Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 27 listopada 2020

Tonus! Intermediate Obscurities III - Live At Spontaneous Music Festival 2019!


To był z pewnością jeden z najcichszych i najspokojniejszych sobotnich wieczorów w kilkunastoletniej historii klubu Dragon. Pomieszczenie bezpośrednio sąsiadujące z salką koncertową (tu zwaną Małym Domem Kultury), zazwyczaj pełne restauracyjnych klientów, zostało opróżnione ze wszelkiej materii ożywionej, zdolnej wydawać jakiekolwiek dźwięki. Na tzw. bramce stanęli uzbrojeni po zęby, postawni mężczyźni, których zadaniem było niedopuszczenie do sytuacji, by po godzinie zero ktokolwiek prześlizgnął się przez klubową śluzę wejściową. Ci szczęśliwcy, którym udało się zasiąść na widowni, nie mogli wydawać z siebie jakichkolwiek dźwięków w trakcie koncertu, ich oddechy musiały być miarowe, a przełykanie napojów gazowanych całkowicie bezszelestne. Panie i Panowie, Tonus – the most silent band in the world!

 


Graficzna notacja, która kreuje proces improwizacji zdaje się pozwalać muzykom na niezbyt wiele, a może jest jednak dokładnie odwrotnie – akord gitary, cisza, szum i delikatne podmuchy z tuby saksofonu, tudzież gryfów licznych instrumentów strunowych, mała pompa-ssąco tłocząca, a potem znów akord gitary, cisza i powtórka zadanej sekwencji. Ośmiogłowa hydra pracuje na razie w edycji stand-by. Z przemożnej ciszy rodzi się życie, machina mikro dźwięków, egzotyka stuprocentowej akustyki, metafizyka improwizacji. Swoją obecność na scenie zaznacza też piano, syjamski brat gitary, zdaje się, że kolejny cerber brzmieniowego ładu i dramaturgicznego porządku. Struny, pudła rezonansowe, tajemnica nieznanej przestrzeni, oniryzm ulotnej chwili. Pierwsza zaplanowana cisza zupełna następuje tuż przed upływem 5 minuty koncertu.  Życie pozagrobowe Dragona jednak trwa. Coś zaskrzypiało, ktoś głęboko westchnął dwa piętra niżej. Cisza żyje niepełną minutę.

Nowe otwarcie dzieje się za przyczyną … kolejnego akordu gitary. Wokół niego buduje się strumień mikro fraz, których gęstość po każdej pętli wydaje się rosnąć. Posadowione na lewej flance skrzypce pozwalają sobie nawet na kilkudźwiękową sekwencję zdarzeń. Z drugiej strony sceny, w okolicach werbla coś z czymś intrygująco rezonuje. Pianistyczne preparacje reagują na wszystko ulotnym echem. Stają się drugim po gitarze sercem tej improwizacji. Bogactwo dźwięków rodzi się w naszych uszach, które bolą z wysiłku wyjątkowo uważnego słuchania. W połowie 10 minuty następuje kolejna, zaplanowana cisza, która – to już wiemy – jest tu po prostu kolejnym dźwiękiem, kolejnym aktorem spektaklu nieoczywistości.

Formuła improwizacji wynikająca z graphic score, budowana dyktatem umiarkowania i minimalizmu, z czasem zdaje się wydobywać z każdego muzyka dodatkowe pokłady kreatywności. Skoro mam do dyspozycji źdźbło dźwięku, staram się przekazać w nim całe skomplikowanie otaczającego nas świata. Dużo dzieje się na strunach, ale kolejnym dramaturgicznym peakiem wydaje się być przede wszystkim … dźwięk gniecionej kartki papieru, który podprowadza nas pod kolejny interwał ciszy. Następuje on w 18 minucie i tym razem trwa pełną minutę zegarową!

Na lewej flance groźnie pomrukuje cello, piano trzyma z nim sztamę, a skrzypce już po raz drugi tego wieczoru decydują się na dłuższe frazowanie. Każda odsłona tego niezwykłego spektaklu, wyznaczana żywą ciszą, dostarcza publiczności nowych wrażeń, sekwencji dźwięków i intrygujących rezonansów. Tu jednak, gdzie każda fonia może znaczyć tak wiele, wyraźny i zdecydowany dźwięk klawisza fortepianu brzmieć może niczym złowroga burza w piorunami. Dobrze też słyszymy silnie oddychające dysze saksofonu. Werbel i kilka dołączonych do niego akcesoriów zdają się budować strugi post-ambientu, który przy okazji lepi kilka zabłąkanych fraz innych instrumentów. Na gryfie altówki tańczą wyjątkowo małe palce jakże postawnego mężczyzny. W okolicach 26 minuty improwizacja, którą stymulują akordy gitary żyje już prawdziwie własnym życiem, do tego stopnia, iż możemy ogłosić, iż właśnie powstająca garść długich fraz jest na tyle głośna, iż skupiony widz może śmiało przełknąć łyk piwa, nie zakłócając przy tym przebiegu koncertu. Szczególnie aktywna w tym momencie jest lewa flanka, za którą odpowiada frakcja wschodnioeuropejska z skrzypcami, gitarą, fortepianem i wiolonczelą. Na prawej flance, definitywnie zachodnioeuropejskiej, równie wiele znów dzieje się na perkusyjnym werblu. Po wybiciu 28 minuty scenę Dragona znów spowija jednak cisza. Uprzedźmy wypadki – ostatnia tego wieczoru.

Trzeszczą stare podłogi, drżą struny opuszczone przez muzyków, pulsuje werbel, a fortepian komentuje wszystko kilkoma dźwiękami wprost z klawiatury. Finałowa faza spektaklu toczy się pełnią życia, trwa niczym najlepsze chwile pięćdziesięcioletniej historii AMM - dźwięki mówią, oddychają, reagują na siebie, tworzą mgławice i płynne strumienie powietrza. Na finał zupełny cudownie lepią się w kolektywny dron.

 

Spontaneous Live Series 005: Tonus Intermediate Obscurities III - Live At Spontaneous Music Festival, October 5th 2019. Dirk Serries (gitara akustyczna, notacja graficzna), Pawel Doskocz (gitara akustyczna), Andrew Lisle (perkusjonalia), Ostap Mańko (skrzypce), Witold Oleszak (fortepian), Anna Szmatoła (wiolonczela), Benedict Taylor (altówka), Colin Webster (saksofon altowy). Dragon Social Club, Poznań. Jeden trak, 40:21 (Spontaneous Music Tribune, CD 2020)

 

Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty!

 

 

środa, 25 listopada 2020

Gibson, Doskocz, Lisle & Furtado! Live At Two Spontaneous Events 2018 and 2019!


Opowieść jesienna

Yedo Gibson i Paweł Doskocz poznali się dwa dni wcześniej, gdy wspólnie muzykowali z dużą orkiestrą na hucznym rozpoczęciu pewnego festiwalu. Dwa dni później mieli zagrać w duecie, ale obok przechodził Andrew Lisle i nie byli w stanie mu odmówić. Wszyscy zaś razem poznali się dzień wcześniej, gdy przy zimnym piwie omawiali wrażenia z pierwszych godzin spontanicznej imprezy. Gdy już zwarli szyki na dragonowej scenie, owego pięknego, listopadowego wieczoru zagrali jeden, niemal czterdziestominutowy set, który na potrzeby edycji płytowej został podzielony na trzy rozdziały.

 


Roztańczone, ale niemal bezdźwięczne dysze saksofonu, wszechobecny ambient gitary, która szykuje się do lotu i szeleszczące szczoteczki drummerskie – oto aura otwarcia koncertu, które zdaje się obiecywać niemało. Opowieść zaczyna narastać głównie dzięki rozśpiewanemu sopranowi. Gitara leje się szerokim strumieniem, chce tu być bazą tuż przed zaatakowaniem pierwszego szczytu. Perkusja pracuje aktywnie, ale całkowicie pozbawiona jest nadbagażu. Stopa na bębnie basowym zacznie wybijać rytm w okolicach 4 minuty, a będzie to już pierwszy, wcale nie mały szczyt tej swobodnej podróży w nieznane. Po incydencie sopran na chwilę milknie, a pozostałe dwa instrumenty biorą ekspresyjny oddech, by już po chwili cała trójka po raz kolejny mogła skoczyć w ogień. Po pokonaniu kolejnego szczytu, na krótką chwilę saksofon zostaje sam, co stanowi świetny pretekst, by trak na dysku zmienił numer z pierwszego na drugi. Yedo bez zbędnej zwłoki skacze samotnie do samego nieba. Po niedługim czasie gitara i perkusja wchodzą na raz, tak sprawnie, jakby to robili razem od dziecka. Flow dynamizuje się – sopran drze się wniebogłosy, ale pozostałe instrumenty czekają chwilę, by podzielić entuzjazm dęciaka. Dwa, trzy gęste ruchy i kolejny skok w ogień. Tych kilka wspólnych chwil na scenie wystarcza, by muzycy posiedli odpowiedni poziom wzajemnej komunikacji. Ten fakt sprawia, iż tłumią płomień narracji w świetnym stylu i w okolicach 5 minuty zgrabnie przechodzą do fazy mikro dźwięków – Yedo gwiżdże, Paweł plami i kropelkuje, Andrew koncentruje się na talerzach. Panowie zadają sobie dobre pytanie i zgrabnie na nie odpowiadają. Tu szczególnie dużo do powiedzenia mają sobie saksofon i gitara. Perkusja czeka i po chwili wrzuca adekwatny do sytuacji drive. Gitara szybko osiąga stan wrzenia, saksofon – dla odmiany – szuka liści na łące. Nim jednak wybije 12 minuta trio znów gna przed siebie zionąc ogniem i strzelając w samo serce tarczy. Andrew jeszcze dokłada do ognia, nie ma tu zmiłuj, nie ma tu litości – taneczna parada sopranu, gitara zanurzona w rockowych spazmach, wreszcie intensywny, żylasty drumming. Szczyt zdaje się być w zasięgu ich wzroku. Gdy zostaje osiągnięty, znów saksofon bierze na siebie ciężar przetransportowania narracji do kolejnej części (i znów bez wykorzystania choćby ułamka ciszy). Tym razem jednak opowieść toczy się dość leniwe. Najpierw do saksofonu, który lepi małe drony podłącza się gitara, snująca zdrowy, czerstwy ambient. Duet dark prepare na dłuższą chwilę przejmuje władanie sceną. Yedo używa gardła, dmie w tubę, miast w ustnik - szaman nieskończony, groźne niedźwiedzisko! Andrew powraca na szczoteczkach po całych pięciu, a może nawet sześciu minutach. Narracja, która rodzi się z popiołów i zdewastowanych fonii nabiera masy z należytym mozołem. Perkusja zdaje się wyrywać saksofon i gitarę z maligny, dawać im nowe życie, ale nie forsuje tempa. Sygnał, by znów popaść w ogień piekielny daje jednak saksofonista. Perkusista skacze razem z nim, gitarzysta woli ambient, ale gęsty, lepki i złowrogi. Ów piękny dramaturgicznie moment kreuje jakość, a dźwięki zaczynają zlewać się do jednego koryta. Trzynasta minuta otwiera żmudny proces gaszenia tego bystrego pożaru. Szklisty ambient, syczący ustnik i cisza na werblu prowadzą muzyków do samego końca. Ich, i tej opowieści.

 

Opowieść wiosenna

Po raz kolejny Gibson i Doskocz spotkali się niemal dokładnie pięć miesięcy później. Dokładnie w tym samym miejscu, na skrzypiącej podłodze Dragona. Pokrętny line’up improwizowanej trzydniówki zakładał, iż elektryczna gitara Pawła odbędzie spacer jedynie w towarzystwie perkusji Vasco Furtado. Obok przechodził jednak Yedo wraz ze swoim saksofonem sopranowym. Nie dał się długo zapraszać do tria. Zagrali razem niewiele ponad dwa kwadranse, które zgrabnie i spontanicznie ułożyły się w trzy epizody na dysku.

Kolejne ad hoc trio rozpoczęło swoją pierwszą wspólną podróż nad wyraz kolektywnym wejściem w dźwięk. Pierwsze kroki, choć wyważone i roztropne, zdają się znamionować emocje godne naprawdę bystrych improwizatorów. Od startu dobrze się tu wszystko zazębia, wzajemnie gryzie, nie zastyga w bezruchu. Vasco używa jedynie werbla i tomów, jakby talerze nie były drummerowi do niczego potrzebne. A Panowie na flankach? Już kipią z emocji, jakby gitara z dużym prądem i lekki sopran były dla siebie stworzone. Po chwili z tria wyodrębnia się duet gitary i … talerzy (a jednak!), który kreśli kilka pętli i czeka na reakcje dęciaka. Ten wraca, jak ranny tygrys, z lekko podkulonym ogonem. Już w trio gnają bez wahania na ważny szczyt tej narracji. Po drodze serwują nam jeszcze garść preparacji i gitarowego slajsu, także imitacyjnych fraz. Nim wejdą w ostateczną fazę galopady, Vasco pogra jeszcze trochę na bardzo matowym werblu. A pierwszą część swojego koncertu kończą, tak, jak go zaczynali – kolektywnie, na raz! W kolejną odsłonę muzycy wchodzą na palcach. Sopranowe preparacje, głęboki ambient gitary i perkusyjne szczoteczki. Do roboty jako pierwszy bierze się Vasco. Z mozołem buduje narrację, ale koledzy ewidentnie się lenią. Gwiżdżą, plotą androny, gadają ze sobą (także gardłem!), jakby się pięć miesięcy nie widzieli. Opowieść nie wpada w ogień free jazzu, bo nie musi i nie chce. Czas na ostatni akcent koncertu! Saksofon startuje ostro pod górę, cała para w ruch! W tle łomocą talerze, a gitara… czeka (chyba pierwszy raz!). Owo czekanie kończy się po 70 sekundach, gdy cały Dragon zdaje się być spowity przestrzennym, gitarowym dronem. Na tym płaszczu dźwiękowym Yedo i Vasco płyną jak po pasie transmisyjnym, do samego nieba! Piękny moment! Po chwili kilka ważnych sekund na duet dron & drums, ale saksofon wraca i wyje, niczym kolejna ranna zwierzyna na skraju lasu. Finał nabiera mocy i urody – Yedo zaczyna śpiewać hymn pożegnalny! Z nieba Dragona spogląda na muzyków Albert Ayler i bije brawo! Trio niesione entuzjazmem mistrza gasi pożar narracji jednym, zdecydowanym ruchem skalpela.

 

Spontaneous Live Series 004: Yedo Gibson – saksofon sopranowy, Paweł Doskocz – gitara elektryczna, Andrew Lisle – perkusja (1-3), Vasco Furtado – perkusja (4-6). Nagrania koncertowe: (1-3) Drumming Now! 2. Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Listopad 2018; (4-6) Improvised Three-Days, Dragon Social Club, Kwiecień 2019. Sześć utworów, czas trwania - 68:35 (Spontaneous Music Tribune, CD 2020).

 

Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty!



sobota, 21 listopada 2020

XNN! Roji! Lotto! Bass To Bass! Gelber Flieder! Algo Quedó Dentro! As 3 Velhas! New Hermitage! The Bloody November’ Round-up!


Emocje, emocje, emocje! Oto coś, co kochamy na tych łamach nade wszystko! A najlepsze emocje gwarantuje wytrawna składanka recenzji nowych płyt z muzyką improwizowaną (która, jak wiemy, miewa i tysiąc imion!), dobrze zmieszana, intensywnie wstrząśnięta i łącząca wszelkie możliwe gatunki – i niebo, i ziemię, no i najprawdziwsze piekło!

Już tytuł pierwszej z omawianych płyt – Dance Chaos Magic! – mówi nam niemal wszystko, co niesie ów zestaw dźwięków! Ognista marszruta zacznie się na nowojorskim Brooklynie z udziałem samego Daniela Cartera (to już druga jego wizyta na Trybunie w ostatnich dniach!). Potem zderzymy się z cudowną ścianą dźwięku, produkcji niemiecko-portugalskiej, by zaraz po niej zanurzyć się w krajowym post-rocku w nadspodziewanie świetnym wydaniu! Kolejny akcent krajowy zapewni nam pewien kontrabasista w uroczym duecie z niemniej uroczą kontrabasistą ze Szwecji! A dalej? Bez chwili oddechu rozpoczniemy rozbudowany wątek iberyjski (choć będziemy także w Paryżu i Berlinie!), by na trzech kolejnych krążkach, obok kilku dobrych znajomych, spotkać wielu całkiem nowych, intrygujących muzyków! A na finał tej szalonej eskapady udamy się do … Kanady, by posłuchać bystrej, współczesnej kameralistyki! Oj, będzie się dziś działo!



 

XNN  Dance Chaos Magic (Eschatology Records, DL 2020)

Amerykańskiego saksofonistę Bena Cohena i jego label Eschatology poznaliśmy całkiem niedawno przy okazji płyty tria Charlatan. Tym razem muzyk zaprasza na spotkanie w kwartecie XNN, do którego zaprosił ikonę nowojorskiego free jazzu, Daniela Cartera (saksofony, trąbka, flet i klarnet) oraz swoich częstych współpracowników – Eli Wallace’a na fortepianie i Dana Kurfirsta na perkusji. Silnie osadzona we free jazzie, swobodna improwizacja trwa prawie 39 minut (Tedesco Studios, nagranie z listopada 2019 r.).

Kwartetowa podróż zaczyna się sekwencją tzw. kontaktów rozpoznawczych, nie bez zasad godnych metody call & responce. Spokojna improwizacja na przednówku - trochę perkusyjnych szczoteczek, kilka piano preparacji, saksofon i flet w rozmowie o poranku. Pierwszym, który zaczyna lepić wszystkie dźwięki w narrację właściwą jest drummer. W duchu jakże kolektywnym free quartet with jazz roots rusza na podbój świata, a tempo marszu rodzi się niemal samoistnie. W okolicach 9 minuty Carter sięga po trąbkę i razem z perkusją czyni duetowe expo. W tak zwanym międzyczasie preparujące piano, bystry tenor i cool-jazzowe szczoteczki dbają o przyrost dobrych emocji. Dużo jakości wciąż płynie z gołych strun fortepianu. Pod koniec 17 minuty kwartet stopuje i serwuje nam garść ciszy.

Nowy wątek rodzi się pod delikatnymi młoteczkami piana. Saksofon i trąbka ciekawie gaworzą na przeciwległych flankach, a wspomnienie kwartetu Test (Carter!) wcale nie jest tu nadużyciem. Opowieść zaczyna płynąć naprawdę swobodnym, własnym rytmem. Choć mnóstwo w niej dźwięków i wydarzeń, cały flow nie traci na lekkości, w czym zasługa nad wyraz subtelnego drummera. Po 22 minucie pianista zaczyna brnąć w abstrakcje, a Carter sięga po tenor i proponuje kolejne rozwiązanie. Powraca posmak lightowego Testu. Kwartet wchodzi w fazę zabaw w podgrupach. Najpierw saksofon z fortepianem, potem krótkie solo samego Cartera, które przekształca się w duet saksofonów. Sam miód tej improwizacji zaczyna się w momencie powrotu perkusisty, który zaczyna budować drobny (a jakże!) szkielet finałowej już narracji. Pianista znów preparuje, dęciaki gadają bez ustanku (aż słychać … trzeci saksofon przez moment!). Ostatnie przebiegi, to już odważny skok w ogień free jazzu, kind of a Test memorial! Mimo tryskających emocji wciąż możemy liczyć na perełki z pudła rezonansowego fortepianu. Jeszcze tylko kilka kroków – trochę repetycji z klawisza, dęte podśpiewywanie – i muzycy docierają do kresu tej wyśmienitej podróży. Brawo!

 


Roji  Oni (self-released, LP 2020)

Jörg A. Schneider (perkusja) i Gonçalo Almeida (gitara basowa, loops i elektronika) grając w duecie czasami czynią to pod własnymi nazwiskami, innym razem jako Roji. Definitywnie w tej konfiguracji personalnej lubią hałas, rockowy zgiełk i rozimprowizowane emocje. Do zabawy na ogół dopraszają gości. Na drugą płytę Roji zaproszeni zostali: Riccardo Marogna (klarnet basowy, saksofon tenorowy i elektronika) oraz Giovanni di Domenico (fortepian, keyboard i elektronika) - każdy z nich do dwóch utworów. Niemiecko-portugalska maszyna dźwiękowa proponuje nam łącznie siedem epizodów, które trwają niemal pełne trzy kwadranse.

Żarty się kończą! Ostry riff basu, masywne uderzenie w rozbudowany zestaw drummerski, okrzyk dętej zwierzyny i ruszamy w gęsty, rockowy flow, budowany z precyzją, domieszką psychodelii i póki co, nie forsujący tempa. Klarnet basowy tańczy w magmie sekcji, która płynie wzmocniona power-ambientową poświatą. Wszystko na dużym pogłosie, mocno kwasowe. W drugiej części składu tria dopełnia instrument klawiszowy. Dzięki tej asyście stalowej sekcji zdają się rosnąć skrzydła. Strumień basu zlewa się z dużo lżejszą narracją pianisty, full drumming wypełnia pozostałości wolnej przestrzeni. Płynna lawa, w pół kroku do ściany dźwięku. Trzeci epizod, miniaturka w duecie – dub noise? harsh post-rock? speed metal? black electronics? W kolejnej części grzmią same pioruny – tenor, który wznosi okrzyki i sekcja, która łamie kark opornego samym spojrzeniem. Wszystkie dźwięki leją się w jeden strumień psycho-noise! Pandemic thriller!

W epizodzie piątym powrót do duetu, chwila meta relaksu – ambient gitary basowej, który zwiastuje nadejście nowej porcji bolesnego hałasu. Drummer tylko czeka na sygnał, by two man orchestra mogła wyruszyć na łowy. Afrykańska polifonia na sterydach i bas, który buduje kilka pasm masowego rażenia. Ten ostatni pętli się, a wokół niego rośnie elektronika, która potrafi równie skutecznie zaatakować dobrym hałasem. Za szóstą część także odpowiada tylko dwóch artystów – płynna, elektroakustyczna lawa. Bas zdaje się mieć tysiące twarzy, perkusja tylko jedną, ale zabójczą. Dub noise! Czyżby smyczek podłączony pod trafostację wysokiej mocy? Flow, który już dawna przekroczył ścianę dźwięku zdaje się pęcznieć kolejnymi elementami, które giną w power-psychodelicznej poświacie. Magia Chaosu, nie pierwszy dziś raz! Na finał tego horroru powraca klawiszowiec! Bas rwie struny hc-punkowymi przełomami, piano w mackach distortion rzęzi jak zepsuta maszyna szlifierska, a oba instrumenty brzmią niczym ekstremalnie sfuzzowana black-metalowa gitara. Circle massive drumming dopełnia dzieła zniszczenia. Na tym tle kilka smagnięć pędzlem nieco bardziej delikatnych klawiszy, to dysonans godny największych mistrzów. No, i ta cisza po wybrzmieniu, gęsta jak krakowski smog.

 


Lotto  Hours After (Endless Happiness, CD/LP 2020)

Lotto na swej nowej płycie, to Mike Majkowski (bas), Paweł Szpura (perkusja) i Łukasz Rychlicki (gitara elektryczna) oraz cała masa tajemniczych urządzeń (lista do wiadomości wydawcy), które sprawiają, iż dźwięk typowego instrumentu akustycznego lub elektrycznego brzmi, jakby przybył do nas z samego piekła. Nagranie z Warszawy (chyba ubiegłoroczne), być może zrealizowane po godzinach, składa się z czterech niezwykle efektownych, post-rockowych scenariuszy. Całość trwa mniej więcej 35 minut.

W strukturze post-rockowej repetycji muzycy budują coś na kształt metafizycznej ballady. Równy, krautrockowy rytm, a w tle intrygująca, gitarowa mgławica, która zdaje się z czymś rezonować. Z czasem na pierwszy plan wychodzi właśnie gitara – mantra, która snuje się pod podłodze, jak leniwy wąż, który może jednak w każdej chwili kąsać. Niepokojące tło odradza się jak hydra, a całość pachnie dobrym, starym The Swans, z czasów, gdy jeszcze nikt nie wiedział do końca, co to rzetelny noise-rock. Druga opowieść burzy nieco ład narracyjny pieśni otwarcia. Jazgot gitarowych przetworników, drumming umoczony w syntetycznej poświacie i bas, który prycha i rzęzi niebywale urokliwie. Post-industrialna zabawa u progu czerstwego hałasu. Wykoślawiona, bystra motoryka, swoisty tygiel harshowych fonii i … skromna, brudna melodia, która snuje się pod palcami jednego z muzyków. Nagły finał osiągnięty metodą plugg-out.

Dubowy drumming na wejściu w część trzecią, to dobry pomysł! A bas, który brzmi, niczym na poły taneczne electro - być może jeszcze lepszy! Gitara też płynie z dużą przestrzenią, a wokół niej buduje się elektroniczny ambient, który zaczyna śpiewać. Opowieść pęcznieje, a drobiny hałasu zdają się nadciągać z każdej strony. Swoje dokłada pasmo syntezatorowego brzmienia, ale rytm rządzi tu bez względu na okoliczności. Czwarta historia, to jakby powrót do balladowego tempa ekspozycji. Dużo powietrza, pozorny spokój i tajemniczy, niepokojący background. Dubowe echo perkusji, która w tej części wykazuje aspiracje przywódcze. Gitara, dla niepoznaki, rozpływa się sama w sobie. Znów plama syntetyki (w formie drona), która sieje dramaturgiczny ferment. Po czasie brzmi, jak organy Hammonda.

 


Nina de Heney & Sławek Janicki  Bass To Bass (Muzyka z Mózgu/ Bocian, CD 2020)

Definitywnie zasłużyliśmy na garść swobodnej improwizacji na instrumenty w pełni akustyczne! Dwa kontrabasy? Why not! Nina de Heney i Sławek Janicki spotkali się niemal dokładnie roku temu, w Bydgoszczy, w Klubie Mózg. Na płytę Bass To Bass trafiły dwie improwizacje, jedna długa, druga krótka – łącznie 34 minuty z sekundami.

Początek nagrania z oklaskami (choć nie wiemy, czy na prawach otwartego koncertu) zastaje muzyków ze smyczkami na gryfach ich kontrabasów. Grzmią na siebie, pomrukują, szukają brudnego baroku, czyniąc prawdziwie niedźwiedzie zaloty miłosne. Drżą, dygoczą, jakby delikatnie skrępowani masą swoich instrumentów. Albo jadą do góry, albo ślizgają się w dół, a tempo narracji rodzi im się pod palcami. Tuż po wejściu w stan pierwszego galopu, dystyngowanie zwalniają, po czym sięgają po pierwsze preparacje (lewa flanka) i akcenty percussion (prawa flanka). Po niedługiej chwili dynamika jest im dana na powrót. Tuż przed upływem 11 minuty tempo ich post-barokowej przebieżki zdaje się być nad wyraz imponujące. Po kolejnych kilku pętlach wkraczają w fazę szurania i akustycznego skwierczenia, dobrze się przy tym imitując. Gdy znów smyki idą w tango, nastrój robi się prawdziwie łobuzerski, a błoto emocji spływa z gryfów niezwykle efektownie. Po 19 minucie artyści szukają już zdecydowanie ciszy i post-akustycznego ambientu. Garść preparacji, garść uderzeń po strunach. Ostatnia prosta tego seta kreowana jest przez delikatny rytm, jaki podaje prawy kontrabas. Udane slow motion z nerwem i intrygą.

Drugi, krótki set (a może dłuższe encore), to zabawa w arco i pizzicato. Spokój, dystans, odpowiedzialność za dźwięk. Pomysły rodzą się jednak jeden po drugim, dzięki czemu doświadczamy całej masy naprawdę uroczych zdarzeń fonicznych. Kontrabasy zawodzą, repetują, skrzeczą i plumkają – whatever you want! Po wybiciu 4 minuty czas na intensywne, gęste, jakże suche w brzmieniu szorowanie strun, aż do poziomu acoustic noise. Wreszcie faza schodzenia w dół, szukania dna narracji i ciszy, jak nastąpi po wybrzmieniu ostatniego dźwięku. Brawo!

 


Gelber Flieder  Ölbaumgewächse (Creative Sources, CD 2020)

Rozbudowany wątek iberyjski rozpoczynamy w … Paryżu (La Petite Maison, grudzień 2016r.). Na scenie trio o nazwie własnej Gelber Flieder w składzie: João Camões (altówka), Luise Volkmann (saksofon) i pełniący tu zapewne rolę gospodarza - Yves Arques (obiekty i elektronika). Swobodna improwizacja w jednym traku – niepełne 31 minut.

Koncert rozpoczyna się … niemiecką kołysanką o krokodylach! Chór cierpliwych rodziców śpiewa, a w tle zaczyna rodzić się błyskotliwa improwizacja. Coś bystrze rezonuje, szeleści, skwierczy na gryfie altówki, z tuby saksofonu płyną preparacje, półdrony i głębokie oddechy, wreszcie definitywnie kompatybilna elektronika oplata niezidentyfikowane obiekty latające i brzęczące płaszczem inspiracji. Clever chamber in the crazy world of post-music! Każdy z artystów od początku dorzuca do strumienia dźwiękowego same atrakcje – śpiewające zgrzyty altówki, saksofon, który potrafi brzmieć niczym preparowana trąbka, obiekty, która drżą subtelnością złocistych perkusjonalii. Kolektywna, soczysta, gęsta, ale i po części ulotna narracja.

W tym dość krótkim secie muzycy mają dla nas sporo niespodzianek i zwrotów dramaturgicznych. Co rusz coś ciekawego - nowe brzmienia, czy tajemnicze dźwięki, prawdziwy kalejdoskop wyłącznie pozytywnych zaskoczeń. Już w 10 minucie proponują zwinne duo, stworzone z samych akustycznych fonii, pod które podłącza się oniryczna elektronika, frazująca niczym zatopiony gamelan. W okolicach 17 minuty nieustannie intrygująca praca obiektów przypomina ugniatanie werbla, a zaraz potem polerowanie powierzchni płaskich. Po 22 minucie koncertowa marszruta pnie się na emocjonalny szczyt – altówka tańczy jak opętana, saksofon wyje do księżyca, no i ponownie moc wspaniałości płynie ze strony nieoczywistej elektroniki i obiektów, które bez trudu są w stanie wejść w fazę wyłącznie akustyczną, a nawet dętą (zimny wicher wieje z każdej strony!). W 26 minucie ów tajemniczy wicher zostaje na moment sam. Słyszymy gwar ulicy, pomruki z klubu, a może to jedynie sample. Finałowa faza tego wyśmienitego, zbyt krótkiego koncertu – instrumenty śpiewają i gwiżdżą nieopodal ciszy, a wszystkie przedmioty zgromadzone na scenie zdają się budować strumień onirycznej post- elektroakustyki. Fake sounds gonią się po scenie, a potem gasną po mistrzowsku.

 


Altaba/ Valera/ Volt  Algo Quedó Dentro (Finis Africae, Kaseta 2020)

Lądujemy tym razem w Laisla Estudio (pewnikiem Hiszpania) i spotykamy trójkę muzyków. Eduardo Altaba (kontrabas), Patxi Valera (perkusja, instrumenty perkusyjne) oraz Pablo Volt (trąbka) zapraszają nas na bystry, bezpretensjonalny i jakże miły w odbiorze spacer po bezdrożach open jazzu. Nagranie z koniec września ubiegłego roku składa się z dziesięciu utworów (zapewne predefiniowanych improwizacji) i trwa około 42 minuty.

Do zabawy zaprasza nas trąbka, która śpiewa hymn otwarcia. Sekcja rytmu od startu pracuje dynamicznie. Trio stawia na kolektywizm, choć kontrabas zdaje się tu być masą krytyczną. W ramach przeciwwagi druga część stawia na balladowy dryl i zwinną, lekką perkusję. Trzecia podnosi poprzeczkę oczekiwań i proponuje zaplanowane, ale dość swobodne call & responce! Garść preparacji blaszaka, błysk rezonujących talerzy, także smyczek i sekunda zabawy z ciszą. Kolejna parzysta opowieść na powrót zbliża nas do swingujących synkop i nie forsuje tempa. Precyzja godna cool-jazzowej ścieżki dźwiękowej do filmu noir. Piąta historia powraca do estetyki preparacji, pełna jest szumów, oddechów, mikro fraz dużej urody. Tu królem polowania wydaje się być nade wszystko trąbka.

Drugą część płyty (zapewne drugą stronę kasety) otwiera marszowa narracja z trąbką płynącą smutnym, iberyjskim zaśpiewem. Muzycy szybko przerzucają nas do kolejnej części, która proponuje dynamiczny open jazz, zdobiony doskonałą ekspozycją trąbki. Ósma partycja schodzi w dół i czeka na własny oddech – smyczek, podmuchy zimnego powietrza z samego dna blaszaka, perkusyjne, matowe świecidełka. Im dalej w las, tym lepiej na tej płycie! Ostatnia część nieparzysta powraca do zamaszystego pizzicato, które ciągnie trio post-jazzowymi smakołykami. Trąbka śpiewa tu z wyjątkowym smakiem. Wreszcie finał - piękna, stylowa rozbiegówka na dużym wydechu. Smyczek, post-barok, który szuka rockowych emocji i trąbka, która kwili półgębkiem same dobre nutki. Doprawdy urodziwych dźwięków tu nie brakuje.

 


Gonçalo Mortágua/ Guilherme Rodrigues/ Higino Andrade  As 3 Velhas (Creative Sources, CD 2020)

Czas na zapowiadany Berlin (StudioBoerne, sierpień 2019)! Gonçalo Mortágua (saksofon tenorowy), Guilherme Rodrigues (wiolonczela) oraz Higino Andrade (kontrabas) przygotowali dla nas czternaście opowieści (blisko 50 minut). Tym razem nasza muzyczna wycieczka koncentrować się będzie na wątkach kameralistycznych, choć jazzu, tudzież post-jazzu z pewnością w niej nie zabraknie.

Trzy Stare Kobiety zawierają w sobie dużo ciekawych, chwilami intrygujących pomysłów na improwizację. Część z nich muzycy dość szybko jednak porzucają, część z nich – zwłaszcza tych bardziej nastawionych na swobodną kameralistykę - zdają się niepotrzebnie wtłaczać w ramy open jazzowego frazowania. Wiele momentów bazuje tu na świetnie skomunikowanych akcjach obu instrumentów strunowych. Zarówno wiolonczelista, jak i kontrabasista zmieniają techniki gry, sieją ferment, znajdują nie jedną płaszczyznę porozumienia. Z kolei saksofonista zbyt kurczowo trzyma się jazzowych podpórek dramaturgicznych, nie jest skłonny wpadać w obszar bardziej swobodnej improwizacji. Nazwanie go hamulcowym byłoby oczywiście nadużyciem, stąd jedynie sugestia recenzenta, by w procesie improwizacji wykazywać się po prostu większą odwagą, a także chwilami bardziej skoncentrować się na słuchaniu tego, co mają do zaproponowania partnerzy.

Dość wszakże tych utyskiwań, skupmy się na najciekawszych fragmentach nagrania. Choćby trzecia opowieść, którą budują dwa strunowce, płynące dość wysoko zawieszonym, delikatnym pizzicato. Pierwszym, który sięga po smyczek jest kontrabasista, a całość narracji, wraz z rozśpiewanym saksofonem, bystrze się dynamizuje. Czwarta i piąta część bazuje na dobrych pytaniach i równie kąśliwych odpowiedziach. W części siódmej saksofon szuka dłuższych fraz i płynie tajemniczym strumieniem, a strunowce budują emocje na dychotomii arco-pizzicato. W ósmej smyczki szukają barokowych fraz, wyczulone na ciszę i echo, saksofon wchodzi dopiero na finał z niebanalnym komentarzem. Kilka niespodzianek czeka nas także w części jedenastej - dużo niepokoju, szumów z tuby, gwizdania, a nawet dźwięków wprost z gardła saksofonisty. No i sam finał płyty, który nie szczędzi nam preparowanych dźwięków, akcentów percussion i kolektywnego zaśpiewu wszystkich instrumentów.

 


New Hermitage  Unearth (self-released, CD 2020)

Wreszcie obiecana kameralistyka z Kanady. Nagranie studyjne z Halifax (data nieznana), a w nim kwartet w składzie: Andrew MacKelvie (saksofon altowy, tenorowy, klarnet basowy), India Gailey (wiolonczela), Ross Burns (gitara i efekty) oraz Ellen Gibling (harfa). Jedenaście utworów (wedle opisu - skomponowanych improwizacji) trwa 35 minut z sekundami.

Na początek wróćmy do określenia skomponowane improwizacje. Kanadyjski kwartet (to już ich piąta płyta) na swym nieziemskim nagraniu produkuje doprawdy całe mnóstwo pięknych, kameralnych dźwięków, czasami zmyślnie i efektownie preparowanych. Buduje narracje w skupieniu, nie goni za emocjami, stawia na precyzję i szuka dobrych interakcji. Niestety w wielu momentach nie powstaje z tego w pełni improwizowana narracja. To raczej próby wyjścia poza nawias tego, co wcześniej zostało zaplanowane, tudzież dramaturgicznie wykalkulowane. Pasaże dźwięków następują po sobie, ale często nie tworzą związków przyczynowo-skutkowych. Trzeba też dodać, iż kilka utworów na płycie, to ekspozycje solowe lub nagrania w podgrupach. Innymi słowy – more chamber, but not truly free.

Recenzentowi nie pozostaje zatem nic innego, jak wskazać te momenty nagrania, które wydają się realnie udane w kontekście procesu improwizacji. Trzecia część, to krótkie solo cello, które pięknie brudzi swoje brzmienie. W części czwartej podoba nam się praca klarnetu basowego, który po rozbudowanej introdukcji strunowej kreuje ciekawie brzmiące półdrony, bystrze skomentowane przez wiolonczelę i dubowe echo gitary. Utwór ósmy z kolei zaczyna się gitarowymi plamami i delikatnym pomrukiem ze strun cello i harfy, potem zaś układa się w zmysłowy post-barok. Również dziewiąta część bazuje na dźwiękach gitarowych, a raczej poświacie, jaką tworzą przetworniki tejże gitary. Pre-ambientowy mrok amplifikatora i intrygujący smak tajemnicy. Dobrze skonstruowana jest także część jedenasta - bazuje na mikro dźwiękach wszystkich instrumentów, które tworzą niebanalny slow motion game.

 



wtorek, 17 listopada 2020

Test & Roy Campbell! Once Upon a Time in Harlem!


Nowojorski Harlem, miejsce zwane Hint House, 16 kwietnia 1999 roku, a na scenie piątka muzyków - Tom Bruno (perkusja), Sabir Mateen (saksofon altowy i tenorowy, flet i klarnet), Daniel Carter (saksofon altowy i tenorowy, flet i trąbka), Matthew Heyner (kontrabas) oraz Roy Campbell (trąbka). Pierwszych czterech od jakiegoś już czasu koncertuje pod nazwą własną Test *), ten piąty został doproszony na okoliczność tego właśnie wydarzenia. Panowie przykują uwagę publiczności przez 47 minut i 8 sekund.

 



Do rytualnego boju wzywają instrumenty dęte (trąbka i dwa alty), które wydają się z siebie kompulsywny, dalece kolektywny okrzyk. Struny kontrabasu gotowe są do walki, a perkusja już na starcie wydaje się być gotowa na każde szaleństwo narracyjne. Kwintet rusza ze swadą do kreślenia dziarskiego, miejskiego bluesa! Subdoskonała jakość koncertu (dźwięk zbierany jednym mikrofonem o dość niskiej selektywności dźwięku) nie pozwala nam skupiać się na niuansach brzmieniowych, ale i tak dość szybko jesteśmy w stanie dostrzec świetną robotę Heynera na samym dnie tej opowieści.

Pierwszym, który rusza w samotny bój jest koncertowy gość, czyli Campbell. Od razu stawia wszystkim bardzo wysokie wymagania! Sekcja pracuje post-swingowo (a jakże!), a już po kilkudziesięciu sekundach dwa dziarskie kocury na altach zaczynają pięknie komentować wyczyny trębacza. Cudowny chaos kreatywnego free jazzu staje się już udziałem wszystkich. Czas na brawa publiczności za ten odcinek spektaklu następuje tuż przed upływem 7 minuty. Chwilę potem do boju rusza saksofon (raczej Carter). Nie eskaluje emocji, bystrze płynie nad barkach precyzyjnej sekcji rytmu. Po następnych trzech minutach kwintet staje w ogniu pierwszej wymiany wyłącznie udanych komentarzy. Trzy dęciaki stoją na baczność i krzyczą, sekcja – posadowiona o stopień niżej - kreśli śpiewne pętle i daje do wiwatu całą mocą zakładu (Heynerowi zdaje się być wyjątkowo blisko do estetyki Williama Parkera, Bruno naładowany jest całą masą pozytywnej energii!). Nim kwintet podejmie kolektywną decyzją o pierwszej próbie tłumienia dynamiki, czeka nas jeszcze kolejne solowe expo ze strony saksofonu (tu zapewne Mateen).

Po zakończeniu drugiej dziesiątki minut koncertu trójgłowy, dęty potwór zaczyna łagodnie śpiewać (Campbell w roli naczelnego chórzysty). Sekcja rytmu raz zwalnia, raz przyspiesza, ale to małe, dramaturgiczne rozdroże zdaje się dodawać urody całej ekspozycji. Tym, który ostatecznie naciska na hamulec jest kontrabasista. W połowie 24 minuty dwa dęciaki jęczą, a trzeci (alt?) śpiewa hymny pochwalne. Perkusista chce powoli dorzucać do ognia, ale napotyka na opór reszty. Tym, który szczególnie łagodzi obyczaje na scenie wydaje się być Campbell.

Tymczasem po wybiciu 28 minuty następuje faktyczne uspokojenie narracji. Kontrabas na moment nawet milknie, trzy dęciaki kwilą delikatnie na boku, a drummer korzysta jedynie z talerzy. Heyner powraca ze smykiem w ręku i jeszcze dobitniej podkreśla chamberlike moment of this life! W połowie 34 minuty muzycy zaczynają nieśmiało wybudzać się z nostalgicznego letargu. Wszyscy robią to kolektywnie, bez jakiejkolwiek jednak napinki czy indywidualnych ponagleń. Nie brakuje przecinków, średników, a nawet kropek. Free jazzowy flow leje się wyjątkowo spokojnym i jakże szerokim korytem. Tymczasem opowieść zaczyna nabierać dynamiki, a dzieje się to głównie mocą decyzji sekcji rytmu. Gdy wszyscy muzycy wejdą już na odpowiedni poziom dynamiki, czeka nas kilka chwil dyktatury trąbki. Reszta snuje komentarze, ale wszystko dzieje się już w niezłym tempie. Wraz z wybiciem 42 minuty koncertu kwintet Testemony płonie już prawdziwie żywym ogniem emocji. Na ostatniej prostej zdaje się, że słyszymy saksofon tenorowy, którego sekcja rytmu ciągnie ku niebu bez słowa sprzeciwu. Pozostałe instrumenty komentują ów wyczyn słowami prozy egzystencjalnej, pełnej didaskaliów. W 45 minucie, choć ogień wciąż płonie, muzycy zaczynają powoli rozglądać się za pomysłem na dobre zakończenie tej opowieści. Konsensus zostaje osiągnięty w połowie 47 minuty. Flow gaśnie, oklaski mogą zapanować na sceną klubową.

 

*) Jeśli z jakichś zupełnie niewytłumaczalnych powodów nie znacie historii tej formacji, w drodze szczególnego wyjątku, redakcja załącza stosowne linki do równie stosownych tekstów opublikowanych na tych łamach:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/09/test-miosna-strona-muzycznej-dekadencji.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/04/test-niezbedny-suplement-czyli-uroki.html

 

 

sobota, 14 listopada 2020

Dirk Serries in 2020’ Autumn! A multidimensional overview for your pleasure!


Ultrapandemiczna jesień nie pozwala na organizację w pełni żywych koncertów (choć część festiwali odbyła się jakimś cudem, niektóre nawet ze śladowym udziałem publiczności!!!), ale w jakikolwiek sposób nie ogranicza aktywności edytorskiej muzyków i wydawców, szczególnie w obszarze muzyki improwizowanej, gdzie przecież powstanie każdego nowego nagrania stanowić może pretekst do jego publikacji.

Jeden z absolutnych faworytów redakcji, belgijski gitarzysta Dirk Serries, nie dotarł niestety na czwartą edycję pewnego krajowego festiwalu spontanicznego, ale jakby w zamian za to (a może pomimo tego) dostarczył nam w ostatnich tygodniach prawdziwy ocean dźwiękowych wspaniałości. Dziś pochylimy się nad pięcioma jesiennymi premierami z jego kluczowym udziałem. Płytami tak od siebie różniącymi się, jak tylko różnić się mogą dźwięki powstałe w głowie i pod palcami jednego człowieka.

Zaczniemy improwizowanym dark ambientem naszej ulubionej formacji Yodok III, potem uciekniemy na dwa swobodnie wykreowane sety kwartetowe, które zaprezentują nam m.in. improwizację powstałą w więcej niż jednym wymiarze czasoprzestrzeni (pandemia wymusza nowe rozwiązania w zakresie organizacji spotkań międzyludzkich!). Kolejna płyta przeniesie nas do krainy muzyki minimalistycznej, improwizowanej w oparciu o graficzne notacje, a ostatnia znów zaprosi w bezmiar jedynego w swoim rodzaju dark ambientu, tym razem w klasycznym dla Serriesa wydaniu – na samotną gitarę elektryczną, tu zrealizowanym w pandemicznych okolicznościach tegorocznego września.

 


Yodok III  A Dreamer Ascends (Consouling Sounds, LP/CD)

Tomas Järmyr (perkusja), Kristoffer Lo (amplifikowana tuba i flugabone) oraz Dirk Serries (gitara elektryczna) preferują na swojej drodze artystycznej długie, rozbudowane prezentacje koncertowe, a do studia nagraniowego trafiają raptem raz na kilka lat. Dziś doświadczamy właśnie drugiego z tych przypadków (ORA Studio, Trondheim, Norwegia, grudzień 2017), dodatkowo skrojonego pod wymiar płyty analogowej, zatem wyjątkowo krótkiego, przeto niebywale skondensowanego w zakresie treści i należnych im emocjom. Jeśli brakuje wam czasu na odsłuch koncertowych epopei Yodok III, tu dostajecie ideę tej niebywałej muzyki w prawdziwej pigułce. Dwie improwizacje, łącznie 33 minuty i 20 sekund.

Perkusyjna stopa na bębnie basowym bije sercem tej opowieści. Na prawej flance budzą się do życia dwa pasma ambientu – jedno śpiewa i romantycznie zawodzi, drugie wyje z rozpaczy. Po drugiej stronie sceny pojawia się strumień szorstkich, ale zdecydowanie gitarowych dźwięków. W tle szeleści, pulsuje jeszcze nie do końca rozgrzany amplifikator. Pełnowymiarowy drumming pojawia się w połowie czwartej minuty i zdaje się ciągnąć ambientowe pasma ku wzgórzom ekspresji. W opowieści wciąż pojawiają się nowe elementy, drobne, czasami krótkotrwale (nie bez rockowego posmaku), ale definitywnie ubogacające całość ekspozycji. Wejście narracji na poziom ściany dźwięku możemy ogłosić po upływie siódmej minuty. Przez kolejne siedem minut – choć to trudne do wyobrażenia - muzycy utrzymują się na krzywej wznoszącej, eskalują emocje i poziom ekspresji, aż do efektownego wybrzmienia.

W drugą improwizację wchodzimy niemal niezauważeni, w sam środek dość już intensywnych wydarzeń. Rozgrzana perkusja i kilka syntezatorowych pasm z tuby, zapewne także z gitary, uroczo się ze sobą kotłuje. Opowieść płynie szerokim korytem, można w niej odszukać drobne wątki podszyte tajemniczą nostalgią. Flow nabiera epickości, prawdziwie ekspresjonistycznego rozmachu twórczego. Trzech ludzi zdaje się budować dźwiękowy masyw godny orkiestry symfonicznej. Już jednak po upływie czwartej minuty scenę spowija zaskakująca cisza – drummer milknie, a ambientowe pasma gasną, jak ostatnie promienie słońca w trakcie przedwczesnego zmierzchu. Muzycy bez zbędnej zwłoki zdają się kreować nowy wątek – dron meta syntetycznej fonii stoi niemal w miejscu, a wybudzona z chwilowego letargu perkusja zaczyna kręcić się wokół własnej osi. Żywy drumming w tajemniczej mgławicy. Zimny, bardzo zimny Yodok! Muzycy zdają się mieć kilka chwil zawahania, albowiem dopiero w połowie ósmej minuty zamglona gitara i pasma dość piskliwego ambientu z tuby zaczynają budować coś na kształt narracji właściwej. Pojawia się pasmo basowe, tuż obok niego niemal żywa tuba, która śpiewa melodię. Drumming rośnie w siłę z każdą sekundą. Opowieści przybywa mroku i suspensu. W tym rosnącym tyglu emocji, w połowie trzynastej minuty tuba zaczyna nagle nucić spokojną piosenkę. Dysonans ów pcha opowieść do przodu. Po kilku kolejnych minutach wszystkie dźwięki jednocześnie płaczą i krzyczą. Egzystencjalna pustka i dźwiękowa ściana, która nie ustępuje choćby na krok. Nim wybije dziewiętnasta minuta, przy wciąż aktywnym drummingu, opowieść zaczyna przygasać. Coś gwiżdże, coś piszczy, śpiewa i oddycha – mamy wrażenie, że w miejsce ginącej muzyki pojawia się gwar publiczności, która choć zdematerializowana światowym lockdownem, wciąż pozostaje z muzykami, nawet w pustce studyjnych pomieszczeń. Dźwięk urywa się nagle, słychać tylko irytujący szelest wygaszonego amplifikatora.

 


Ward/ Verhoeven/ Serries/ Roberts  Imaginary Junction (A New Wave Of Jazz, CD)

Zmieniamy klimat gatunkowy (to dziś reguła!) i przynosimy się do … dwóch miejsc jednocześnie! Martina Verhoeven (fortepian) i Dirk Serries (gitara akustyczna) znajdują się w belgijskim Sint-Lenaarts, zaś Cath Roberts (saksofon barytonowy, obiekty) i Tom Ward (flet, klarnet, klarnet basowy) w angielskim Brockley. Obie pary połączone są globalną siecią i aplikacją JackTrip, dzięki czemu słyszą się (i pewnie widzą) w czasie niemal rzeczywistym. Wspólnie zatem improwizują, mimo, iż znajdują się po przeciwległych stronach kanału oddzielającego Imperium Brytyjskie od Starego Kontynentu. W samym środku pandemicznego lata 2020 owa zdalna free impro trwa godzinę zegarową i kilkanaście sekund, a na płycie składa się z dwóch części.

Kwartet binarnej rzeczywistości rusza w bój z pewną nieśmiałością. Muzycy – choć są razem dzięki urokom nowoczesnych technologii – zapewne czują odległości pomiędzy sobą. Ale już pierwsze dźwięki (błysk suchej gitary, szelest strun piana, urywane, dęte frazy) powodują, iż wszelkie wątpliwości natury komunikacyjnej mijają bezpowrotnie. Pierwsza faza improwizacji, to próby nawiązywania wzajemnych kontaktów metodą call & responce. Wystarczy jednak kilka silniejszych uderzeń w czarne klawisze, by kwartet ruszył zwartym szykiem na swoje pierwsze łowy (powagi sprawie dodaje rozśpiewany saksofon barytonowy). Już w połowie 5 minuty muzycy po raz pierwszy szukają własnych oddechów i bawią się z ciszą. Po chwili lepią się w dron i szukają nowej intrygi – ptasi harmider na brytyjskich flankach, a w belgijskim środku deep piano i baileyowska gitara, wszyscy mają tu coś ciekawego do powiedzenia. W kolejnym epizodzie z ciszą po raz pierwszy pojawia się flet, przedmioty na gryfie gitary i piano, które szuka akustycznego ambientu. Nastrój chwili unosi się w powietrzu, niczym baletnica. Po wybiciu 15 minuty kwartet porzuca jednak niuanse dramaturgiczne i rusza w eksplozywne, niemal free jazzowe tango. Gdy artyści znów wytracą moc, tym, który zakłóca pozorny spokój jest masywny baryton. Ów ciekawy dysonans estetyczny prowadzi do wykreowania na niedługą chwilę dalece minimalistycznej improwizacji, która smakować zaczyna estetyką idei Tonus, jakże charakterystycznej dla niektórych przedsięwzięć Serriesa (patrz: inna dzisiejsza recenzja). Flow ciągnie klarnet basowy i piano, gitara i baryton snują komentarze, a reakcje zazębiają się na tyle intensywnie, iż kwartet dość sprawnie osiąga emocjonujący status ognistego post-jazzu. Po osiągnięciu szczytu powraca flet i klimat seta chyli się ku kolektywnego zakończeniu. Tu mistrzynią okazuję się Martina i jej głębokie frazy z pudła rezonansowego piana.

Drugi set otwiera duży klarnet, a opowieść tworzą drobiazgi, które lepią się do siebie w dość nerwowym, niepokojącym trybie. Smyczek i czarne klawisze rysują narrację, która przypomina Different Trains Reicha na lekkich sterydach. Rytm zostaje z nimi przez dłuższą chwilę, po czym rozpływa się w abstrakcjach post-jazzu. Pierwsze skutecznie uspokojenie następuje dopiero w połowie 8 minuty, głównie z inicjatywny klarnetu basowego i piana. Garść akustycznego rozgardiaszu - coś szumi, coś szemrze, kilka stempli piana. Nastrój chwili robi się dalece kameralny, a frazy stają się dłuższe i bardziej wyważone. Ów jakże piękny moment sesji gaśnie do poziomu ciszy w połowie 21 minuty. Finałowa partycja rodzi się z drobnych fonii, znów zaczyna przypominać tonusowe, minimalistyczne gry w kreatywne zaniechanie. Pojedyncze frazy, flet, pianistyczne abstrakcje. Dźwięki nabierają wprawdzie intensywności, ale w ogóle nie szukają dynamiki. Serce narracji obumiera pod ciężarem klawiszy fortepianu.

 


Rubicon Quartet  Crosscurrents (A New Wave Of Jazz, CD)

Okoliczności pandemiczne pozostawiamy w ich niebycie i cofamy się do grudnia ubiegłego roku. W studiu Sunny Side Inc., w brukselskim Anderlechcie, spotykamy muzyków, którzy zwą się Rubicon Quartet. Patrick De Groote (trąbka, bugel), Cel Overberghe (saksofon altowy) oraz uczestnicy poprzedniej improwizacji - Dirk Serries (gitara akustyczna) i Martina Verhoeven (fortepian) będą improwizować przez siedem odcinków - łącznie 56 i pół minuty.

Kolejny dziś kwartet zaprasza nas na podróż nieco bardziej przewidywalną estetycznie i dramaturgicznie niż pandemiczny meeting dwóch duetów. Muzycy wciąż będą swobodnie improwizować, jakkolwiek częściej sięgać po stricte jazzowe rozwiązania, w czym celował będzie saksofonista, który najwyraźniej w bardziej uporządkowanej stylistyce czuje się lepiej niż w żywiole emocji, które zdają się pozwalać na wszystko. Pierwsza opowieść potwierdza tezę recenzenta. Krótkie otwarcie gitary, kilka stempli i kwartet rusza kolektywnie w pierwszą, niemal free jazzową podróż. W połowie utworu zaczyna się faza duetowa. Najpierw dość wystudiowany dęty dialog, potem odrobinę ciekawiej w zwarciu piana i gitary, a na finał już naprawdę dobrze w swobodnej rejteradzie na trąbkę i gitarę. Drugą część otwiera podmuch gorącego powietrza z trębackiego wentyla. Po kilku komentarzach kwartet rusza w kolejną eskapadę ociekającą jazzowym ogniem. W drugiej fazie improwizacji muzycy schodzą w okolice ciszy i tutaj także zdają się być bardzo przekonujący. Trzecią opowieść zaczyna solowy saksofon, pracujący niemal samymi dyszami. Posmak suchych strun i trębackich oddechów wkleja się po pewnym czasie. Narracja uroczo się ślimaczy, instrumenty gadają ze sobą o wszystkim i o niczym, a finałowe emocje zawdzięczamy głównie rozochoconym dęciakom. Czwarta część przenosi nas w nieco inne kategorie emocji. Metoda call & responce muzycy budują piękną opowieść, nie stroniąc od preparacji i świetnie na siebie reagując. Gitara dodaje ciepła, piano przestrzeni, zaś trąbka i saksofon nieco balladowego zaśpiewu.

Piąta improwizacja rodzi się w tubach saksofonu i trąbki. Gitara buduje niezobowiązujące tło, parska post-Baileyem, nie stroni od na poły dynamicznego riffowania, a piano liczy czarne klawisze. Mroczna, kolektywna narracja pęcznieje niemal samoczynnie, a gaśnie w jazzie saksofonu altowego. Na starcie kolejnej opowieści preparująca trąbka naprawdę dużo wymaga od siebie. Gitara wchodzi dopiero po minucie, a dość energiczne piano - po kolejnej. Nie brakuje emocji, choć studzą je saksofonowe plastry miodu, które pojawiają się pod koniec opowieści. Wreszcie finałowa narracja – kolejne dobre intro kreuje trąbka. Pierwsze podłącza się piano, ciągnąc za sobą kanciaste i zadziorne wstęgi dźwięków. Saksofon wrzuca kilka śpiewnych fraz, gitara trzyma jarzmo dyscypliny. Tempo rośnie, emocje buzują. Krótkie solo gitary, a zaraz potem, błyskotliwa ekspozycja tria (bez saksofonu), która lepi wszystkie napotkane dźwięki i preparuje je. Tuż przed upływem 9 minuty, od dawna milczący alt daje znak życia i bierze na swoje barki zakończenie płyty. Pozostałe instrumenty godzą się na takie rozwiązania bez wydania choćby jednego dźwięku.

 


Tonus  Monograph 50 (Fort Evil Tapes, Kaseta) *)

Jesienią 2018 roku obchodziliśmy pięćdziesiąte urodziny Dirka Serriesa. Obok wielu nowych płyt, były też liczne koncerty. W ramach odchodów głównych, w belgijskim Rijkevorsel, w świetnie nam znanym klubie De Singer odbył się koncert formacji Tonus, która – czytający te łamy wiedzą to świetnie! – improwizuje w oparciu o notacje graficzne Serriesa (tu, specjalna edycja urodzinowa), przy okazji czyniąc wszystko w rytualnej powolności, w duchu kreatywnego minimalizmu i … dobywając bardzo ciche dźwięki. Zapraszamy na odsłuch koncertu, w trakcie którego Tonus przybrał postać sekstetu złożonego niemal wyłącznie z naszych dobrych znajomych. Na scenie, 13 października pojawili się: Patrick De Groote (trąbka, bugel), Dirk Serries (gitara akustyczna, akordeon), Benedict Taylor (altówka), Martina Verhoeven (fortepian), Nils Vermeulen (kontrabas) oraz Colin Webster (saksofon altowy). Na dwóch stronach kasety pomieściło się dokładnie 73 minuty i 7 sekund muzyki.

Pierwszy set urodzinowego Tonusa skoncentrowany jest na płynnych, trwających frazach (być może stevensowskie sustained piece byłoby określeniem całkiem na miejscu), budowanych przez kolektyw muzyków, drugi zaś set kreują dramaturgicznie pojedyncze akordy fortepianu i wybrzmiewające w ślad za nimi frazy akordeonu, które przedzielane interwałami ciszy, obudowywane są improwizacjami pozostałych instrumentów. Set pierwszy zatem rodzi się w plamach brzęczących strun, które oczekując na to, co może się za chwilę wydarzyć, szukają fonii i wtapiają się w płynący szerokim strumieniem, akustyczny ambient czegoś co nie jest już ciszą, ale nie jest jeszcze narracją właściwą. W owym strumieniu słyszymy większość instrumentów płynących w demokratycznym porządku, ale od czasu do czasu, któryś z nich zdaje się przez moment wybijać na pierwszy plan. Pierwszym tego przykładem jest akordeon, który płynie ledwie słyszalnym półdźwiękiem, a towarzyszą mu oddechy z tuby saksofonu i trąbki. Dopiero po wybiciu 7 minuty na pierwszy dźwięk decyduje się pianistka. Wysyła jeden akord, który plącze się pomiędzy pasmami wyboistej ciszy. W tak zwanym międzyczasie zasadniczy strumień dźwięku wydaje się delikatnie rozwarstwiać. Szczególnie dotyczy to fraz kreowanych przez dęciaki. Swoje trzy bezcenne sekundy ma też altówka i smyk na gryfie kontrabasu, który w połowie 18 minuty wydaje barokowy okrzyk, ale po chwili milknie. W połowie 24 minuty więcej od siebie daje trąbka, znów próbę życia podejmuje smyczek, a zaraz potem saksofon. Narracja serwuje nam mały szczyt, po czym znów opada w kłębowisko ciszy. Wentyle i struny szumią, dysze pulsują, tuby oddychają, młoteczki piana bawią się w perkusjonalia. Po wybiciu 36 minuty połykamy już wyłącznie duże porcje ciszy, a w tle szumi ambient z akustycznej gitary.

Drugi set, zgodnie z zapowiedzią – akord piana, cisza, fraza akordeonu, cisza, budzące się z tejże ciszy mikro improwizacje pozostałych instrumentów i … cisza. Przez cały czas trwania tej części muzycy skrupulatnie trzymają się z góry obranego scenariusza. W ramach części improwizowanej, budowanej przez kontrabas, altówkę, trąbkę i saksofon, dzieje się wszakże sporo, a elementów godnych uwagi odnajdujemy całe mnóstwo. Z upływem czasu można odnieść wrażenie, iż notacja pozostawia owej czwórce improwizatorów coraz więcej miejsca i czasu na bardziej swobodne działania. Dęciaki i strunowce zdają się żyć już własnym życiem, swawolić i pięknieć, jakkolwiek akord piana i fraza akordeonu wciąż przypominają im, gdzie są i do czego zmierzają. Dużo dźwięków zdaje się dostarczać trąbka, której zdecydowanie po drodze jest z altówką. Mimo, iż konwencja utworu chwilami pęta muzykom ręce, narracja pod koniec seta delikatnie pęcznieje, zagęszcza ścieg, a instrumenty dęte zdają się szukać wspólnej płaszczyzny narracji z akordeonem. W fazie ostatecznego wybrzmiewania struny delikatnie skomlą, a trąbka bulgocze na sucho.

 


Dirk Serries  Live At De Loods, Stramproy (NL) (Bandcamp, DL 2020)

Na ostatni dziś spektakl zapraszamy do … wiejskiej stodoły (farmer's warehouse)! Połowa września br., holenderskie Stramproy. Dirk Serries na gitarze elektrycznej w nieprzerwanym strumieniu dźwięków, trwającym blisko 85 minut. Jak sugeruje tytuł, nagranie live, choć brak danych o ewentualnej publiczności.

Gitarzysta rozpoczyna opowieść serwując nam od razu kilka wątków ambientu, które płyną dość szeroką ławicą. Niektóre z nich wydają się lekkie, jak pawie pióra, inne zdają się być odrobinę bardziej syntetyczne w smaku. Wszystko pulsuje do wewnątrz i na zewnątrz w prawdziwe klasycznym dla gatunku wydaniu. Po upływie kilkunastu minut narracja zaczyna zlewać się już do jednego koryta, a wszystkie wątki stają się niemal bliźniacze. Dźwięk przygasa w okolicach 20 minuty i po chwili ciszy Dirk rozpoczynać już może nowy epizod koncertu. Tym razem pasma gitarowego ambientu są bardziej intensywne, migoczą, pulsują, pełne są nerwowych splotów i tajemniczych fraz. Ambientowe Twin Peaks zaczyna panowanie w naszej stodole! Opowieść płynie jednak dość leniwie, a po czasie, wzorem wątku pierwszego, rozpływa się w szerszy strumień. Groza sytuacji wydaje się przygasać, w przeciwieństwie do urody ekspozycji. Nim muzyk postanowi przejść w trzecią fazę spektaklu, z oddali dobiegnie do nas jeszcze coś na kształt meta krzyku, małego stempla kolejnej nierozwiązanej tajemnicy.

Zapowiadany epizod trzeci rozpoczyna swoje mgliste życie po 42 minucie seta. Płynie do nas nieco gęstsze pasmo dźwięków, ale zdecydowanie spokojniejsze niż miało to miejsce w wątku poprzednim. Odrobinę relaksująca, wysoko zawieszona, niemal podniebna eskapada, trochę jak poranny błysk słońca. Moc czystego ambientu wypełnia nam receptory słuchy, a uczucie czysto fizycznej przyjemności definitywnie rośnie. Na kolejny epizod – z pewnością ostatni – czekać musimy aż do początku drugiej godziny koncertu. Po niemal pełnym zejściu do poziomu ciszy Serries buduje nowe pasma, bardziej syntetyczne w brzmieniu, delikatnie zabrudzone, znów wysoko zawieszone. Po raz kolejny pojawia się znany już nam nerw strachu, rodzaj dramaturgicznego niepokoju. Po paru pętlach emocje jednak wygładzają się, a niepewność jutra jakby słabła. Muzyka nabiera dodatkowej przestrzeni, staje się jeszcze bardziej nierealna. Wygaszanie owego relaxing stream muzyk postanawia rozpocząć około siedmiu minut przed ostatecznym zakończeniem, które wyznacza długość zapisanej w elektronicznym pliku ścieżki dźwięku.

 

*) Nagranie Monograficzne, to nie koniec tegorocznych nowości Tonusa. Recenzji pierwszej polskiej płyty formacji, zarejestrowanej podczas jednego z lokalnych spontanicznych festiwali, spodziewajcie się niebawem.

 

 

 

poniedziałek, 9 listopada 2020

Ziv Taubenfeld's Full Sun! Natufian Dream and the other tall stories!


Septet Full Sun Ziva Tanbenfelda zaprasza na spektakl złożony z pięciu utworów, pięciu scenariuszy na przebieg improwizacji, tyleż udanych prób rozpisania dramatu kompozytorskiego na role. Pierwszy scenariusz zaczyna się efektownym zjazdem kolektywnego składu, bystrą ślizgawką, która prowadzi muzyków w obszar ciekawych dyskusji w podgrupach. Krótkie, zaplanowane frazy muzycy kreują jednak z dużą swobodą i artystyczną dowolnością. Przypominają spontanicznie malowane bohomazy Jacksona Pollocka, które to działania jego wielkie płótna znosiły bardzo dzielnie. Sygnał do marszu daje perkusista, a dobrze skonstruowana improwizacja, nie bez jazzowych konotacji, może dziać się w najlepsze. Realizowana bardzo kolektywnie, na tym etapie dramatu zdecydowanie jeszcze pozbawiona głównych ról, kreowana w dużym skupieniu, umiarkowanym tempie, pełna intrygujących szczegółów brzmieniowych. Tuż przed końcem piątej minuty strumień narracji zostaje przekazany na wyłączność sekcji rytmu i fortepianu, które łapią kilka garści soczystego bluesa w szprychy. Po dwóch minutach do zabawy na powrót podłączają się pozostali instrumentaliści, którzy plamią obraz całości złotymi dźwiękami. Szeleszczą perkusyjne szczoteczki, pojawia się smyczek na gryfie kontrabasu – opowieść zdaje się być tkana z coraz mniejszych elementów. Dęciaki gadają ze sobą wytłumione emocjonalnie, pod nimi płynie zaś nieco nerwowa sekcja rytmu. Budujący się w tle posmak kameralny podkreśla smyczkowe solo kontrabasu, które wieńczy pieśń otwarcia nazwaną Orange Shoes.



Druga opowieść, nazwana Tchicai, budowana jest mniejszy składem (przynajmniej w wymiarze dźwiękowym). Zaczyna ją krótkie intro trąbki i klarnetu basowego, które zostaje ostemplowane półfrazami sekcji rytmu. Sygnał do wymarszu, nie po raz pierwszy tego dnia, daje drummer. Post-jazzowe trio trąbki z kontrabasem i perkusją buduje zasadniczą część utworu. Jego zwieńczeniem jest solowa ekspozycja ostatniego z wymienionych przed momentem instrumentów, po czym następuje finał, którą zdobią dodatkowo dźwięki dostarczane przez kolejnych artystów.

Część trzecia rodzi się w oparach ciszy. Szczoteczki, suche oddechy trąbki, klarnet i głęboko preparujące piano kreują świat tyleż powolny, co intrygująco tajemniczy. Znów mnóstwo szczegółów i nerwy ukrywane pod powierzchnią narracji, ale niemal namacalne fizycznie. Ktoś lub coś pogwizduje, plamy matowych fonii proponuje puzon, trąbka preparuje dźwięk. Bardzo kolektywny marsz, bez zbędnego pośpiechu, z ekspresją realizowaną na delikatnie zaciągniętym hamulcu ręcznym, ale bardzo stylowy i wyrazisty brzmieniowo. W ramach podkreślenia jakości wydarzenia, kilka incydentów w podgrupach: dialog trąbki i klarnetu basowego, zaraz potem preparowanego piana i perkusji, a w dalszej części szeleszczące perkusjonalia, które zdają się rezonować z pudłem fortepianu. Pierwsza część opowieści nazwanej Forest Weather kończy się dość nagle, po czym oddaje pole części drugiej. Dęte oddechy, melodyjne półśpiewy, które wydają się być odrobinę nierzeczywiste, pianistyczne preparacje, smukły smyczek – znów rosnąca ilość szczegółów, które budują jakość całości. Jeszcze dwa, trzy zdania kontrabasu do pary z klarnetem basowym, na poły ekspresyjne wtręty puzonu, wreszcie wysoki lot klarnetu, a opowieść zdaje się oddychać już pełną piersią, a pomiędzy dźwiękami powietrze aż hula z zadowolenia.

Natufian Dream, marzenie, które przywołuje prehistoryczne dzieje ziemi, która dziś zdaje się być przeklętą, a wtedy zdawała się być oazą ludzkiego współistnienia. Rola otwarcia przydzielona zostaje sekcji rytmu z fortepianem, która znów odnajduje w zakamarkach swojej narracji bluesowy posmak. W tym tle rozbudowana wataha instrumentów dętych rozpoczyna ptasie dyskusje. Bystry klarnet basowy bierze na swoje barki konieczność delikatnego podkręcenia tempa. Pomaga mu trąbka, która niesiona rosnącym tłem, kreowanym przez pozostałe instrumenty, rozpoczyna swój niezwykle ekspresyjny pasus pełen wspaniałości. Muzycy otwierają bramy open jazzu i zdają się piąć wspólnym strumieniem dźwiękowym ku wysokiej górze. Tuż po osiągnięciu szczytu, rozpoczyna się równie kolektywny proces wygaszania narracji. Wszyscy uczestnicy spektaklu patrzą sobie głęboko w oczy i zdają się rysować na płótnie malarskim mglisty zarys ostatniej dyrektywy scenariuszowej.

 

Ziv Taubenfeld's Full Sun (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2020). Michael Moore – klarnet, saksofon altowy, Joost Buis – puzon, Luis Vicente – trąbka, Ziv Taubenfeld – klarnet basowy, instrumenty perkusyjne, kompozycje, Shay Hazan – kontrabas, Nicolas Chientaroli – fortepian, obiekty oraz Onno Govaert – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane 9 stycznia 2019 roku, Bimhuis, Amsterdam. Pięć utworów, 38 minut i 18 sekund.

 

Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą płyty!



czwartek, 5 listopada 2020

A New Portugal’ outfit! Vicente, Dikeman, Parker & Drake! In Layers! Vento! No Gravity! Queen Triot! Sertão!


Ubiegły tydzień upłynął na Trybunie pod znakiem ognistych nowości z Barcelony. Ten bieżący postanowiliśmy poświęcić Portugalii. Po prezentacji albumu Hullabaloo, dzieła międzynarodowego tria z udziałem Luisa Lopesa, dziś zapraszamy na prezentację uroczej szósteczki płyt z udziałem innych muzyków portugalskich, na ogół w tak zwanych rolach kluczowych. Oczywiście nie zabraknie wspaniałych improwizatorów z całego świata (choćby na pierwszej płycie!), a poziom emocji zdaje się być z góry gwarantowany.

Zaczniemy od prawdziwej petardy – Luis Vicente i jego holendersko-amerykański przyjaciel John Dikeman ruszają w szaloną eskapadę z najlepszą współczesną sekcją rytmiczną czarnego free jazzu – Williamem Parkerem i Hamidem Drake’em! Potem znów Vicente i kolejny jego wielki przyjaciel - Marcelo Dos Reis – tym razem na drugiej już płycie kwartetu In Layers! Następnie czekają na nas nowe płyty braci Lencastre, nagrane osobno, obie pięknie trzymające się open jazzowych korzeni (przy okazji debiuty dwóch portugalskich labeli!). Wreszcie na koniec kolejna podróż rodzinna – ojciec i syn, Erneste i Guilherme Rodrigues na dwóch bardzo kameralnych, przeto wyjątkowo uroczych, spotkaniach muzycznych z ich niekończącego się katalogu wspaniałości!

Here it is! Zapraszamy!



 

Luís Vicente/ John Dikeman/ William Parker/ Hamid Drake Goes without saying, but it's got to be said (JACC Records, CD 2020)

Lizboński przybytek kultury ZDB w połowie lipca ubiegłego roku gościł taki oto kwartet muzykantów: Luís Vicente – trąbka, John Dikeman – saksofon tenorowy, William Parker - kontrabas, gimbri, gralla, flety drewniane oraz Hamid Drake – perkusja, instrumenty perkusyjne i głos. Trzy improwizacje, 53 i pół minuty.

Koncert otwiera sekcja rytmu, w tym smyczek, który kreśli pierwsze frazy życia. Front dęty wchodzi do gry po niedługiej chwili lekko rozchełstanym unisono, kreując zmysłowy, post-aylerowski podmuch świeżego powietrza. Free jazz quartet kolektywnych, bystrze skorelowanych akcji jakże żywej improwizacji. Parker rysuje typową dla siebie melodykę narracji, Drake oplata go niczym wąż boa! Tempo rośnie, emocje buzują! Trąbka i tenor zdają się momentami krzyczeć dość ekspresyjnie, ale w żadnym razie nie gubią dyscypliny. Między szóstą a ósmą minutą, najpierw Dikeman, a potem Vicente realizują krótkie ekspozycje solowe (oczywiście na tle płynącej wartkim strumieniem sekcji), ale na tym koncercie, to raczej wyjątek. Dominuje flow kwartetowy i nikt, po obu stronach sceny, nie zgłasza w tym zakresie jakichkolwiek zastrzeżeń. Parker i Drake trzymają rytm opowieści, zwalniają, przyspieszają, ale ani na moment nie przestają stymulować swoich młodszych kolegów do kreatywnych interakcji. Ci czują bluesa po sam czubek głowy i decydują się wyłącznie na dobre rozwiązania. W połowie seta pierwszego (ponad 32-minutowego) sekcja rytmu na moment zostaje sama, ale nie gra solówek, po prostu płynie dalej i po swojemu śpiewa mantrę wiecznego spokoju. Wszystko w tej narracji wydaje się być wyjątkowo naturalne i proste. Dęciaki wchodzą w niekończące się dialogi, a sekcja pod nimi tętni, niczym serce lewa, wyłącznie zdrowymi emocjami. Na finał improwizacji Drake proponuje wręcz walczyka! Reszta kupuje tę konwencję w mgnieniu oka - wszyscy zdają się tańczyć i śpiewać na swoich instrumentach, pełni dramaturgicznego luzu i free jazzowej swobody.

Drugi, krótki fragment zaczyna preparująca trąbka i burczący kontrabas. Tenor wykorzystuje jazzowe grepsy, a całość przypomina bystrą balladę wspartą na tanecznej linii basu. Po chwili Parker sięga po smyczek i dynamicznie piłuje struny, a na tym tle wspólny flow dęciaków zaczyna skrzyć się wyjątkową urodą. Tymczasem szybko wchodzimy w trzeci, ostatni odcinek koncertu, na początku którego sekcja rytmu przenosi nas w sam środek tętniącej życiem Afryki. Parker sięga po mały instrument strunowy, Drake po bęben obręczowy i zaczyna śpiewać mantrę, którą znamy z tysiąca jego płyt, i którą wciąż kochamy miłością prawdziwie pierwotną. Trąbka i saksofon włączają się w tę niebywałą ekspozycję pod koniec czwartej minuty, rysując długie, na poły melodyjne frazy. Po kilku pętlach młodsza frakcja kwartetu zaczyna odrobinę rozrabiać – wchodzą w ekspresyjne dialogi, zadają pytania i pełni niecierpliwości wdają się w konstruktywne pyskówki. Pokrzykują jak ranne lwice, a emocje pną się ku górze, jak kolejka linowa. Dyscyplina wszakże obowiązuje, muzycy nie wpadają do kotła fire music. Śpiewają imitacyjnie, wsłuchani w jedyny w swoim rodzaju flow sekcji rytmu. Opowieść gaśnie przy gwizdach, zapewne wszystkich muzyków. Dęte syczą i oddychają, te rytmicznie pozostawiają dla siebie kilka finałowych fraz.

 


In Layers  Pliable (FMR Records, CD 2020)

Przenosimy się na północ Portugalii, trafiamy do Coimbry i jej najbardziej rozpoznawalnego miejsca koncertowego Salão Brazil. Środek maja 2018 roku, a na scenie czterech muzyków: Marcelo dos Reis na gitarze elektrycznej, Onno Govaert na perkusji, Kristján Martinsson na fortepianie oraz - zapowiadany już wcześniej - Luís Vicente na trąbce. Wydawnictwo dokumentujące ów koncert składa się z sześciu improwizowanych części i trwa niespełna 41 minut.

Pierwsze trzy części koncertu, to nieprzerwany ciąg dźwięków, który zaczyna się nad wyraz spokojnie. Trąbka szuka melodii, piano i gitara delikatnie rezonują, perkusja pulsuje szczoteczkami. Subtelny free chamber z garścią tajemniczych dźwięków strunowych (gitara za progiem, deep piano?) toczy się leniwie, ale już po paru przebiegach czuje się w zachowaniu muzyków pewną kreatywną nerwowość. Wszyscy tu zgromadzeni znają się bardzo dobrze, reagują na siebie niemal telepatycznie, toczą małe gry w podgrupach, nie stronią od abstrakcyjnych fraz. Na gryfie gitary pojawia się smyczek, a zaraz potem ścieg zagęszcza piano. Całość nabiera tempa i mocy, choć bez udziału trąbki. Potem gitara milknie, wraca trąbka, a tak stworzone trio, po kilku pytaniach i tyluż odpowiedziach milknie, by pozostawić dużo przestrzeni i czasu na intrygujące solo gitary, nie bez posmaku rocka. Powrót do kwartetu skrzy się emocjami i zadziornymi frazami. Znów jednak bystre hamowanie prowadzi nas do krótkiej ekspozycji solowej, tym razem pianisty, prosto z klawiatury. Jako pierwsza powraca gitara i tak stworzony duet buduje podwaliny pod ekspresyjny pasus całego kwartetu. Nim jednak on nastąpi, swoje samotne kilkadziesiąt sekund dostaje drummer. Tym razem pierwsza powraca trąbka, zaraz potem gitara kreśli zwinne riffy, wreszcie dynamiki dodaje perkusja. Cięta riposta piana prowadzi nas już w pełni kwartetową kipiel, godną fire music! Gitara zdecydowanie szuka hałasu i prowadzi wszystkich na emocjonalny peak całego koncertu. Brawo!

Czwarta część, tuż po chwili ciszy, przenosi nas w inną część spektaklu. Łagodne piano, smutnie pętląca się gitara, trochę preparacji blaszaka, nieśpieszny minimal. Nieco relaksacyjne impro podszyte jest jednak pewną tajemniczością, a moment zmiany klimatu na bardziej zaczepny czeka nas nieuchronnie. Całość nabiera dynamiki z woli gitary, przy melodyjnej akceptacji trąbki. Ów emocjonujący fragment zostaje perfekcyjnie zgaszony aż do poziomu ciszy. Piąta cześć rodzi się zatem w pełnym skupieniu. Na gryfie gitary coś bije, jak dzwon, coś rezonuje, ktoś frazuje wyjątkowo krótkimi odcinkami dźwiękowymi. Perkusista liczy krawędzie, wydaje się, że wszystko mu się zgadza. Opowieść nabiera pewnej refleksyjności (tylko perkusja trzyma drive), szuka nowych rozwiązań. Trąbka kreśli pętle, gitara repetuje, ale free jazzowe piano i gotowa na każde rozwiązanie perkusja pchają cały kwartet w bardziej dynamiczne rejony. Jeszcze tylko mała pyskówka na linii trąbka-piano, garść rocka wprost z gitary i finałowy galop staje się udziałem wszystkich. Improwizacja gaśnie w natłoku gitarowego sprzężenia. Finał koncertu, to w zasadzie duet gitary i perkusji. Dos Reis zwinnie preparuje, ale robi to w tempie, nie gubiąc przy tym melodyki. Govaert pracuje bez nadmiernego pośpiechu. Świetne duo zostaje gwałtownie uciszone wtrętem piana. Muzykom pozostaje już tylko swobodny wybuch śmiechu. Brawo!

 


José Lencastre/ Hernâni Faustino/ Vasco Furtado  Vento (Phonogram Unit, CD 2020)

Powracamy do Lizbony! Pod koniec listopada 2018 roku w Fisga Studio zameldowali się: José Lencastre – saksofon altowy, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Vasco Furtado – perkusja. Zagrali sześć improwizacji, których łączny czas trwania, to 52 i pół minuty.

W roli mistrza ceremonii otwarcia masywny, gruby, wąsaty kontrabas. Brzmi jak ryk słonia, na granicy akustycznego przesteru. Perkusja dla odmiany lekka jak zefirek, pełna rytmu, dynamiki, pozytywnej energii. Panowie rozpoczynają swój marsz równości, w który wkleja się pośpiewujący alcista. Rytm, meta taniec, manifest open jazzu, który w każdej chwili może wybuchnąć. Drobne incydenty solo (kontrabas), żyjący drumming i saksofon, który nie bez powodu nuci frazy post-coltrane’owskie. Narracja nabiera rozpędu, stawia na demokrację, jakkolwiek w tej magmie udanych dźwięków pięknieje przede wszystkim drummer - to on eskaluje flow, on kreuje wymagania i egzekwuje ich realizację. Druga opowieść stawia na zaniechanie. Smyczek, półdrony z tuby, trzeszczący zestaw werbla i tomów. Szorstka, choć wylewna opowieść budowana z dużą swobodą, śpiewającym altem i basem, który rwie trzewia. Trzecia część udanie szuka jazzowych korzeni. Kind of post-swing w tubie, z niemal parkerowskim posmakiem, liczenie krawędzi na sporej dynamice, grzmoty kontrabasu. Znów to Furtado zdaje się być sercem, anatomicznym jądrem tej historii. Biegnie hard-bopową ścieżką, ale nie eskaluje hałasu. Po dziesiątej minucie toczy jeszcze kilka udanych, duetowych dysput z Faustino. Smyk zaplątany w drummerskie grepsy!

Na wejściu w czwartą improwizację swoje do obrazu całości dokłada saksofon, który intrygująco skrzeczy. Pizzicato dużego strunowca zdziera lakier z podłogi, a aktywny, ale jakże zwiewny drumming znów zdaje się napędzać narrację. Muzycy nie spieszą się, cierpliwie czekają na moment, by pójść w bardziej ekspresyjną ekspozycję. Alt zdaje się ustanawiać swoje warunki, sekcja czeka przez moment, a potem wchodzi na raz i trio płynie już całą szerokością studia nagraniowego. Po chwili kolejna improwizacja, którą zaczyna deep drumming in silence. Tym razem kontrabasowe pizzicato, zawieszone dość wysoko, stawia na powolność i kreatywną repetycję. Tuba altu szumi, a potem rzewnie zawodzi balladą. Opowieść gęstnieje, ale uroczo ślimaczy się aż po swój kres. Finał płyty powstaje na jeszcze większym luzie, dramaturgicznej swobodzie. Małe frazy, dużo powietrza pomiędzy dźwiękami, małe rozdroże, kilka pytań, dokąd zmierzamy. Któż inny mógłby w tym momencie nadać pieśni zakończenia odpowiedni kształt, jeśli nie Furtado! Znów odnajduje hard-bopowe korzenie i zabiera przyjaciół na ostatnią tego dnia przebieżkę po bezkresie studyjnej czasoprzestrzeni.

 


João Lencastre/ Rodrigo Pinheiro/ João Hasselberg  No Gravity (Communion Records, CD 2020)

Lisbon again! Drugi z braci Lencastre, perkusista João, zabiera nas do studia Timbuktu, na początku lutego 2020 roku. Wraz z nim meldują się - pianista Rodrigo Pinheiro i basista João Hasselberg (instrumenty akustyczne i elektryczne, wspomagane elektroniką). Muzycy proponują nam dziewięć opowieści (improwizacji zapewne odrobinę predefiniowanych), które trwają równe 42 minuty.

Kolejne dziś portugalskie trio zabiera nas na dalece inną wycieczkę. Znów z tył głowy mieć będziemy open jazzowe konotacje i cały bagaż artystycznych doświadczeń gatunku, ale sercem tej opowieści będą mariaże – jakże udane dodajmy! – muzyki granej przez żywe instrumenty i te, dostarczane przez nienachalną, nieinwazyjną, ale kreatywną elektronikę. Ta ostatnia będzie równie dobrze inkrustowała zapędy żywych, jak i tworzyła ramy dramaturgiczne opowieści. Początek, jakby dla przeciwwagi reasumpcji recenzenta, stawia na spokojny, akustyczny jazz. Tempo opowieści rodzi się tu pod stopą perkusji i nie będzie to ostatni taki przypadek na tej płycie. W drugiej części elektronika burczy w tle, buduje intrygujący background, na którym rozgrywa się dialog pianisty i perkusisty. Początek zdaje się być odrobinę mglisty, finał zaś całkiem dynamiczny, mimo, iż Hasselberg ogranicza się do kreowania ambientu. Trzecia historia pokazuje, jak bystrze połączyć można żywe partie perkusji z jej syntetycznym odbiciem. Elektroakustyczna przygoda z fortepianem, który jako ostatni zdolny jest dobywać akustyczne dźwięki. Czwarta część stawia na preparacje, a w tym niecnym procesie uczestniczą wszyscy muzycy. Jedni łaskoczą struny, inni szumią i szemrają. Opowieść jest niezwykle skrupulatnie budowana, bez jakiegokolwiek pośpiechu.

Piąty utwór zdecydowanie stawia nas do pionu. Bas elektryczny burczy i hałasuje, jak dobre post-electro! Piano wpada we free jazzowy szał, perkusja idzie całą mocą zakładu. Kolejna opowieść tłumi emocje, zaprasza nas na sam dół pudła rezonansowego, w najdalsze zakamarki elektronicznego oprzyrządowania. Lencastre najpierw buduje flow z samych talerzy, potem dynamizuje całość ostrym atakiem po werblu i tomach. Całość wygasa elektroakustycznymi ornamentami. W siódmej historii pojawia się smyczek na ciepłym gryfie kontrabasu. Ambientowe piano i matowe talerze dopełniają jakże kameralnego obrazu improwizacji. W przedostatniej części powraca bas elektryczny i zaprasza na wyjątkowo nerwową przebieżkę stromym zboczem. Perkusja znów łyka intrygującą, syntetyczną poświatę. Piano grzmi klawiszami, a masywny flow wyznacza bodaj najgłośniejszy fragment płyty. Wreszcie finał, który nie może nie być pewnego rodzaju ukojeniem. Echo talerzy, delikatne piano z klawiatury. W tle rodzi się ambient, elektronika znów błyszczy całą swoją urodą, niewymuszoną nadmiarem kreacji. Na ostatniej prostej wszystkie dźwięki leją się już do jednego, szerokiego koryta i pięknie gasną.

 


Marie Takahashi/ Maria do Mar/ Ernesto Rodrigues/ Helena Espvall/ João Valinho  Queen Triot (Creative Sources, CD 2020)

W najbardziej znanym studio nagraniowym Lizbony - Namouche - jeszcze dziś nie byliśmy. Trafiamy tam pod koniec listopada 2018 roku i spotykamy piątkę muzyków. Marie Takahashi – altówka, Maria do Mar – skrzypce, Ernesto Rodrigues – altówka, Helena Espvall – wiolonczela oraz João Valinho – instrumenty perkusyjne i fortepian zagrają dla nas dziewięć improwizacji. W pięciu przypadkach będą to ekspozycje całego kwintetu, w czterech – usłyszymy trio złożone z altówek i skrzypiec. Całość nagrania, to ponad 52 i pół minuty.

Zaczynamy od kwintetu z numerem jeden. Mała ślizgawka po strunach, w trakcie której każdy instrument płynie swoim torem, przy czym jeden z nich pozostaje w opozycji i śpiewa post-barokiem. Posadowione tuż obok akcenty percussion zdają się sugerować bardziej zadziorne interakcje. Free chamber niegodziwe, piękne, odrobinę upiorne, ze zmianami tempa, nie pozbawione klasycyzujących pasaży. Trio z numerem dwa pieści dźwięki definitywnie na granicy ciszy. Struny jęczą, szeleszczą, niektóre dźwięki zdają się być niemal pozbawione fonii, to jedynie suche szuranie smyczków po strunach. Najbardziej intensywnym zdarzeniem fonicznym jest tu głucha, oddychająca przestrzeń studia nagraniowego. Kwintet szósty znów przenosi nas do świata żywych. Jakby pasikoniki skakały po gryfach, a obok mikro drumming stawiał pewne zadania dramaturgiczne, a potem leniwie je egzekwował. Narracja nabiera podskórnej dynamiki, ale ponownie zbliża się w okolice ciszy. Szuranie po werblu, jako element meta rytmu, który zaprasza na specyficzny taniec, czyniony wyłącznie na palcach. Tempo powraca dzięki działaniom cello, które stawia post-barokowe stemple jakości. Jeszcze tylko garść przepychanek, kilka pytań i tyleż odpowiedzi, i już jesteśmy w kwintecie piątym. Głęboki krok w kierunku zachowań skrajnie minimalistycznych – szarpanie za struny, kilka dotknięć smyczkiem, ruch martwego powietrza z zestawu percussion i wystudzonych strun. Flow budowany z samych drobiazgów skrzy się wyjątkową urodą. Po chwili gęstnieje w dronowy strumień dźwięków.

Trio szóste znów oddycha niemal samą ciszą. Ktoś puka w pudło rezonansowe, coś szeleści na strunach. More than molecular! Ćwierć-frazy, mikro-podskoki, nano-westchnienia. Znów opowieść powstaje z drobiazgów, jest lekka, jak piórko. Kwintet piąty kreuje strunowy ambient. Szumy, oddechy, źdźbła dźwięków. Małe pizzicato śpiewa i zawodzi. Opowieść przepoczwarza się w tango zastygłych emocji, ale tempo zdaje się rosnąć, a smyki wpadać w delikatne konwulsje. Trio czwarte rodzi się z dialogu arco i pizzicato. Artyści wspinają się na palce i budują podniebny barok. Tańczą wokół własnej osi, idą w intrygujące zwarcia i szukają kanciastych form. Zaraz potem trio siódme, które wydaje się być ambientem, który opuszcza po tysiącu lat swoją kryptę. Złowrogie oddechy strun, martwy śpiew, kosmiczna delikatność u samego progu ciszy. Kwintet siódmy, ostatni epizod ten niezwykłej podróży strunowej z perkusjonalnymi inkrustacjami. Szum i szelest, niewykluczone, iż z werbla, obok struny szukają barokowego podparcia, w czym celuje cello, które smakuje samymi delicjami. Długie pasaże post-ambientu i piękne wtręty pizzicato. Opowieść nabiera intensywności, wiolonczela płynie dołem, skrzypce i altówki górą, a percussion sieje dramaturgiczny niepokój. Coś trzeszczy, coś ostatecznie obumiera, a opowieść napotyka wreszcie swą definitywną ciszę. What a game!

 


Milena Kipfmüller/ Ernesto Rodrigues/ Guilherme Rodrigues/ Klaus Janek  case study: Sertão (Creative Sources, CD 2020)

Naszą dzisiejszą, portugalską opowieść kończymy w … Berlinie! