Jak czytamy na bandcampowej stronie wydawnictwa, brytyjski Another
Timbre, prowadzony od kilkunastu lat przez Simona Reynella, koncentruje się na wysokiej jakości muzyce
eksperymentalnej – skomponowanej, improwizowanej i wszelkich odcieni zawartych
pomiędzy nimi. Dziś zapraszamy właśnie do owych odcieni, to every shade between!
Czeka nas podróż po zakamarkach kameralistycznej awangardy,
podczas której często goszczące na tych łamach wodotryski emocji zastąpione zostaną
przez subtelne dźwięki cedzone przez zęby. Pisząc onegdaj o nagraniach AT
użyłem określenia, iż czasami są to samotne podróże w poszukiwaniu utraconego
dźwięku.
Dzisiejsza wycieczka stawiać będzie nade wszystko na
eksplorację piękna dźwięków (chwilami szczęśliwie bardzo pokracznego!), a w
jednej z głównych ról wystąpi nasza ulubiona skrzypaczka Biliana Voutchkova!
Posłuchamy ją w samotnej interpretacji muzyki skomponowanej przez Ernstalbrechta
Stieblera, jak i w strunowym trio i duo. W uzupełnieniu dania głównego, dwa
intrygujące dodatki, które dotarły do odtwarzaczy redakcji dzięki uprzejmości wydawcy.
Oba skoncentrowane na improwizowanej stronie życia wydawniczego AT, a zatem szczególnie
nas interesujące. Co ciekawe, na listach wykonawców znajdziemy kilku naprawdę
dobrych znajomych ze świata muzyki dalece swobodniej improwizowanej. Dodajmy,
iż wszystkie omawiane dziś płyty są dostępne w wersji CD, a swoją światową
premierę miały w maju br.
Für Biliana by Ernstalbrecht Stiebler
Na początek Ernstalbrecht Stiebler i jego cztery chamber works for strings - trzy utwory skomponowane
całkiem współcześnie (w tym jedna dedykowana głównej wykonawczyni), zaś ten
czwarty pochodzący z epoki kamienia łupanego, z czasów, gdy na świecie nie było
nawet Pana Redaktora (tj. z 1963 roku). W roli naczelnego aparatu wykonawczego Biliana
Voutchkova (skrzypce), która dwie pierwsze kompozycje wykona samotnie, w
rzeczonej, najstarszej kompozycji wspomagać ją będą Michael Rauter
(wiolonczela) i Nurit Stark (altówka), zaś w ostatnim, najdłuższym utworze - jedynie
Rauter. Nagrania zarejestrowano w bułgarskim radio, w lipcu ubiegłego roku.
Całość odsłuchu zajmie nam 55 minut i kilkanaście sekund.
Zaczynamy od tytułowej kompozycji Für Biliana! Narracja przypomina żałobny śpiew o dżdżystym poranku.
Suchy smyczek rysuje małe pętle na szorstkich strunach. Sekwencja dźwięków
zdaje się być dość rozbudowana, a powtarzające się frazy, from time to time, wzbogacane o kolejne, równie urokliwie brzmiące
elementy. Rzewna, soczysta, jakże molowa opowieść o nieznanym. W dalszej części
nagrania w strumieniu skrzypcowych dźwięków pojawiają się drobne zgrzyty, jakby
świadomie zafałszowane frazy, siejące dramaturgiczny niepokój. Druga solowa
ekspozycja na skrzypce zwie się Glissando
i samą swą nazwą mówi nam wiele o prawdopodobnym scenariuszu wydarzeń. Zmysłowa
melodyka z poprzedniego epizodu odchodzi w niepamięć. Skrzypce zawodzą, przypominają
syrenę alarmową, który budzi strach. Opowieść skacze ku górze, by po chwili
zjechać na sam dół. Dźwięki zdają się być powykrzywiane, kanciaste, żylaste,
innym słowy – boleśnie piękne! Na finał Biliana serwuje nam nieco dłuższe frazy,
które wieńczą ową karkołomną podróż.
Do opowieści kreowanej przez trzy strunowce wchodzimy przez wąsko uchylone drzwi, na palcach, pełni
skupienia i dramaturgicznej trwogi. Szelest dźwięków płynnych kontrastuje tu z
drżeniem fraz urywanych. Niektóre są ostre jak brzytwa, inne suche na wiór. Surowy
strach stąpania po polu minowym bez wyznaczonej trajektorii. Muzyka sprawia
wrażenie improwizacji, której przebiegu pilnuje tajemniczy demiurg. Dużo suspensu, plamy ciszy - strategia
zaniechania, która skrywa nierozpoznane emocje. Chwile piękna, małe eksplozje
dźwiękowe. Zmiany dramaturgiczne w przebiegu narracji wydają się być śladowe,
choć z perspektywy całego, blisko dziewiętnastominutowego utworu, dzieje się
naprawdę sporo. Choćby szczypta głośniejszych fraz w okolicach dwunastej
minuty, następująca tuż po niej faza dłuższych pasaży dźwiękowych, potem krótka
strefa zadziornych akcji i bystrych reakcji, pełna świszczących smyków,
wreszcie pełny zwrot niemal do poziomu ciszy, a pod sam koniec utworu bystra
wymiana zdań w konwencji pizzicato vs.
arco. Muzycy brną w estetyce pokruszonego baroku, co rusz zerkając w
kierunku dawno już roztrzaskanego średniowiecza.
