreaming for lazy busters! Wyraźna linia basu rodzi się dopiero w połowie piątej minuty, powtarza frazy i kreuje nową opowieść. Gitara zdaje się być wyjątkowo łagodna, co innego dwa rozjuszone tenory, które rozpoczynają bystry taniec. Perkusja bije na alarm, a fender śpiewa na boku. True psycho drive prze ku zatraceniu. Piękny, rozchełstany strumień kwaśności z rockowym posmakiem naspidowanego The Velvet Undergroud! Z czasem flow gęstnieje i coraz efektowniej hałasuje! Saksofony na ostrym wydechu toczą bratobójczą potyczkę ku chwale improwizacji. Po upływie kwadransa czynności w zakresie finalizacji spektaklu biorą na siebie gitara i perkusja, by po paru głębszych oddechach skutecznie zwieńczyć owe dźwiękowe szaleństwo.


czwartek, 23 lipca 2020

Dead Neanderthals! Humanization 4tet! Nuno/ Lärmschutz! Discordian Wind Quartet! Pumkin! Atkins & Clarke! Dial! The Dinner Party! The July Morning Summary!


Nasza obecna new normal reality redefiniuje codzienność, niweczy sens wszelkich planów, niczego jednak nie redukuje w podkaście muzyki improwizowanej – dźwięków wciąż przybywa, a recenzenci nie nadążają z dostarczeniem nowych wskazówek jakościowych tym, którzy chcą ów wrzący tygiel emocji w jakikolwiek sposób ogarnąć.

Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak niezwłocznie przystąpić do lipcowej zbiorówki recenzji płyt świeżych i najświeższych, które przewaliły się po odtwarzaczach redakcji, niektóre nawet z siłą wodospadu! Dziś bez stylistycznej myśli przewodniej, z gwarancją wszakże dużych emocji. Zaczniemy bardzo głośno, dobitnie, acz z niskim udziałem akcji improwizowanych, zakończymy zaś w błogim cieple open jazzu, który skutecznie releguje wszelkie ambiwalencje.

Piorunujące otwarcie zapewni nam nasz ulubiony duet z Holandii, potem przez dłuższy moment pozostaniemy na Półwyspie Iberyjskim, zrobimy krótki skok do Norwegii, by naszą podróż skończyć kilkoma bystrymi nagraniami ze Zjednoczonego Królestwa. A zatem – muzycy do instrumentów, pismaki do piór, a potencjalni nabywcy dźwięków – na zakupy!




Dead Neanderthals  Blood Rite (Utech Records, Kaseta/DL 2020)

Na estetyczne i foniczne oczyszczenie receptorów słuchu zapraszają nas Otto Kokke na syntezatorze i René Aquarius na perkusji oraz wokalu. Tym razem nasi ulubieni dźwiękowi terroryści i konceptualiści zapraszają na 27-minutową podróż w jednym akcie, powstałą jak zawsze w okolicznościach holenderskiego White Noise Studio.

Rytmiczne uderzenia w masywny zestaw perkusyjny i gigantyczny jęzor syntezatora, który brzmi swym najniższym z możliwych pasm fonii. Zdaje się, że stoimy u bram piekła, a potem robimy ogromny krok do przodu! Syntezator charczy, buduje dron z mułu, gliny i grobowych wnętrzności, perkusja pracuje zaś równo w repetytywnych konwulsjach. Dramaturgię chwili multiplikuje głos drummera (krzyk? pre-growl?). Doom & harsh in Apocalipse now! – wszystko żyje tu życiem prawdziwie pośmiertnym. Raz na kilka minut narracja skrzy się jakimś tajemniczym nowym elementem, ale po kilku meta pętlach wszystko wydaje się wracać do karkołomnej normy tego dźwiękowego spektaklu. W dziesiątej minucie na moment milknie perkusja, a dron syntetyki staje w miejscu i skowycze o kilka oktaw wyżej, ale też pyta o kierunek dalszej drogi. Ta pierwsza potrzebuje aż trzech minut, by na powrót wybić się ponad zgiełk syntezatora. Wraz z jej kardynalnym rytmem powraca też metafizyczny krzyk wprost z gardła drummera.

Po dwudziestej minucie tętno serca perkusji nabiera jeszcze bardziej czerstwej rytmiki. Dron syntetyki zaczyna sprawiać wrażenie, jakby miał ostatecznie zastygnąć. Analogowa zgrzebność chwili buduje nowy wymiar dramaturgiczny tej szalonej opowieści. Jak kruszący się beton, jak eksplozja elektrowni atomowej, która dokonuje się na zwolnionych obrotach. Muzyka nabiera charakteru definitywnie ostatecznego. Rządzi nami, niczym starotestamentowy bóg, który oferuje jedynie karę. Ta historia dokonuje swojego żywota mniej więcej na pięć kwadransów sekund przed napływem ostatecznej ciszy. Perkusja milknie, syntezator kona, wreszcie głucha syntetyka przybiera barwy bolesnej ciszy. Oto po raz kolejny Dead Neanderthals postawili nas pod ścianą i całkowicie zredefiniowali nasz ogląd rzeczywistości. Wydają się być wciąż groźniejsi niż osławiony Covid-19.




Humanization 4tet  Believe, believe (Clean Feed, CD 2020)

Trzymamy poziom emocji, choć zdecydowanie zmieniamy stylistykę. Rasowy free jazz, oparty o skomponowany materiał, proponuje nam portugalsko-amerykański Humanization 4tet, który istnieje już kilkanaście lat i właśnie dostarcza nam swoją czwartą płytę. Moc sprawcza przedsięwzięcia, to Luís Lopes – gitara elektryczna, któremu partnerują: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Aaron Gonzalez – kontrabas oraz Stefan Gonzalez – perkusja. Nagranie z lata 2018 roku, poczynione w okolicznościach studyjnych Nowego Orleanu. Sześć kompozycji, 35 minut i 10 sekund.

Płytę zaczyna kompozycja obca, który wybudzi ze letargu nawet umarłego. Dynamiczny, melodyjny temat i niemal funkowy groove. Opowieść inicjuje śpiewny saksofon, mocna, akustyczna sekcja stawia zasieki, a gitara z prądem pcha wszystkich w eksplozywne tango. Temat powraca raz za razem, ale solą tego momentu, jak i wielu w trakcie całej płyty, są improwizacje saksofonisty i gitarzysty. Ponieważ jednak prawie wszystko dzieje się tu na dużej dynamice, nie ma czasu na antrakty solowe. Improwizacje toczą się symultanicznie, a momenty, gdy którykolwiek z artystów milknie należą do rzadkości. Owa programowa kolektywność, to jeden z elementów, który konstytuuje jakość tej muzyki.

Drugi utwór pachnie post-rockiem. Sam temat podany jest bardzo swobodnie, skory na wszelkie interpretacje. Muzyka bucha ogniem, choć wieńczy ją post-bluesowe spowolnienie. Trzecia kompozycja zaczyna się wręcz dancingowo, ale szybko wpada w wir ekspresyjnych podmuchów tenoru, wspartych żelazną sekcją rytmu. Kluczem do tej części jest fantastyczna ekspozycja Lopesa, który razi psycho-rockowymi emocjami. Czwarty i piąty utwór otwierają amerykańscy bracia (synowie Denisa!). Najpierw koncentrujemy się na spokojnym, niemal balladowym saksofonie, który dość szybko łapie post-aylerowskiego bakcyla mistycyzmu, a w piątej części natrafiamy na dynamiczną i rytmiczną pracę sekcji, funkująca gitarę i tenże saksofon, który zdolny jest skruszyć każdy mur. Znów świetny moment Lopesa, który snuje abstrakcyjną, nieco separatywną opowieść, którą świetnie kontrapunktuje tenorzysta. Każdy z wątków ma tu swoją wartość, a dyspozycja dnia każdego z muzyków gwarantuje nam mistrzowskie wykonanie. Ostatni utwór zdaje się, że konsumuje wszelkie walory Believe, believe. Pokaz warsztatu, wyobraźni, no i przede wszystkim świetnej kooperacji wewnątrz kwartetu. Ogniste pętle narracji, bystre interakcje i na ostatniej prostej jurny, free jazzowy galop.




