Emocje,
emocje, emocje! Oto coś, co kochamy na tych łamach nade wszystko! A
najlepsze emocje gwarantuje wytrawna składanka recenzji nowych płyt z muzyką
improwizowaną (która, jak wiemy, miewa i tysiąc imion!), dobrze zmieszana, intensywnie
wstrząśnięta i łącząca wszelkie możliwe gatunki – i niebo, i ziemię, no i
najprawdziwsze piekło!
Już tytuł pierwszej z omawianych płyt – Dance Chaos Magic! – mówi nam niemal wszystko, co niesie ów zestaw
dźwięków! Ognista marszruta zacznie się na nowojorskim Brooklynie z udziałem
samego Daniela Cartera (to już druga jego wizyta na Trybunie w ostatnich dniach!). Potem zderzymy się z cudowną ścianą
dźwięku, produkcji niemiecko-portugalskiej, by zaraz po niej zanurzyć się w krajowym
post-rocku w nadspodziewanie świetnym wydaniu! Kolejny akcent krajowy zapewni
nam pewien kontrabasista w uroczym duecie z niemniej uroczą kontrabasistą ze
Szwecji! A dalej? Bez chwili oddechu rozpoczniemy rozbudowany wątek iberyjski
(choć będziemy także w Paryżu i Berlinie!), by na trzech kolejnych krążkach,
obok kilku dobrych znajomych, spotkać wielu całkiem nowych, intrygujących muzyków! A na finał tej szalonej eskapady udamy się do … Kanady, by posłuchać bystrej,
współczesnej kameralistyki! Oj, będzie się dziś działo!
XNN Dance
Chaos Magic (Eschatology Records, DL 2020)
Amerykańskiego saksofonistę Bena Cohena i jego label Eschatology
poznaliśmy całkiem niedawno przy okazji płyty tria Charlatan. Tym razem muzyk
zaprasza na spotkanie w kwartecie XNN, do którego zaprosił ikonę nowojorskiego
free jazzu, Daniela Cartera (saksofony, trąbka, flet i klarnet) oraz swoich
częstych współpracowników – Eli Wallace’a na fortepianie i Dana Kurfirsta na
perkusji. Silnie osadzona we free jazzie, swobodna improwizacja trwa prawie 39
minut (Tedesco Studios, nagranie z
listopada 2019 r.).
Kwartetowa podróż zaczyna się sekwencją tzw. kontaktów
rozpoznawczych, nie bez zasad godnych metody call & responce. Spokojna improwizacja na przednówku - trochę
perkusyjnych szczoteczek, kilka piano preparacji, saksofon i flet w rozmowie o
poranku. Pierwszym, który zaczyna lepić wszystkie dźwięki w narrację właściwą
jest drummer. W duchu jakże
kolektywnym free quartet with jazz roots rusza
na podbój świata, a tempo marszu rodzi się niemal samoistnie. W okolicach 9
minuty Carter sięga po trąbkę i razem z perkusją czyni duetowe expo. W tak zwanym międzyczasie preparujące
piano, bystry tenor i cool-jazzowe
szczoteczki dbają o przyrost dobrych emocji. Dużo jakości wciąż płynie z gołych
strun fortepianu. Pod koniec 17 minuty kwartet stopuje i serwuje nam garść
ciszy.
Nowy wątek rodzi się pod delikatnymi młoteczkami piana. Saksofon
i trąbka ciekawie gaworzą na przeciwległych flankach, a wspomnienie kwartetu
Test (Carter!) wcale nie jest tu nadużyciem. Opowieść zaczyna płynąć naprawdę swobodnym,
własnym rytmem. Choć mnóstwo w niej dźwięków i wydarzeń, cały flow nie traci na lekkości, w czym
zasługa nad wyraz subtelnego drummera.