Finałowy duet budują skrzypce, które zdają się piąć ku górze
i wiolonczela, która pokonuje trasę odwrotną. Dominują długie frazy,
incydentalnie lepiące się w jeden strumień dźwięków. Biliana używa także własnego
głosu, ale czyni to na tyle subtelnie, iż być może to tylko złudzenie foniczne.
Wraz z rozwojem dramaturgii utworu oba strunowce
zaczynają jednak schodzić coraz niżej, by w połowie opowieści przywitać się z ciszą.
Klimat robi się odrobinę dark
ambientowy. Flow skrzypiec zdaje się
rozlewać bardzo szeroko, cello wręcz
przeciwnie. Każdy krok stawiany jest z coraz większą rozwagą, a może i niepokojem.
Na zakończenie mamy wrażanie, jakby muzycy definitywnie zeszli już do grobu.
Ostatnie dźwięki, to tylko suchy, bezdźwięczny świst smyczków po martwych strunach.
Let Pass My Weary
Guiltless Ghost
by Magnus Granberg & Skogen
Czas na blisko godziną kompozycję autorstwa Magnusa
Granberga. Podmiotem wykonawczym będzie on sam (piano preparowane!) oraz
formacja Skogen w składzie (dodajmy, dalece intrygującym!): Anna Lindal
(skrzypce), Rhodri Davies (harfa), Toshimaru Nakamura (no-input mixing board), Petter Wastberg (elektronika), Ko Ishikawa
(sho), Leo Svensson Sander (wiolonczela), Simon Allen (wibrafon i amplifikowane
struny), Henrik Olsson (obiekty) oraz Erik Carlsson (instrumenty perkusyjne). Nagrania
powstały w Berlinie, w listopadzie 2019 roku.
Cisza skupienia, jakże charakterystyczna dla poszukującej
muzyki współczesnej, zwłaszcza tej, która nie stroni od improwizacji, jest naszym
udziałem na początku także tego nagrania. Muzycy w liczbie aż dziesięciu dają
życie krótkim, urywanym frazom, a jeden z nich – kompozytor i pianista –
kilkoma uderzeniami w klawiaturę swego instrumentu tyczy szlak narracji i ze skończoną
liczbą przypadków w zakresie odstęp od tej zasady, czynił tak będzie po niemal ostatni
dźwięk tej niekrótkiej opowieści. Swoboda, łagodność, swoista powolność ruchów,
wreszcie dobry sojusz żywych i syntetycznych dźwięków, to kolejne drogowskazy
dla tej podróży. Chamber
dekonstruowane elektroniką, dość abstrakcyjne i intrygująco brzmiące, toczy się
nad wyraz konsekwentnie, choć po pewnym czasie można odnieść wrażenia, że
dźwięki delikatnie rozmazują się na ekranie, jakby ktoś polewał je wodą.
Narracja pachnie swobodną improwizacją, ale jesteśmy pewni, że ktoś skrupulatnie
czuwa nad jej przebiegiem. Proces dekonstrukcji akustycznych dźwięków w nurt medytacyjnej
elektroakustyki trwa tu w najlepsze i jako zjawisko samo w sobie, należy zapisać
je po stronie niewątpliwych atutów nagrania.
Po upływie kwadransa doświadczamy pierwszego momentu pewnej
zmiany. Piano na kilka chwil zostaje niemalże same, a reszta instrumentów
bierze głębszy oddech, po czym powraca, ale raczej w indywidualnie wybranych momentach.
Flow staje się bardziej minimalistyczny,
po części bardzo repetytywny, a my znów musimy podkreślić udane współistnienie żywego
i syntetycznego, mimo, iż w wielu momentach ta druga opcja zdaje się być w
przewadze liczebnej. Kolejne stadium opowieści stawia prawie wyłącznie na akustykę
– siła spokoju i medytacji w wirze dobrych, abstrakcyjnych skojarzeń
dramaturgicznych. Chwilowy, jakże uroczy stan meta chaosu, po upływie 24 minuty zdaje się porządkować pianista.
Syntetyka brzmi w gęstym tle, pojawiają się akcenty perkusjonalne, drżące smyki
i coś, co brzmi, niczym prosta elektryka urządzeń analogowych. Po upływie dwóch
kwadransów obie frakcje zdają się płynąć nieco separatywnymi korytami –
akustyka definitywnie medytuje, syntetyka grymasi i łobuzuje. Z czasem owa
dychotomia przypadku zdaje się powodować, iż cały flow nabiera mocy i dobrej gęstości. Po 40 minucie mamy krótki
spektakl dominacji dźwięków preparowanych i dekonstruowanych do stadium
syntetycznego. Piano, oczywiście, robi swoje, uparcie tyczy szlak i sprawia, iż
całość może zdać się chwilami zbyt monotonna (lub po prostu zbyt długa; wszak
ze świata free impro wiemy, iż
najlepsze płyty kończą się po wybiciu niepełnych trzech kwadransów). Finał
nagrania cieszy nasze uszy, niezależnie od wskazanych przed momentem
ambiwalencji – akustyka piana wybrzmiewa zmysłowo, małe struny drżą i tańczą, a
w tle ślimaczą się dźwięki przypominające harmonium, którego nie ma przecież na
scenie. Ów subtelny dysonans poznawczy miło doprowadza nas do ostatnich
dźwięków, które ustanawia szumiąca elektroakustyka ciszy.