Jorge Nuno/ Lärmschutz  Faux Amis vol. 15 (Faux Amis, Kaseta/DL 2020)

Wątek portugalski kontynuujemy w okolicznościach na póły holenderskich. Tamtejszy label Faux Amis dostarcza nam dość regularnie splitowych kaset, na których łączy nagrania własnej formacji Lärmschutz z dokonaniami zaproszonego gościa (gości). Tym razem w tej roli gitarzysta z Lizbony Jorge Nuno, którego znamy z ekspresyjnych, psychodelicznych improwizacji zakrapianych rockową estetyką. Tu proponuje on nam improwizacje na gitarę akustyczną, powstałe w domowych, jakże pandemicznych okolicznościach minionej wiosny. Na drugiej stronie kasety rzeczony Lärmschutz, tym razem w akustycznym, równie swobodnie improwizującym duecie - Rutger van Driel na puzonie oraz Stef Brans gitarze lub mandolinie.  Obie strony kasety trwają po 29 minut i kilkadziesiąt sekund.

Portugalczyk stawia na rozwiązania minimalistyczne – drobne preparacje smyczkiem po strunach, kilka zjawisk mechaniki użytkowej, smukłe flażolety i chytre półakordy, zabawy w echo i rezonans, ale także garść zwykłych fraz czynionych kostką lub palcami. Improwizacje są dobrze skonstruowane, przemyślane, nie bez prób budowania tzw. narracji właściwej. Tak dzieje się choćby w trakcie trzeciej części, która ma posmak psycho-rockowej ballady. W kolejnej muzyk proponuje samoodychające, suche frazy, które przypominają porannego bluesa odartego z przyjemności wieczornego pijaństwa, po czym nabierają cech post-rockowej piosenki bez tekstu. Na koniec muzyk powraca do preparowania dźwięku i gry z rezonującymi strunami. Natrafiamy także na kilka ciekawych niuansów brzmieniowych, powstałych już za progiem gitarowym, które udanie reasumują bystrą, półgodzinną improwizację.

Strona holenderska także stawia na pełną akustykę – oddechy suchego puzonu i gitarowych preparacji. W tej koncepcji same dźwięki wydają się być ornamentami, które zdobią ciężką pracę fizyczną improwizatorów. W dwóch utworach w miejsce gitary pojawia się mandolina. Muzyka nabiera lekkości i zdaje się być bardziej śpiewna. Puzon, jakby w rekontrze, także zaczyna frazować z odrobinę większą dawką dźwięku i melodyki. W drugiej części Improwizacja nawet nabiera w usta spore porcje bluesowych emocji, w trzeciej zaś skrzy się niebanalną melancholią. Artyści pozwalają sobie także na momenty bardziej dynamiczne, dzięki czemu ich półgodzinna porcja muzyki liczyć może na wiele ciepłych słów recenzenta. Najłagodniejszy jest ostatni odcinek tej opowieści – puzon skacze do samego nieba, a gitara nostalgicznie łka i zawodzi.




Discordian Wind Quartet  Live At Magia Roja (Discordian Records, DL 2020)

Barcelona! Klub Magia Roja! Zapraszamy na kolejny odcinek niekończącego się serialu artystycznych aktywności El Pricto! Tym razem wenezuelski saksofonista wciela się w rolę kompozytora i dyrygenta formacji nazwanej Discordian Wind Quartet: Fernando Brox - flet, Jordi Santanach – klarnet basowy, Pol Padrós – trąbka oraz Aram Montagut – puzon. Koncert, który odbył się w czerwcu ubiegłego roku, składa się z ośmiu utworów, trwa około 48 minut.

Kwartet instrumentów dętych bez saksofonu?! Tylko w Barcelonie! Intrygujący, tajemniczy, nieoczywisty koncert, który być może uznać winniśmy za jedną najspokojniejszych płyt w całym katalogu Discordian Records. Choć zaczyna się nad wyraz … niespokojnie.  Flet, puzon, klarnet i trąbka śpiewają dętą piosenkę, z połamanym rytmem i technikami artykulacyjnymi, budowaną metodą ciągłych zmian i dramaturgicznych zaskoczeń – typical beauty of Pricto! Rodzaj chamber music z post-jazzowymi inkrustacjami, gotowymi w każdej sekundzie burzyć pozorny ład kameralnych fraz. Tu, na starcie koncertu, opowieść nabiera mroku (patrz: tytuły!), brudzi swoje brzmienie i sączy złowrogi jad. Kolejne epizody, to próby systematycznego wychodzenia z owego dark suspens. Krótkie, urywane, na poły taneczne frazy – szybkie wdechy i efektowne wydechy - to pomysł na drugą część. Trzecia zdaje się być nieco frywolna, a muzycy bawią się w skomponowane call & responce. Płyną wysokim wzgórzem, częściej stają na placach, niż szukają pozycji na kolanach. W czwartej opowieści prym wiedzie trąbka - reszta instrumentów drży lub podśpiewuje, a z całości sączy się molowy nastrój i dramaturgiczne zwątpienie.

W drugiej części koncertu dyrygent pozostawia muzykom odrobinę więcej swobody w zakresie improwizacji, tak indywidualnych, jak i kolektywnych. Nie zmienia to jednak faktu, iż frazy grane unisono pozostają zasadniczą treścią tej opowieści. Stabilne pasaże, rozsądek chwili - każda salwa muzycznego temperamentu bywa tu komentowana frazą wprost z batuty dyrygenta. Narracja toczy się na delikatnie zaciągniętym ręcznym, a gros emocji zdaje się być poupychanych po kieszeniach. Intrygująco robi się w części siódmej - szumy w tubie, oddychająca cisza w wentylach, garść drobnych preparacji. Kameralna sonorystyka z ciszą w roli piątego instrumentu. W ostatniej części muzycy wypuszczają więcej pary z ust – pijackie półśpiewy, zalotne frazy, podawane nawet z czymś na kształt rytmu. Wybudzenie z letargu nie trwa jednak długo. Kwiecista opowieść wydaje bowiem z siebie ostatnią frazę – ostry dźwięk pod sam sufit Magia Roja.




Pumkin  The Best of Pumkin (Dugnad Records, DL 2020)

Czas na nowe nazwiska europejskiej muzyki improwizowanej, przynajmniej na tych łamach! Trio zwie się Pumkin, a personalnie tworzą go: Joel Ring – wiolonczela, Karl Hjalmar Nyberg – saksofon oraz Ole Morten Vågan – kontrabas. Jesteśmy w Oslo, w miejscu zwanym Studio Paradiso, jest początek marca 2018 roku. Muzycy proponują nam pięć improwizacji (być może delikatnie predefiniowanych), które trwają niewiele ponad 30 minut. Tytuł płyty zdaje się być nieco przewrotny, albowiem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż to debiutanckie nagranie tria.

Open jazzy chamber buduje kontrabasista, który równie dobrze kreuje zwinne pizzicato, jak i pracuje smyczkiem nie szczędząc post-barokowych emocji, wiolonczelista zdolny do wszystkiego, płynący często szerokim korytem, czasami uroczo post-ambientowym, wreszcie saksofonista, który zdaje się być zarówno bystrym kolorystą, jak i zaskakującym dzikim zwierzakiem, któremu niewiele brakuje do ognia free jazzu. Dramaturgiczną bazą dla Pumkin pozostaje kolektywna improwizacja, świetnie skomunikowana wewnętrznie, gdzie każda akcja liczyć może na adekwatną reakcję.

Od pierwszego dźwięku Skandynawowie kreują gęsty, zwinny flow, pozbawiony choćby źdźbła słodyczy. W pierwszej części znakiem jakości stemplujemy zadziorny dialog kontrabasu i cello. W drugiej na obu gryfach pojawiają się smyczki, opowieść nabiera kameralnego uroku i pełna jest drobnych, molekularnych fraz. W połowie opowieści muzycy zwalniają, a po kilku mrugnięciach okiem, ruszają w imponującą mantrę repetycji i wyłącznie błyskotliwych fraz. Trzeci odcinek znów łyka więcej jazzu, pojawiają się akcenty percussion (zapewne na pudle kontrabasu) i piękne, zadziorne frazy wiolonczeli. Z kolei czwarta część zaczyna się na samym dnie kontrabasu, z którego smyczek wydobywa moc niepokojących dźwięków. Czynione w pełnym skupieniu call & responce także domaga się stempla najwyższej jakości. Free chamber wybucha tu z pełną mocą, a w tubie saksofonu rodzą się emocje godne free jazzu! Kontrabas i cello piszczą jak małe kociaki! Wreszcie finał, stonowany, prawdziwy dark chamber z post-barokowymi akcentami. Na ostatniej prostej każdy imituje tu każdego. Pełna symbioza.




Matt Atkins/ Martin Clarke  Six Decisions (MRM Recordings, CD 2020)

Przenosimy się do Londynu. Nagranie powstałe w okolicznościach studyjnych, w miejscu zwanym The Music Room, na początku 2019 roku. Matt Atkins zagra na perkusji, instrumentach perkusyjnych, będzie także używał taśmy (magnetofonu, po prawdzie) i elektroakustycznych obiektów, zaś Martin Clarke - w trakcie sześciu bardzo swobodnych improwizacji - używał będzie saksofonu. Całość odsłuchu nie zajmie nam więcej niż 34 minuty.

Sześć Decyzji, to swobodna, grana na ogół na sporym luzie, niezobowiązująca improwizacja dwóch artystów, którym donikąd się nie spieszy. Muzyka, która ponawia pytanie o rolę i zakres aspiracji dźwięków syntetycznych w zetknięciu z żywymi instrumentami. I znów karkołomna teza redakcji, iż te pierwsze świetnie zdają egzamin, jako metoda poszerzenia artystycznych środków wyrazu, nie zaś główna treść improwizacji, zdaje się odnajdywać na tej płycie kolejny dowód rzeczowy w sprawie.

Niedługa płyta dwóch Panów wskazanych w preambule tego tekstu bez trudu odnajduje nasz skromny entuzjazm, gdy elektroakustyczna poświata zdaje się być świetnym tłem dla improwizacji żywych perkusjonalii i saksofonu. Tak dzieje się w utworze pierwszym, który stanowi bystre free improv z ciekawymi kontrastami i dysonansami estetycznymi, gdzie percussion intrygująco mąci, a saksofon konsekwentnie porządkuje narrację. Równie dobrze muzyka Atkinsa i Clarke’a prezentuje się w trzeciej części, gdy muzycy zdają się zagłębiać w estetyce kind of free jazz, a całość narracji niepozbawiona jest molowego posmaku melodyki godnej Krzysztofa Komedy. W czwartej części opowieść płynie niemal wyłącznie akustycznym korytem, a w ostatniej broczy po kolana w szumach i szmerach, bystrze szukając inspiracji dramaturgicznej w dźwiękowych preparacjach. Szczególnie podoba nam się wtedy minimalistyczny saksofon, pracujący niemal wyłącznie na wdechu. Jakby w opozycji do wyżej wspominanych momentów, w utworze drugim za sterami odnajdujemy elektroakustyczne obiekty, które nie wydają się łase na interakcje z żywym dźwiękiem saksofonu, w piątym zaś pojawiają się dźwięki z magnetofonu kasetowego, których rola w narracji nie zostaje zbyt precyzyjnie nakreślona. 




Sue Lynch/ Dawid Frydryk/ Dave Fowler/ John Edwards  Dial  (FMR Records, CD 2019)

Pozostajemy w Londynie, zmieniamy tylko miejsce – świetnie nam znany klub Iklectik. Na scenie kwartet Dial, który tworzą: Sue Lynch – saksofon tenorowy, klarnet i flet, Dawid Frydryk – trąbka i flugelhorn (muzyk pochodzący w Wrocławia!), John Edwards – kontrabas oraz Dave Fowler – perkusja. Na srebrnym krążku dostajemy po prawdzie nagrania z dwóch różnych koncertów – krótsza improwizacja z roku 2018 i dłuższa, być może cały koncert, z roku 2019. Całość trwa około 48 minut.

Dial, to przykład muzyki improwizowanej, silnie osadzonej w estetyce jazzowej, której naczelną konstytucją jest prawdziwie realny kolektywizm. Równość wobec praw improwizacji, wobec każdego dźwięku i rozwiązania dramaturgicznego. Słucha się tego doskonale, co unaocznia już pierwszy utwór. Muzycy produkują małe frazy, macają się wzajemnie, sprawdzają dyspozycję dnia. Rwany, bystry tenor, śpiewna trąbka, wreszcie sekcja serca i ognia, z masywnym, jedynym w swoim rodzaju kontrabasem Johna Edwardsa. Post free jazz z otwartą głową i dobrymi płucami, bez pustych przebiegów, pełen niuansów i dramaturgicznych perełek. Ozdobą tej części płyty zdaje się być nade wszystko solowe expo smyczka na gryfie kontrabasu - piękne, brudne, meta barokowe pasaże.

Druga część zaczyna się w ciszy oczekiwania. Swobodna spirala narracyjna, która nakręca się jakby samoistnie, w konsekwencji kolejnych akcji i interakcji muzyków. Opowieść budowana z puzzli, które niemal idealnie do siebie pasują. Bystre kipiele emocji, godne klasyki free jazzu, kontrapunktowane są tu post-kameralnymi spowolnieniami (niezastąpiony smyczek Edwardsa!), które skrzą się także indywidualnymi stemplami jakości. W połowie siódmej minuty czyni tak trębacz, parędziesiąt sekund później tenorzystka, która świetnie wykorzystuje smyczkowy podkład. Dużo dramaturgicznej kreacji bierze tu na siebie kontrabas, ale to dla nas żadne zaskoczenie. Dwa istotne momenty ma także Lynch, gdy ciągnie samotnie jarzmo narracji, raz proponując bystrą sekwencję dźwięków na tenorze, innym razem, już pod sam koniec koncertu, na klarnecie. Po upływie trzydziestej drugiej minuty kwartet przełącza się na tryb fire music, opowieść dostaje dodatkowego kopa rytmicznego, swoje trzy gorsze wrzuca wspomniany klarnet, po czym opowieść przechodzi w stadium gaszenia płomienia narracji. Znów wszystko dzieje się tu bardzo kolektywnie, choć nie sposób nie podkreślić paru pięknych fraz trąbki.




The Dinner Party  Wednesday Afternoon (FMR Records, CD 2020)

Na ostatniej dziś płycie barwy brytyjskie reprezentują wydawca i saksofonista (po części także pianista), ale samo nagranie powstało we Włoszech, w miejscowości Monopoli (Eticarte Waveahead Studio, sierpień ubiegłego roku). Trio The Dinner Party w składzie: Vladimir Miller – fortepian, Adrian Northover – saksofon altowy oraz Pierpaolo Martino – kontrabas. Muzycy proponują nam osiem kompozycji (dwie autorstwa pianisty, pozostałe, to dzieło wszystkich muzyków, zatem z improwizacją, jako główną metodą twórczą), które trwają około 48 minut.

Zgodnie z informacją zawartą w preambule całego tekstu, dzisiejszą opowieść kończymy w klimatach open jazzu. Środowe Popołudnie chwilami haczy nawet o jazzowy mainstream (choćby w kompozycjach pianisty, dobrych do tańca i śpiewania, niczym evergreeny Krzysztofa Komedy!), ale szczęśliwie daleko mu do idiomu ECM-owskiej nudy. Klasa muzyków czyni jednak wiele (tego Pana na saksofonie cenimy sobie szczególnie!), a wystarczy sięgnąć po ostatni, najdłuższy utwór, by przekonać się, że The Dinner Party, to zdecydowanie coś więcej niż jazz, nawet ten najbardziej otwarty.

Kompozycje na płycie, te tworzone kolektywnie, to bardziej scenariusze, luźne zapiski tego, jak przebiegać ma proces budowania narracji i kreowania improwizacji, zarówno tych solowych, jak i kolektywnych. Pianista wychowany być może na klasyce i warsztacie rosyjskich konserwatoriów, dba tu o każdy niuans dramaturgiczny, dużo oryginalności i pomyślunku prezentuje kontrabasista, a klasa saksofonisty nie wymaga rekomendacji, nawet wtedy, gdy jego altowy instrument po prostu śpiewa melodię. Dowodem na kreatywność kontrabasisty niech będzie utwór czwarty, w którym flow opowieści buduje wyjątkowo zwinne szarpanie za struny. Jeszcze wcześniej, w trzecim, cała rytmika zdaje się być ciekawie poszarpana, w czym jego udział wydaje się niepodważalny. Kolejnym stemplem jakości może być utwór numer pięć, niepozbawiony pianistycznych preparacji, znów z bystrym pizzicato i wyjątkowo dynamicznym saksofonem, niemal z posmakiem rockowej ekspresji. Muzycy równie dobrze radzą sobie z tajemniczą melancholią, jaka dopada ich w szóstej opowieści. Wreszcie, wspomniana już ostatnia, ponad 11-minutowa kompozycja. Zaczyna się wymianą krótkich fraz, z pogłosem - filigranowy flow, ale budowany z odpowiednią dynamiką. Po chwili wchodzi smyczek, emocje rosną, a do ognia dorzuca saksofon. Po fazie post-barokowego spowolnienia, trio rozlewa się w szeroki strumień open jazzu i z nostalgicznymi emocjami zwinnie dociera do ostatniego dźwięku.



poniedziałek, 20 lipca 2020

Scrambled Harmonies! Stella Art! A Pearl in Fury!


Amsterdamski klub Zaal 100, to jedno z ciekawszych miejsc na europejskiej mapie koncertowej free jazz/ free improv. Trafiamy do niego już w roku 2020, jeszcze przed wybuchem pandemii, a na scenie odnajdujemy frapujący kwintet niemal samych naszych znajomych, ukrywający się pod nazwą własną Scrambled Harmonies: na kontrabasie i małej elektronice - Raoul van der Weide, na perkusji – Onno Govaert, na fortepianie i keyboardzie - Nico Chientaroli, na gitarze – Henk Zwerver, wreszcie na saksofonie tenorowym, jedyny debiutant na naszych łamach - Andrius Dereviancenko.

Płytę wydaną własnym sumptem muzycy nazwali Stella Art (CD, 2020), a składa się ona z sześciu improwizacji, na ogół dość swobodnych (all music by the musicians), które trwają łącznie 44 minuty i 6 sekund.




Od pierwszej pętli narracyjnej muzycy budują gęsty, naładowany dźwiękami flow, acz jednocześnie nad wyraz lekki, zwiewny, upstrzony plamami elektroniki (van der Weide!), pełny perkusyjnego rozgardiaszu, pląsających strun i zawodzącego dęciaka. Opowieść nabiera masy i dynamiki z gracją baletnicy, w ramach bezwzględnie kolektywnych działań muzyków. Kierunek rozwoju ekspozycji, to zdecydowanie free jazz! Drugi utwór otwierają wspólnie kontrabas i fortepian. Ślą nam moc jazzowych abstrakcji. Plamy gitary pasują do nich niemal idealnie. Leniwa początkowo narracja, odrobinę post-balladowa i tu nabiera bystrej dynamiki, szczególnie w momencie, gdy za dźwięki odpowiedzialni są już wszyscy artyści na scenie. W roli szczególnie jątrzącego - saksofon, w roli cerbera dramaturgii - gitara. Formuła open jazzu z czasem zaczyna zionąć ogniem (ach, ten tenor!), by w finale nabrać ciekawego posmaku fussion (pianista przesiada się na keyboard!).

Trzecia historia rodzi w sosie elektroakustycznych preparacji. Van der Weide w formule solo, to wątek, który lubimy i szczególnie cenimy na holenderskich scenach. Pojawiają się suche struny gitary, smyczek na kontrabasie, zwinne pętle saksofonu i mały drumming po krawędziach. Flow gęstnieje (a jakże!), szybko brnąc w kierunku free jazzu, tu wszakże doposażonego w odrobinę zadumy i wieńczącego dzieło artystycznego rozchełstania. Czwartą furtkę do krainy nieskończoności znów otwiera para – tym razem gitara i perkusja! Od startu wszystko kipi tu z emocji – saksofon krzyczy pod niebiosa, a plamy elektroniki rozlewają się szerokim korytem. Kontrabas trzyma fundamenty, gitara znów dobrze szuka jazzu. Opowieść pełna swobody, nieprzewidywalności, ale i akustycznej zadziorności. Znów swoje dokłada bystry keyboard i jak zwykle kocie w ruchach perkusjonalia (ach, ten Onno!). W połowie jednej z dwóch najdłuższych ekspozycji niespodzianka – drastyczne spowolnienie, które już po paru chwilach śle do nas intrygujące plamy psychodelii, strużki post-ambientu, głównie ze strony klawiszy i saksofonu. W tle tej zadymki budzi się rytm perkusji i gitary. Narracja staje w taneczne szranki (kontrabas!), by po niedługim czasie zwinnie ugasić emocje na strunach wybrzmiewającej gitary.

Piątą improwizację kreuje solowy saksofon. Długie wprowadzenie najpierw stawia na klimat, potem na budowanie wstępnej fazy narracji właściwej. Sekcja rytmu wchodzi do gry wyposażona w dynamiczny smyczek. W mgnieniu oka dostajemy się we wrzący tygiel free jazzowych emocji (powrót piana zdaje się czynić cuda!). Finałową opowieść animuje perkusja. Ciche struny gitary, plamy saksofonu, jakże piękne wybudzenie! Open jazz na dużym luzie, bez dyktatu czegokolwiek. W roli siejącego dramaturgiczny ferment niezastąpiony Govaert! Piano stawia jednak na spokój, a gitara na akompaniament. Swoje dokłada kontrabas i doczepione do niego obiekty. Opowieść zaczyna pulsować i budzić emocje. Last minute, to kolejna już tego wieczoru mała eksplozja free jazzu. Szybko zbudowana, jeszcze szybciej zgaszona do poziomu pojedynczego dźwięku.



czwartek, 16 lipca 2020

AMM! So... Until The Next Time!


Historia formacji AMM, legendy ponadgatunkowej improwizacji, pełna jest zakrętów i tajemniczych wydarzeń. Do dziś nikt tak naprawdę nie wie, co oznacza skrót stanowiący nazwę grupy. Pierwsze lata jej funkcjonowania, które zwykliśmy także określać mianem czasów wykuwania się gatunku freely improvised music, obfitowały w szereg incydentów artystycznych i personalnych, także śmierć ojca-założyciela Corneliusa Cardew i mnóstwo innych wydarzeń, które generowały pytania, kto lub co daje intelektualne prawo do używania szyldu AMM *).

Od początku lat 80. skład grupy uformował się w trio, które funkcjonowało artystycznie niemal ćwierć wieku, by z hukiem rozpaść się do postaci duetu w połowie poprzedniej dekady **). Gdy grupa postanowiła świętować swoje 50-lecie (w roku 2016), niespodziewanie zagrała kilka koncertów ponownie ze swoim banitą Keithem Rowe ***), by znów powrócić do formuły duetu i … zagrać choćby na warszawskim Festiwalu Ad Libitum ****).

To jednak nie koniec niespodzianek. Oto bowiem, całkiem niedawno pewien internetowy szperacz (dane personalne znane redakcji) odkrył, iż AMM koncertował niespełna dwa lata temu (znów w składzie trzyosobowym!) na festiwalu w słowackiej Bratysławie. Ale to nie wszystko! Koncert został udokumentowany i wydany przez festiwalowy label! Udostępniony tylko na winylu (także w formie plików), trafia pod strzechy redakcji z półrocznym opóźnieniem, zwie się proroczo Until The Next Time i przynosi doprawdy intrygującą muzykę, która stanowi być może jeden z najbardziej intensywnych i głośnych (jak na kanony AMM) występów formacji w ostatnich latach. W kontekście owej intensywności dodajmy, iż trzy persony odpowiedzialne za te dźwięki – John Tilbury, Eddie Prevost i Keith Rowe - miały w momencie ich powstania łącznie … 236 lat! Sporym wydarzeniem jest także fakt wydania muzyki AMM poza jej macierzystym labelem Matchless Recordings (to bodaj taki trzeci przypadek w ponad półwiecznej historii grupy).




Koncert składa się z dwóch dwudziestoparominutowych odcinków (dwie strony winyla prawdopodobnie wymusiły ów podział koncertu głównego), a w wersji DL otrzymujemy jeszcze skromny 10-minutowy encore, który po prawdzie jest … solową ekspozycją pianisty. Z wypiekami na twarzy zapraszamy na szczegółowy opis tego, co wydarzyło się w trakcie NEXT Festival w Bratysławie, pod koniec listopada 2018 roku.

Until. Pierwszymi dźwiękami, jakie docierają do naszych uszu, są samplowane odgłosy serwisu informacyjnego w … języku hiszpańskim. Nobliwa spikerka informuje nas o kolejnych nic nieznaczących epizodach w dziejach truchlejącej ludzkości. Wokół szumią perkusjonalia, które zdobią pojedyncze akordy fortepianu. Ceremonia trwania dźwięków AMM rozpoczyna się! Gitarowy pick-up warczy i szeleści, talerze rezonują, fortepian oddycha w oczekiwaniu na uderzenie w klawiaturę – trzy różne światy dźwięków znów stapiają się w jeden flow, jakże typowy dla tych trzech brytyjskich weteranów swobodnej improwizacji. Leniwy, minimalistyczny i jak zawsze zabójczo niebezpieczny! Niespodziewanie na starcie koncertu najaktywniejszym muzykiem jest ten, który na ogół wydaje najmniej dźwięków, czyli pianista. Nie zasypuje gruszek w popiele także elektroniczny gitarzysta, jedynie perkusjonalista, póki co, śni o niebieskich migdałach. Ten ostatni swoją prawdziwą obecność na scenie akcentuje dopiero około piątej minuty, gdy proponuje rozbudowane pasmo rezonujących dźwięków talerza. Narracja toczy się zatem dość wartko, co po raz kolejny dobitnie dowodzi, iż bystry AMM3, to jednak nie jest rytualny i powolny AMM2. Obecność Rowe zdaje się dopingować Tilbury'ego i Prevosta do większych aktywności, poza tym domeną tego pierwszego często bywa umiejętne wkładanie kija w mrowisko. Konkluzja recenzenta nie zmienia jednak faktu, iż muzyka AMM, to wciąż misterium powolności i kontemplacji każdego dźwięku (a raczej, tego jak rezonuje on z dźwiękiem bezpośrednio go poprzedzającym). Druga dziesiątka minut koncertu dostarcza nam coraz więcej zdarzeń fonicznych. Atmosfera na scenie robi się relatywnie gęsta – trzy fale silnie skorelowanych rezonansów płyną nieprzerwanym strumieniem dźwięków, pełnych wybrzmiewającej magii. Pilnie śledzimy narodziny i śmierć każdego dźwięku, realizowane w kilku jakże spektakularnych aktach twórczych. Po upływie piętnastej minuty stukot palców na pudle fortepianu skomentowany zostaje przez świst talerza, elektroniczne zgrzyty i … powracający głos hiszpańskiej lektorki. Emocje rosną - talerz Prevosta zaczyna wydawać wysokie dźwięki, po części wręcz trudno przyswajalne, Tilbury liczy klawisze nad wyraz intensywnie, a Rowe - mistrz suspensu! – puszcza jakąś taneczną piosenkę, która przebija się inwazyjnie przez ścianę żywych, akustycznych dźwięków jego partnerów. W ramach wisienki na torcie, gitarzysta proponuje też krótkie pasmo basowych przesterów. Pod koniec pierwszej strony winyla najwięcej do powiedzenia zdaje się mieć jednak perkusjonalista, ale niespodzianek nie brakuje – być może to, co słyszymy przez moment, to preparacje fortepianu.

The Next. Po wyciszeniu poprzedniej strony, na starcie kolejnej mamy rozgłośnienie, zatem w realu koncert był bez wątpienia jednym strumieniem dźwiękowym. Wszystko na scenie szeleści, szumi i kompulsywnie rezonuje. Dźwięki, jakby z samego dna fortepianu, ciekawie korelują się z radiowymi falami, które generuje gitarzysta. Po upływie niespełna dwóch minut czyste frazy z klawiatury wydają się porządkować ów początkowy chaos poznawczy. W tle coś jednak mechanicznie krzyczy, jakby zagubiony we wszechświecie sygnał alarmowy. AMM nabiera industrialnej powłoki, to kolejna niespodzianka tego niezwykłego spektaklu. Tilbury zaskakuje ilością dźwięków, Prevost ociera się o akustyczny noise na talerzu, a Rowe buduje małe meta drony post-elektroniki. Po paru kolejnych minutach, tym, który łagodzi obyczaje znów staje się pianista. Gdy dramaturgia koncertu wymaga wykreowania nowej fazy rezonansu, rolę naczelnego wodzireja znów przejmuje Prevost. Jego meta taneczne talerze pracują wytrwale, co pewien czas komentowane ciszą wyczekiwania na kolejne zdarzenie dźwiękowe, zaś pogłos całości systematycznie narasta. Garść akcentów percussion i powrót elektroakustycznych niespodzianek Rowe’a udanie zdobią natomiast piętnastą minutę drugiej części koncertu. Pojawiają się nowe akcenty – dzwonki, drżące struny fortepianu, nawet dźwięk typowy dla strun gitary. Coś burczy i trzeszczy - prawdopodobnie na werblu ugniatane są bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Faza finałowa koncertu nabiera treści, masy, a do życia budzą się kolejne zaskakujące dźwięki. Piano brzmi jaskrawym niepokojem, elektronika buduje dronowe tło, perkusjonalia żyją własnym, trzeszczącym życiem. Posmak industrial znów spływa z wyjątkowo mało leniwej narracji. W ramach zaskoczenia garść rubasznych sampli, które świetnie kreują dramaturgiczny dystans i ciekawie rujnują powagę chwili. Na ostatnią prostą narrację wyprowadza Tilbury, proponując bystrą, kameralistyczną przebieżkę po klawiaturze, z drobinkami melodii. Wybicie dwudziestej drugiej minuty zostaje zaakcentowane elektroakustycznymi grzmotami i rezonującą repetycją, która wieńczy zasadniczą część koncertu.




Time. Dodatkowy odcinek zaczyna się dłuższą chwilą ciszy. Pierwsze oznaki życia dochodzą od strony pianisty – głuche, na poły preparowane dźwięki z samego dna instrumentu. Wydaje nam się, iż w tle rezonuje samotny talerz. Narracja klei się z najdrobniejszych elementów fonii. Tilbury kreuje świat jedyny w swoim rodzaju, jego narracja nabiera niemal epickiego wymiaru i dramaturgii. Post-chamber story, które nie poprzestaje na kontakcie palców artysty i klawiatury fortepianu, wchodzi też w intrygujące interakcje z ciszą. Pozostali aktorzy spektaklu być może są jeszcze na scenie, ale definitywnie nie wydają już jakichkolwiek dźwięków. Narracja kończy się w okolicach siódmej minuty i scenę ogarnia cisza oczekiwania. Drobne mikro zgrzyty, ktoś zakaszle na widowni… Czyżby alternatywna wersja 4:33 Cage’a? Po upływie około 150 sekund pojawiają się pierwsze oklaski, być może któryś z muzyków dał sygnał niewerbalny, iż koncert dobiegł końca.


AMM Until The Next Time (Next Festival Records, LP/DL 2019). John Tilbury – fortepian, Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne, Keith Rowe - gitara i elektronika. Nagranie koncertowe, NEXT Festival - Bratysława, Space for Contemporary Culture, 29 listopada 2018r.





wtorek, 14 lipca 2020

Amador! Santos Silva! Almeida! Vicente! Kneer! Zabelka! The Loneliness Of Solo Improvisers, next pandemic step!


Czasy pandemicznego lockdownu zdaje się, że wyniosły solową, jakże samotną, swobodną improwizację do rangi najważniejszego wydarzenia artystycznego świata zamkniętego w czterech domowych ścianach. Nagrania rodzą się jak grzyby po deszczu, muzycy z dnia na dzień stają się swoimi największymi wydawcami, a recenzenci ledwie nadążają z odsłuchem nowych nagrań. Podtytuł tych łamów Improwizowany przewodnik w czasach nadprodukcji dźwięków prawdopodobnie nigdy nie był tak bardzo aktualny.

Szczęśliwie ilość w wielu wypadkach idzie w parze z jakością. Baa, czasami rzeczywistość new normal wręcz pcha muzyków ku większym eksperymentom, ku przekraczaniu granic stylistycznych i estetycznych, ku poszukiwaniu naprawdę nowych dźwięków. Wielu improwizatorom doprawdy wychodzi to całkiem nieźle. Oczywiście są i tacy, którzy produkują przy tej okazji artystyczne gnioty, ale na nich opuszczamy zasłonę milczenia (lista słabych pandemicznych solówek do wiadomości redakcji).

Dziś skupimy się oczywiście tylko na dobrych przykładach, wszak w dobie frontalnej nadprodukcji muzyki absolutnie szkoda naszego czasu na marnotrawienie go na słabe nagrania. Sięgamy po sześć solowych płyt, z których aż trzy powstały już w czasach lockdownu (marzec i kwiecień), także w domowych pieleszach. Bezwzględnie każda warta jest naszej uwagi! Przy okazji – zupełnie niespodziewanie - w ramach tej zbiorówki czekają nas … małe mistrzostwa Portugalii na trąbkę solo! Zaczynamy jednak po holendersku i na gitarze, a po wspominanych mistrzostwach, zapraszamy jeszcze na dwa ujawnienia strunowe, z Niemiec i Austrii.





Josué Amador Composition 1960 #7 (self-released, CD 2020)

Dobra zbiorówka recenzji nie może nie zacząć się od prawdziwego trzęsienia ziemi! Josué Amador na gitarze akustycznej, wyposażonej w stalowe struny (steel strings), wykonuje wariację na temat Composition 1960 #7 autorstwa ojca kreatywnego minimalizmu La Monte Younga. Nagranie z kwietnia tego roku, bynajmniej nie domowe, ale studyjne (Rotterdam), i co najważniejsze – dokonane z użyciem tzw. mikrofonów binauralnych*). Czterdzieści minut z sekundami dronowej epopei, która być może zryje wam berety w sposób definitywnie trwały!  Przykład muzyki, której absolutnie nie da się opisać martwymi słowami, trzeba jej po prostu posłuchać (koniecznie w słuchawkach!). Ale spróbujmy słowami…

Od pierwszej nanosekundy nagrania natrafiamy na dron gorącego powietrza, płynącego wprost z pulsującego, ale przecież nieistniejącego amplifikatora, który zaciął się i spalił już wszelkie przewody. Dym i swąd będzie nam towarzyszył do końca tej niesamowitej podróży. Wokół coś brzęczy, rytmicznie szeleści, zdaje się, że zło idzie do nas szeroką ławą!  Technika rejestracji sprawia, iż jesteśmy w samym środku drona i nie ma dla nas jakiejkolwiek drogi ucieczki. Harsh-post-electronic-ambient! – recenzent bazgrze na marginesie strony swojego kajetu, ale zaraz potem ponownie sięga do zapisów credits – a jednak tylko steel-string acoustic guitar

Słyszymy niemal trzy pasma fonii. Główny dron stoi na środku i nikogo nie przepuszcza. Mnóstwo rzeczy dzieje się na flankach – pulsary mocy tańczą z lewej do prawej i z powrotem, dużo zamieszania wprowadza echo i metaliczny rezonans. Wszystko poza wątkiem głównym drży, brzęczy, umiera ze strachu, jakby nad głową zawisł nam atomowy śmigłowiec. Monotonia nagrania jest pozorna, wszystkie bowiem elementy narracji żyją tu własnym, wewnętrznym życiem. Wątki poboczne rodzą się i umierają. W dwudziestej minucie doświadczamy czegoś na kształt delikatnego stoppingu – na prawej flance ktoś bije w post-elektroniczny dzwon, na lewej coś intensywnie chrobocze. Symfonia tajemnicy rozkwita! Z czasem flow zdaje się pęcznieć, nabierać prawdziwie niszczycielskich mocy. Ciśnienie rośnie! Pulsary rodzą się jeden po drugim i tańczą na całej szerokości naszej słyszalności – post-akustyczna polifonia w metafizycznym tańcu! Proces wybrzmiewania tego wulkanu emocji zaczyna się mniej więcej na cztery minuty przed końcem. Ostatnia minuta, to niemal zupełna cisza lub to, co zwykliśmy dotąd za ciszę uważać.




Susana Santos Silva  The Same Is Always Different (bandcamp, DL 2020)

Muzycznego trzęsienia ziemi ciąg dalszy! Przenosimy się do Porto i living roomu pewnego mieszkania, w którym czeka na nas trębaczka Susana Santos Silva. Kwiecień i maj this year, pięć ekstremistycznych prób preparowania dźwięku najprostszego instrumentu blaszanego. Wyłącznie udanych! Godzina dronowych emocji, a jakże! No i Susana, w formule tak radykalnej wypowiedzi artystycznej, jakiej jeszcze nie znacie.

Na dobry początek dwudziestominutowa pasja cierpiącej, skrzeczącej z bólu trąbki. Dron świszczącego powietrza, mały silnik wysokoprężny tuż przed wizytą u mechanika. Posmak post-elektroniki, swąd upalonej sierści rysia. Kreatywny minimalizm, który budzi emocje równe naszemu podziwowi dla wytrzymałości płuc artystki (domniemujemy, iż gramy 100% live!). Oddech okrężny, oddech nieśmiertelny. Pod koniec dźwięk, który przypomina zepsuty odbiornik radiowy. Całość gaśnie stylowo i z pełnym rynsztunkiem dramaturgii. Druga opowieść równie udanie… koi nasze zszargane nerwy – multifonia trąbek, jakbyśmy słyszeli przynajmniej trzy pasma. Cisza, spokój, urocze, acz monotonne wyczekiwanie na tak zwany ciąg dalszy. Szemrzące stado owadów znajduje punkt docelowy swojej podróży w rezonującej ciszy, tuż przed upływem ósmej minuty nagrania.

Trzecią historię budują ciężko pracujące wentyle trąbki. Świst wilgotnego powietrza, które ma problemy, by przedostać się poza jurysdykcję instrumentu. Bogactwo dronowej akustyki trąbki godne uwiecznienia nie tylko tymi słowami - od dźwięków lejącej się wody, po przesypujący się piasek pustyni. Oddech natury aż po najdrobniejszą strużkę fonii. Akcenty percussion i mechanicznej preparacji. Im dalej na tej płycie, tym lepiej, aż pióro recenzenta samo tańczy w dłoni – od spokojnego zefirka po prawdziwe wichry wojny. Brawo! Czwarta część, to znów kontrast. Susana proponuje estetykę ambientu – śpiew zakleszczony w obrębie blaszanego instrumentu, posmarowanego post-elektronicznym balsamem, rodzący się w samym gardle artystki. Wielowątkowa, nieco mosiężna, pozłacana gramatura dźwięku. Opowieść, która choć błyszczy w mroku, z czasem nabiera czerni, tajemniczości, by na finał rozpłynąć się aż po horyzont piekielnego nieba. Ostatni antrakt tej niezwykłej podróży – harsh & acoustic trumpet drone! Powietrze próbuje ucieczki po uszkodzonych wentylach. Boleść i drżenie tkwi u nasady ustnika, aż rodzi się w nim śpiew. Rodzaj trenu żałobnego nad losem dewastowanej rzeczywistości. Opowieść urywa się nagle, jakby ktoś wyłączył prąd całemu światu.




João Almeida Solo Sessions *​|​|​|​|  (self-released, CD 2020)

Z Porto przenosimy się do Lizbony, a na osi czasu cofamy do tegorocznego marca. Domowe pielesze zamieniamy na samotne ściany studia nagraniowego (Bairro das Colónias), gdzie na trąbce zagra dla nas (…wydobywał będzie przecudne, preparowane dźwięki!) João Almeida. Zdecydowanie najmłodszy z grona prezentowanych dziś portugalskich trębaczy proponuje nam osiem improwizacji, które potrwają łącznie 40 minut i 8 sekund.

Płyta, o wszystko mówiącym tytule Sesje Solowe, uzupełnionym wszakże o tajemnicze cztery kreski, zaczyna się od form krótszych, bystrych wprawek warsztatowych, bardzo ciekawie skonstruowanych dramaturgicznie, by w drugiej części zaproponować nieco dłuższe wypowiedzi artystyczne trębacza, z których przynajmniej dwie mogłyby być o kilka sekund krótsze.

Startujemy od akcentów percussion, powstałych poprzez dynamiczny kontakt ust i ustnika, z matowym pół echem i szorstkim posmakiem wyłącznie dobrych preparacji. Wentyle trąbki świszczą, wydają grzmoty, burczą, prychają, rozdają całusy, czasami nawet z języczkiem. Drobny popis artykulacyjny w pełni uzasadniony! Druga, jeszcze krótsza opowieść przypomina śpiew przez łzy. Wszystko wydaje się tu wibrować, czujemy zapach Milesa Davisa po dobrym kwasie. Trzecia, która przypomina trupie wyziewy, pełne mroku i chaosu, to garść wyjątkowo pięknych preparacji – prawdziwa magia hydrauliki blaszanych wentyli. Czwarta stawia na mikro frazy, cmokanie i szum wyjątkowo dźwięcznego powietrza.

W piątej części wyczuwamy zwiększoną wilgotność otoczenia. Trąbka przypomina małą maszynę ssąco-tłoczącą. W opowieści muzyka pojawiają się akcenty dynamiczne, nawet coś na kształt rytmu. Oddech jest szybki, dźwięki rżą niczym klacze tuż przed wieczornym kryciem. Suspens narracji czai się w zakamarkach repetycji. Szósta opowieść, to pierwsza z wcześniej wspominanych, nieco dłuższych form. Zaczynają ją drobne przyśpiewki ludowe - flow pulsuje, szuka rytmu i dynamiki. Muzyk tłoczy powietrze, stawia stemple, raz szybciej, raz wolniej, ale całość nie znajduje do końca punktu zaczepienia. Siódma część powraca do preparacji, jako najważniejszego narzędzia kreacji artystycznej – powietrze świszcze, jakby ktoś dezynfekował wentyle. Oddech szczura, chrobot chrząszcza i efektowne akcenty perkusyjne. Płytę wieńczy kolejna dłuższa ekspozycja. Rodzi się głęboko w tubie, a sam poród zdaje się być cesarskim cięciem. Moc ciekawych i niebezpiecznych dźwięków, ptasie zawodzenie i kocie repetycje. Krótka dłużyzna, ale już po 5 minutach poziom kreacji rośnie – Almeida szuka finałowej zadumy, prycha i podskakuje na rozgrzanych wentylach. Piękne zakończenie!




Luís Vicente  Maré (Cipsela, CD 2020)

Kontynuujemy wątek portugalskiej trąbki. Czas na ulubieńca redakcji - Luisa Vicente! Tym razem pandemiczny jest jedynie moment wydania płyty. Słyszymy bowiem na niej koncert zarejestrowany niemal trzy lata temu w Coimbrze (okoliczność opisana następującymi słowami: Convento de Santa Clara a Nova, Anozero - Bienal de Arte Contemporânea). Składa się z trzech części, które trwają niespełna 39 minut.

Koncert rozpoczyna matowy płacz trąbki, która zdaje się mieć nieco przytłumione brzmienie. Muzyk bez wątpienia znajduje się w dość dużym pomieszczeniu, jakkolwiek tembr jego blaszaka wskazuje na coś przeciwnego. Artysta pełen jest skupienia, prawdziwie portugalskiej powolności i dyktatu niegonienia za czymkolwiek. Opowieść charakteryzuje się niemal metafizyczną melodyką, która początkowo ukryta za parawanem narracji, szybko znajduje swoje ujście, nie bez udziału bardziej dynamicznych fraz i zwinnych pętli dramaturgicznych. Koncert dość szybko wchodzi w swoją drugą fazę. Tym razem Luis brudzi brzmienie instrumentu, bardziej koncertuje się na budowaniu długich pasaży, a melodykę pozostawia na dalszą część nagrania. Rysuje smugi cienia, toczy drobne strużki fonii, dyskutuje z pogłosem, zgłasza zdania odrębne. Najpierw wkracza w bardziej dynamiczną fazę, potem gaśnie i powraca do śpiewności początkowej fazy koncertu, a jego historia nabiera smutku, gorzkiego posmaku saudade.

Główna część koncertu znów rodzi się w melodii, równie matowej, jak przepełnionej pogłosem, jakby w dialogu z dźwiękiem, który odbija się od gramatury dużej przestrzeni sali koncertowej. Muzyk krok po kroku pnie się ku górze, a na jej szczycie znajduje odrobinę ciszy. Zaczyna na nią warczeć, pokrzykiwać, przekomarzać się. Szuka dramaturgicznej zaczepki, punktu, od którego mógłby zacząć na nowo swoją opowieść. Jest szybka sygnałówka i dłuższe pasaże z garścią wciąż powracającej melodyki. W połowie ponad 23-minutowej partycji muzyk decyduje się na pierwsze tego dnia preparowanie dźwięku. Pomysł wydaje się strzałem w dziesiątkę! Narracja nabiera mocy, improwizacja nadyma się, a flow skacze i podryguje, generując coraz ciekawsze dźwięki. Muzyk brnie wysokim wzgórzem, czasami jednak zagląda do krypty i gryzie czerstwą ziemię. Na koniec śpiewa drobne melodyjki, trochę niechcący głosząc ostateczny tryumf meta melodyki. Ostatnie dźwięki oddychają zdrowym oceanicznym blaskiem.




Meinrad Kneer  Vocabularies (Evil Rabbit Records, CD 2020)

Kontrabas solo! Berlin, listopad ubiegłego roku. Trzynaście improwizacji (zwanych pokrętnie kompozycjami), 47 i pół minuty żywej, pełnokrwistej narracji, zarejestrowanej bez jakiegokolwiek wspomagania, wydanej bez post-produkcyjnych ulepszeń. Przed nami Meinrad Kneer i jego ognisty strunowiec!

Masywny, mechanistyczny smyczek na gryfie olbrzymiego kontrabasu produkuje nam piękny barok! Choć drapieżny i bezkompromisowy, to jednocześnie lekki i nad wyraz zmysłowy. Otwarcie płyty w klimatach terrific chamber dużo obiecuje! Druga odsłona stawia na pizzicato, post-jazzowe, precyzyjnie skonstruowane, kolejna gruntuje ów pomysł, choć bardziej stawia na minimalizm i … techniczne fajerwerki, przy okazji stawiając pierwszy stempel dobrej preparacji. W czwartej części powracamy do smyczka, który lśni barokiem i błotem pod stopami. Ekspresyjny śpiew od dołu do samej góry i z powrotem! Free chamber as well! W piątej – perkusyjne pizzicato, z pałeczkami pomiędzy strunami, szumem wiatru i szmerem niepokoju – one man orchestra! W szóstej schodzimy do krypty – smyczek nuci tren żałobny, rodzaj kołysanki dla spragnionych wiecznego mroku. Kolejny epizod, to kilka delikatnych szarpnięć za struny, zaś następny – zwinny taniec placów po strunach. Wszystko bardzo efektowne, czynione w tempie, z kocią zwinnością.

W dziewiątej opowieści powraca smyczek. Jęczy na gryfie, prosi o łyk wody. Mechanika pięknej akustyki, podróż wysokim wzgórzem, ale bez nadmiernej ckliwości. Kind of chamber after death! Smyczek niczym piękna baletnica zdaje się drwić z szatańskich zalotów – od ciszy po hałaśliwy jazgot! Dziesiątka, to dla odmiany antrakt bez smyka, z jazzem pomiędzy strunami, nie bez perkusyjnych plamień. Jedenastka kontynuuje technikę gry, buduje wszakże dramaturgiczny suspens. Raz wolniej, raz szybciej tańczy nie bez swingowej zwiewności. Dwa ostatnie epizody, to już bezwzględne panowanie smyczka! Najpierw garść swobodnego i siarczystego baroku. Mamy wrażenie, że włosie smyczka ciągnie się aż po nieboskłon. Moc wrażeń i emocji – pełne spektrum dźwiękowe akustycznego strunowca. Finał zdaje się stać w miejscu i powoli topić w bagiennym mule. Pełen lamentu, czerstwy strumień dźwiękowych wspaniałości. Deep & down harsh! Artysta buduje ołowiany dron i schodzi z nim ze sceny wprost do głębokiej piwnicy. Na ostatniej prostej wydaje jeszcze ze swego instrumentu kilka wysokich, ale zadziornych okrzyków. Odnajduje ciszę z wypiekami na twarzy. Brawo!




Mia Zabelka  Myasmo  (Setola Di Maiale, CD 2020)

Czas na ostatni epizod naszych pandemicznych solówek. Mia Zabelka na skrzypcach, z wykorzystaniem własnego głosu, w koncertowych ujawnieniach z lat 2018-19 – kolejno z Londynu, francuskiego Le Havre, Wiednia i norweskiego Tønsberg. Cztery swobodnie skomponowane improwizacje, łącznie 52 i pół minuty.

Zaczynamy w skąpych przestrzeniach londyńskiego Iklectik. Dźwięk wydaje się być zbierany jednym mikrofonem, brzmienie skrzypiec jest brudne, stłamszone, zatem niebywale intrygujące, mimo incydentalnie pojawiających się niemal basowych przesterów. Mia śle ostre, wysoko podwieszone frazy, czyniąc wszystko z minimalistycznym sznytem i odrobiną kameralnej zadumy. Wirtuozeria wykonania w punkowych okolicznościach brzmieniowych! Skrzypcom dość szybko towarzyszyć zaczyna głos artystki – improwizowany pół scat, szepty i kocie piski. W momentach, gdy osią dramaturgiczną staje się ów głos, strunowiec pięknie podkreśla wagę chwili akcentami post-perkusjonalnymi. Płyną do nas dźwięki pełne emocji, rzadko skoncentrowane na melodyce, pozbawione słodyczy, raczej bliższe agresji. Brzmienie całości sprawia, iż narracja momentami ociera się o akustyczny noise. Drugi koncert wprowadza więcej post-kameralnej powolności, samo brzmienie instrumentu zdaje się być czystsze i bardziej przestrzenne, choć nadal surowe. Faza wokalno-instrumentalna zaczyna się już w połowie czwartej minuty – zgrzyty na gryfie, pisk strun i wokalne całowanki, bliskie estetyki Billiany Voutchkovej. Czynione na dużej dynamice są doprawdy imponujące! Gdy Mia wchodzi w stan śpiewu, skrzypce kontrapunktują niemal z rockową ekspresją. Po 10 minucie możemy już mówić o małym hołdzie, składanym estetyce punk’s not dead!

Lądujemy w rodzinnym dla artystki Wiedniu. Na początku akcenty kreatywnego minimalizmu, wszakże nie bez ognia na gryfie i zadziornych fraz. Bogaty arsenał technik artykulacyjnych i improwizatorskiej wyobraźni. Przy okazji odnotowujemy najlepszą, jak dotąd jakość brzmienia skrzypiec. Faza gadulstwa przypomina salonowe pląsy i dworskie igraszki. Aura chamber wzmaga siłę śpiewu, który przypomina żałobny tren. Akcja zdaje się tu gonić akcję – szczególnie udana jest faza finałowa, stawiająca na bystre preparacje jakże czysto brzmiących w Wiedniu skrzypiec. Ostatni, norweski koncert - powraca brudny tembr strunowca. Trochę minimalizmu i na poły wokalnego zawodzenia. W tej fazie dużo zabawy – syczenie, miałczenie, charczenie i pokrzykiwanie. Tuż po niej – schemat dramaturgiczny zostaje zachowany – moment dłuższych, śpiewanych fraz. Bystre post-chamber do kielicha z czymś dobrze zmrożonym! W drugiej części utworu sporo nowych elementów – akcenty para taneczne, szorowanie strun w niemal industrialnej estetyce, a także faza minimalistyczna, poszukująca utraconej melodyki, poniekąd także brudnego brzmienia. Na samo zakończenie galopada myśli i dźwięków, nawet dość hałaśliwa, która kończy zbiór koncertowych epizodów na zadziorne skrzypce i zalotny głos damski.


*) Wikipedia: Nagrywanie binauralne – technika nagrywania dźwięku za pomocą dwóch mikrofonów, umożliwiająca słuchaczowi precyzyjną lokalizację w przestrzeni zarejestrowanych sygnałów akustycznych i tym samym stwarzająca dźwiękową iluzję przebywania w miejscu, w którym dokonywano nagrania. Bywa mylona ze stereofonią.