Po 22 minucie pianista zaczyna brnąć w abstrakcje, a Carter sięga po tenor i proponuje
kolejne rozwiązanie. Powraca posmak lightowego
Testu. Kwartet wchodzi w fazę zabaw w podgrupach. Najpierw saksofon z
fortepianem, potem krótkie solo samego Cartera, które przekształca się w duet
saksofonów. Sam miód tej improwizacji zaczyna się w momencie powrotu
perkusisty, który zaczyna budować drobny (a jakże!) szkielet finałowej już
narracji. Pianista znów preparuje, dęciaki
gadają bez ustanku (aż słychać … trzeci saksofon przez moment!). Ostatnie
przebiegi, to już odważny skok w ogień free jazzu, kind of a Test memorial! Mimo tryskających emocji wciąż możemy
liczyć na perełki z pudła rezonansowego fortepianu. Jeszcze tylko kilka kroków
– trochę repetycji z klawisza, dęte podśpiewywanie – i muzycy docierają do
kresu tej wyśmienitej podróży. Brawo!
Roji Oni (self-released,
LP 2020)
Jörg A. Schneider (perkusja) i Gonçalo Almeida (gitara
basowa, loops i elektronika) grając w
duecie czasami czynią to pod własnymi nazwiskami, innym razem jako Roji. Definitywnie
w tej konfiguracji personalnej lubią hałas, rockowy zgiełk i rozimprowizowane emocje.
Do zabawy na ogół dopraszają gości. Na drugą płytę Roji zaproszeni zostali:
Riccardo Marogna (klarnet basowy, saksofon tenorowy i elektronika) oraz
Giovanni di Domenico (fortepian, keyboard
i elektronika) - każdy z nich do dwóch utworów. Niemiecko-portugalska maszyna dźwiękowa
proponuje nam łącznie siedem epizodów, które trwają niemal pełne trzy
kwadranse.
Żarty się kończą! Ostry riff
basu, masywne uderzenie w rozbudowany zestaw drummerski, okrzyk dętej zwierzyny i ruszamy w gęsty, rockowy flow, budowany z precyzją, domieszką psychodelii
i póki co, nie forsujący tempa. Klarnet basowy tańczy w magmie sekcji, która
płynie wzmocniona power-ambientową
poświatą. Wszystko na dużym pogłosie, mocno kwasowe. W drugiej części składu
tria dopełnia instrument klawiszowy. Dzięki tej asyście stalowej sekcji zdają się rosnąć skrzydła. Strumień basu zlewa się
z dużo lżejszą narracją pianisty, full
drumming wypełnia pozostałości wolnej przestrzeni. Płynna lawa, w pół kroku
do ściany dźwięku. Trzeci epizod, miniaturka w duecie – dub noise? harsh post-rock?
speed metal? black electronics? W kolejnej części grzmią same pioruny – tenor,
który wznosi okrzyki i sekcja, która łamie kark opornego samym spojrzeniem. Wszystkie
dźwięki leją się w jeden strumień psycho-noise!
Pandemic thriller!
W epizodzie piątym powrót do duetu, chwila meta relaksu – ambient gitary basowej,
który zwiastuje nadejście nowej porcji bolesnego hałasu. Drummer tylko czeka na sygnał, by two man orchestra mogła wyruszyć na łowy. Afrykańska polifonia na
sterydach i bas, który buduje kilka pasm masowego rażenia. Ten ostatni pętli
się, a wokół niego rośnie elektronika, która potrafi równie skutecznie
zaatakować dobrym hałasem. Za szóstą część także odpowiada tylko dwóch artystów
– płynna, elektroakustyczna lawa. Bas zdaje się mieć tysiące twarzy, perkusja
tylko jedną, ale zabójczą. Dub noise!
Czyżby smyczek podłączony pod trafostację wysokiej mocy? Flow, który już dawna przekroczył ścianę dźwięku zdaje się pęcznieć
kolejnymi elementami, które giną w power-psychodelicznej
poświacie. Magia Chaosu, nie pierwszy
dziś raz! Na finał tego horroru powraca klawiszowiec! Bas rwie struny
hc-punkowymi przełomami, piano w mackach distortion
rzęzi jak zepsuta maszyna szlifierska, a oba instrumenty brzmią niczym
ekstremalnie sfuzzowana black-metalowa gitara. Circle massive drumming dopełnia dzieła zniszczenia. Na tym tle
kilka smagnięć pędzlem nieco bardziej delikatnych klawiszy, to dysonans godny
największych mistrzów. No, i ta cisza po wybrzmieniu, gęsta jak krakowski smog.
Lotto Hours After (Endless Happiness,
CD/LP 2020)
Lotto na swej nowej płycie, to Mike Majkowski (bas), Paweł
Szpura (perkusja) i Łukasz Rychlicki (gitara elektryczna) oraz cała masa
tajemniczych urządzeń (lista do wiadomości wydawcy), które sprawiają, iż dźwięk
typowego instrumentu akustycznego lub elektrycznego brzmi, jakby przybył do nas
z samego piekła. Nagranie z Warszawy (chyba ubiegłoroczne), być może
zrealizowane po godzinach, składa się
z czterech niezwykle efektownych, post-rockowych scenariuszy. Całość trwa mniej
więcej 35 minut.
W strukturze post-rockowej repetycji muzycy budują coś na
kształt metafizycznej ballady. Równy, krautrockowy rytm, a w tle intrygująca,
gitarowa mgławica, która zdaje się z czymś rezonować. Z czasem na pierwszy plan
wychodzi właśnie gitara – mantra, która snuje się pod podłodze, jak leniwy wąż,
który może jednak w każdej chwili kąsać. Niepokojące tło odradza się jak hydra,
a całość pachnie dobrym, starym The Swans, z czasów, gdy jeszcze nikt nie wiedział
do końca, co to rzetelny noise-rock.
Druga opowieść burzy nieco ład narracyjny pieśni otwarcia. Jazgot gitarowych przetworników,
drumming umoczony w syntetycznej
poświacie i bas, który prycha i rzęzi niebywale urokliwie. Post-industrialna zabawa
u progu czerstwego hałasu. Wykoślawiona, bystra motoryka, swoisty tygiel harshowych fonii i … skromna, brudna
melodia, która snuje się pod palcami jednego z muzyków. Nagły finał osiągnięty
metodą plugg-out.
Dubowy drumming na
wejściu w część trzecią, to dobry pomysł! A bas, który brzmi, niczym na poły
taneczne electro - być może jeszcze
lepszy! Gitara też płynie z dużą przestrzenią, a wokół niej buduje się
elektroniczny ambient, który zaczyna śpiewać. Opowieść pęcznieje, a drobiny
hałasu zdają się nadciągać z każdej strony. Swoje dokłada pasmo syntezatorowego
brzmienia, ale rytm rządzi tu bez względu na okoliczności. Czwarta historia, to
jakby powrót do balladowego tempa ekspozycji. Dużo powietrza, pozorny spokój i
tajemniczy, niepokojący background. Dubowe echo perkusji, która w tej części
wykazuje aspiracje przywódcze. Gitara, dla niepoznaki, rozpływa się sama w
sobie. Znów plama syntetyki (w formie drona), która sieje dramaturgiczny
ferment. Po czasie brzmi, jak organy Hammonda.
Nina de Heney & Sławek Janicki Bass To Bass (Muzyka z Mózgu/
Bocian, CD 2020)
Definitywnie zasłużyliśmy na garść swobodnej improwizacji na
instrumenty w pełni akustyczne! Dwa kontrabasy? Why not! Nina de Heney i Sławek Janicki spotkali się niemal dokładnie
roku temu, w Bydgoszczy, w Klubie Mózg. Na płytę Bass To Bass trafiły dwie improwizacje, jedna długa, druga krótka –
łącznie 34 minuty z sekundami.
Początek nagrania z oklaskami (choć nie wiemy, czy na
prawach otwartego koncertu) zastaje muzyków ze smyczkami na gryfach ich
kontrabasów. Grzmią na siebie, pomrukują, szukają brudnego baroku, czyniąc
prawdziwie niedźwiedzie zaloty miłosne. Drżą, dygoczą, jakby delikatnie
skrępowani masą swoich instrumentów. Albo jadą do góry, albo ślizgają się w
dół, a tempo narracji rodzi im się pod palcami. Tuż po wejściu w stan
pierwszego galopu, dystyngowanie zwalniają, po czym sięgają po pierwsze
preparacje (lewa flanka) i akcenty percussion
(prawa flanka). Po niedługiej chwili dynamika jest im dana na powrót. Tuż przed
upływem 11 minuty tempo ich post-barokowej przebieżki zdaje się być nad wyraz
imponujące. Po kolejnych kilku pętlach wkraczają w fazę szurania i akustycznego
skwierczenia, dobrze się przy tym imitując. Gdy znów smyki idą w tango, nastrój
robi się prawdziwie łobuzerski, a błoto emocji spływa z gryfów niezwykle
efektownie. Po 19 minucie artyści szukają już zdecydowanie ciszy i
post-akustycznego ambientu. Garść preparacji, garść uderzeń po strunach.
Ostatnia prosta tego seta kreowana jest przez delikatny rytm, jaki podaje prawy
kontrabas. Udane slow motion z nerwem
i intrygą.
Drugi, krótki set (a może dłuższe encore), to zabawa w arco
i pizzicato. Spokój, dystans,
odpowiedzialność za dźwięk. Pomysły rodzą się jednak jeden po drugim, dzięki
czemu doświadczamy całej masy naprawdę uroczych zdarzeń fonicznych. Kontrabasy
zawodzą, repetują, skrzeczą i plumkają – whatever
you want! Po wybiciu 4 minuty czas na intensywne, gęste, jakże suche w
brzmieniu szorowanie strun, aż do poziomu acoustic
noise. Wreszcie faza schodzenia w dół, szukania dna narracji i ciszy, jak
nastąpi po wybrzmieniu ostatniego dźwięku. Brawo!
Gelber Flieder Ölbaumgewächse
(Creative Sources, CD 2020)
Rozbudowany wątek iberyjski rozpoczynamy w … Paryżu (La Petite Maison, grudzień 2016r.). Na
scenie trio o nazwie własnej Gelber Flieder w składzie: João Camões (altówka), Luise
Volkmann (saksofon) i pełniący tu zapewne rolę gospodarza - Yves Arques
(obiekty i elektronika). Swobodna improwizacja w jednym traku – niepełne 31 minut.
Koncert rozpoczyna się … niemiecką kołysanką o krokodylach!
Chór cierpliwych rodziców śpiewa, a w tle zaczyna rodzić się błyskotliwa
improwizacja. Coś bystrze rezonuje, szeleści, skwierczy na gryfie altówki, z
tuby saksofonu płyną preparacje, półdrony i głębokie oddechy, wreszcie
definitywnie kompatybilna elektronika oplata niezidentyfikowane obiekty
latające i brzęczące płaszczem inspiracji. Clever
chamber in the crazy world of post-music! Każdy z artystów od początku
dorzuca do strumienia dźwiękowego same atrakcje – śpiewające zgrzyty altówki, saksofon,
który potrafi brzmieć niczym preparowana trąbka, obiekty, która drżą subtelnością
złocistych perkusjonalii. Kolektywna, soczysta, gęsta, ale i po części ulotna
narracja.
W tym dość krótkim secie muzycy mają dla nas sporo
niespodzianek i zwrotów dramaturgicznych. Co rusz coś ciekawego - nowe brzmienia,
czy tajemnicze dźwięki, prawdziwy kalejdoskop wyłącznie pozytywnych zaskoczeń. Już
w 10 minucie proponują zwinne duo, stworzone z samych akustycznych fonii, pod
które podłącza się oniryczna elektronika, frazująca niczym zatopiony gamelan. W
okolicach 17 minuty nieustannie intrygująca praca
obiektów przypomina ugniatanie werbla, a zaraz potem polerowanie
powierzchni płaskich. Po 22 minucie koncertowa marszruta pnie się na
emocjonalny szczyt – altówka tańczy jak opętana, saksofon wyje do księżyca, no
i ponownie moc wspaniałości płynie ze strony nieoczywistej elektroniki i
obiektów, które bez trudu są w stanie wejść w fazę wyłącznie akustyczną, a
nawet dętą (zimny wicher wieje z każdej strony!). W 26 minucie ów tajemniczy wicher
zostaje na moment sam. Słyszymy gwar ulicy, pomruki z klubu, a może to jedynie
sample. Finałowa faza tego wyśmienitego, zbyt krótkiego koncertu – instrumenty
śpiewają i gwiżdżą nieopodal ciszy, a wszystkie przedmioty zgromadzone na
scenie zdają się budować strumień onirycznej post- elektroakustyki. Fake sounds gonią się po scenie, a potem
gasną po mistrzowsku.
Altaba/
Valera/ Volt Algo Quedó Dentro (Finis
Africae, Kaseta 2020)
Lądujemy tym razem w Laisla
Estudio (pewnikiem Hiszpania) i spotykamy trójkę muzyków. Eduardo Altaba
(kontrabas), Patxi Valera (perkusja, instrumenty perkusyjne) oraz Pablo Volt
(trąbka) zapraszają nas na bystry, bezpretensjonalny i jakże miły w odbiorze
spacer po bezdrożach open jazzu.
Nagranie z koniec września ubiegłego roku składa się z dziesięciu utworów
(zapewne predefiniowanych improwizacji) i trwa około 42 minuty.
Do zabawy zaprasza nas trąbka, która śpiewa hymn otwarcia. Sekcja
rytmu od startu pracuje dynamicznie. Trio stawia na kolektywizm, choć kontrabas
zdaje się tu być masą krytyczną. W ramach przeciwwagi druga część stawia na balladowy
dryl i zwinną, lekką perkusję. Trzecia podnosi poprzeczkę oczekiwań i proponuje
zaplanowane, ale dość swobodne call &
responce! Garść preparacji blaszaka,
błysk rezonujących talerzy, także smyczek i sekunda zabawy z ciszą. Kolejna
parzysta opowieść na powrót zbliża nas do swingujących synkop i nie forsuje
tempa. Precyzja godna cool-jazzowej ścieżki
dźwiękowej do filmu noir. Piąta historia
powraca do estetyki preparacji, pełna jest szumów, oddechów, mikro fraz dużej
urody. Tu królem polowania wydaje się być nade wszystko trąbka.
Drugą część płyty (zapewne drugą stronę kasety) otwiera
marszowa narracja z trąbką płynącą smutnym, iberyjskim zaśpiewem. Muzycy szybko
przerzucają nas do kolejnej części, która proponuje dynamiczny open jazz, zdobiony doskonałą ekspozycją
trąbki. Ósma partycja schodzi w dół i czeka na własny oddech – smyczek,
podmuchy zimnego powietrza z samego dna blaszaka,
perkusyjne, matowe świecidełka. Im dalej w las, tym lepiej na tej płycie! Ostatnia
część nieparzysta powraca do zamaszystego pizzicato,
które ciągnie trio post-jazzowymi smakołykami. Trąbka śpiewa tu z wyjątkowym
smakiem. Wreszcie finał - piękna, stylowa rozbiegówka na dużym wydechu. Smyczek,
post-barok, który szuka rockowych emocji i trąbka, która kwili półgębkiem same
dobre nutki. Doprawdy urodziwych dźwięków tu nie brakuje.
Gonçalo
Mortágua/ Guilherme Rodrigues/ Higino Andrade
As 3 Velhas (Creative Sources, CD 2020)
Czas na zapowiadany Berlin (StudioBoerne, sierpień 2019)! Gonçalo Mortágua (saksofon tenorowy),
Guilherme Rodrigues (wiolonczela) oraz Higino Andrade (kontrabas) przygotowali
dla nas czternaście opowieści (blisko 50 minut). Tym razem nasza muzyczna wycieczka
koncentrować się będzie na wątkach kameralistycznych, choć jazzu, tudzież
post-jazzu z pewnością w niej nie zabraknie.
Trzy Stare Kobiety
zawierają w sobie dużo ciekawych, chwilami intrygujących pomysłów na
improwizację. Część z nich muzycy dość szybko jednak porzucają, część z nich – zwłaszcza
tych bardziej nastawionych na swobodną kameralistykę - zdają się niepotrzebnie
wtłaczać w ramy open jazzowego
frazowania. Wiele momentów bazuje tu na świetnie skomunikowanych akcjach obu instrumentów
strunowych. Zarówno wiolonczelista, jak i kontrabasista zmieniają techniki gry,
sieją ferment, znajdują nie jedną płaszczyznę porozumienia. Z kolei saksofonista
zbyt kurczowo trzyma się jazzowych podpórek dramaturgicznych, nie jest skłonny
wpadać w obszar bardziej swobodnej improwizacji. Nazwanie go hamulcowym byłoby
oczywiście nadużyciem, stąd jedynie sugestia recenzenta, by w procesie
improwizacji wykazywać się po prostu większą odwagą, a także chwilami bardziej skoncentrować
się na słuchaniu tego, co mają do zaproponowania partnerzy.
Dość wszakże tych utyskiwań, skupmy się na najciekawszych
fragmentach nagrania. Choćby trzecia opowieść, którą budują dwa strunowce, płynące dość wysoko zawieszonym,
delikatnym pizzicato. Pierwszym,
który sięga po smyczek jest kontrabasista, a całość narracji, wraz z rozśpiewanym
saksofonem, bystrze się dynamizuje. Czwarta i piąta część bazuje na dobrych
pytaniach i równie kąśliwych odpowiedziach. W części siódmej saksofon szuka
dłuższych fraz i płynie tajemniczym strumieniem, a strunowce budują emocje na dychotomii arco-pizzicato. W ósmej smyczki szukają barokowych fraz, wyczulone
na ciszę i echo, saksofon wchodzi dopiero na finał z niebanalnym komentarzem. Kilka
niespodzianek czeka nas także w części jedenastej - dużo niepokoju, szumów z
tuby, gwizdania, a nawet dźwięków wprost z gardła saksofonisty. No i sam finał
płyty, który nie szczędzi nam preparowanych dźwięków, akcentów percussion i kolektywnego zaśpiewu
wszystkich instrumentów.
New
Hermitage Unearth (self-released,
CD 2020)
Wreszcie obiecana kameralistyka z Kanady. Nagranie studyjne
z Halifax (data nieznana), a w nim kwartet w składzie: Andrew MacKelvie
(saksofon altowy, tenorowy, klarnet basowy), India Gailey (wiolonczela), Ross Burns
(gitara i efekty) oraz Ellen Gibling (harfa). Jedenaście utworów (wedle opisu -
skomponowanych improwizacji) trwa 35 minut z sekundami.
Na początek wróćmy do określenia skomponowane improwizacje. Kanadyjski kwartet (to już ich piąta płyta)
na swym nieziemskim nagraniu
produkuje doprawdy całe mnóstwo pięknych, kameralnych dźwięków, czasami
zmyślnie i efektownie preparowanych. Buduje narracje w skupieniu, nie goni za
emocjami, stawia na precyzję i szuka dobrych interakcji. Niestety w wielu
momentach nie powstaje z tego w pełni improwizowana narracja. To raczej próby
wyjścia poza nawias tego, co wcześniej zostało zaplanowane, tudzież
dramaturgicznie wykalkulowane. Pasaże dźwięków następują po sobie, ale często nie
tworzą związków przyczynowo-skutkowych. Trzeba też dodać, iż kilka utworów na
płycie, to ekspozycje solowe lub nagrania w podgrupach. Innymi słowy – more chamber, but not truly free.
Recenzentowi nie pozostaje zatem nic innego, jak wskazać te
momenty nagrania, które wydają się realnie udane w kontekście procesu
improwizacji. Trzecia część, to krótkie solo cello, które pięknie brudzi swoje brzmienie. W części czwartej
podoba nam się praca klarnetu basowego, który po rozbudowanej introdukcji
strunowej kreuje ciekawie brzmiące półdrony, bystrze skomentowane przez
wiolonczelę i dubowe echo gitary.
Utwór ósmy z kolei zaczyna się gitarowymi plamami i delikatnym pomrukiem ze
strun cello i harfy, potem zaś układa
się w zmysłowy post-barok. Również dziewiąta część bazuje na dźwiękach gitarowych,
a raczej poświacie, jaką tworzą przetworniki tejże gitary. Pre-ambientowy mrok
amplifikatora i intrygujący smak tajemnicy. Dobrze skonstruowana jest także
część jedenasta - bazuje na mikro dźwiękach wszystkich instrumentów, które
tworzą niebanalny slow motion game.