unfurling by Angharad Davies/ Klaus Lang/
Anton Lukoszevieze
Ostatnia dziś perełka, to 52-minutowy utwór wspólnie skomponowany i wykonany
(improwizowany?) przez trio w składzie: Angharad Davies – skrzypce, Klaus Lang
– harmonium oraz Anton Lukoszevieze – wiolonczela. Nagranie zarejestrowana w
marcu br., w trakcie rezydencji muzyków w angielskim Huddersfield, w miejscu
zwanym Dai Hall.
unfurling, to
jeden, nieprzerwany strumień dźwiękowych improwizacji (zasięg predefinicji
procesu nieznany), który składa się jakby z trzech osobnych wątków. Każdy z
nich ma swoje otwarcie, rozwinięcie i emocjonalne wygaszenie. Każdy zdaje się
mieć inną myśl przewodnią, rodzącą się wszakże w trakcie bystrej i chwilami nad
wyraz swobodnej improwizacji.
Pierwszą opowieść zaczynają rezonujące struny, które choć pozornie
spokojnie, kryją w sobie spory potencjał do hałasowania. Smyki uderzają po gryfach,
a posadowione na samym środku sceny harmonium zaczyna budować swój quasi elektroakustyczny dron. Wszystkim
zjawiskom fonicznym towarzyszą trzaski, zgrzyty, tarcia i para-mechaniczne
odgłosy. Harmonium definitywnie przejmuje władanie strumieniem narracji po
upływie 4 minuty. Molowy, mroczny flow,
który trzyma nas w silnym uścisku upoconych ramion. Oba strunowce także płyną nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, zatem rzeczony
dron ma już trzy elementy składowe. Po czasie zaczyna pulsować i modulować
swoje natężenie. W okolicach 13 minuty wyższe dźwięki skrzypiec i wiolonczeli
popadają w delikatny skowyt. Masywna opowieść gaśnie nagle, tuż po upływie
kwadransa. Scenę spowija cisza, szmery i szelesty, oddech powietrza, myśli
muzyków. Smyczki stoją w blokach startowych pełne niepokoju o swój los. Cello plami ścieg narracji brudnymi
frazami, skrzypce jęczą, a harmonium głęboko oddycha, pozostając w fazie
przed-dźwięku. Ten ostatni instrument swoją nową ekspozycję dronową rozpoczyna
po wybiciu 20 minuty. Tym razem stojący, gęsty flow zdaje się być nieco wyżej zawieszony, przez to jednak bardziej
niepokojący. Muzycy potrzebują ledwie kilka chwil, by znów zlepić się w jedno,
ciemne, mroczne i nerwowe ciało. Wiolonczela dba o dół, skrzypce o górę, a cała
reszta drży masywnym harmonium. Trójdron zapowiedzianej śmierci dzieje się w
naszych uszach!
Po 31 minucie aktywniejsze na flankach strings zdają się rozrywać strukturę opowieści. Wątek główny
gaśnie, struny zawodzą i rezonują. Opowieść nie schodzi tym razem do poziomu
ciszy, ale w pięknym chaosie sytuacyjnym, generowanym przez instrumenty, które drżą
akcentami para-perkusjonalnymi, rodzi się nowy wątek jakże stylowego free chamber. Harmonium w wersji dronowej
powraca w 37 minucie. Tym razem każdy z muzyków zdaje się wnosić do strumienia
dźwiękowego drobinki melodii, pewien rodzaj wewnętrznej śpiewności.
Niespodziewanie opowieść nabiera pięknego, rzewnego posmaku post-barokowego. Frazy
pełne niepokoju i bólu egzystencji aż proszą, by je … delikatnie zanucić. Cello znów pcha opowieść ku sferom bliskim
podłogi, skrzypce zaś stają na rozdrożu. Ów intrygujący deep barok wpada w dron i zdaje się kierować opowieść ku zmysłowemu
zakończeniu. W trakcie tego żmudnego procesu w głowach muzyków, a może także w
powietrzu przestrzeni koncertowej, rodzi się kolejny szalony pomysł. Narracja
miast gasnąć, budzi się do prawdziwej rewolucji. Struny trzeszczą, gryfy drżą, harmonium
wije się w konwulsjach. Chocholi taniec nad przepaścią trwa w najlepsze! Eksplodują
kolejne ośrodki ekspresji, a dźwięki bawią się w wielki konkurs piękności.
Finał nagrania przypomina niedogaszony żar, które wznieca nowy płomień. Akustyczny,
piękny galimatias! Nerwy, kły, złote pierścienie! Brawo!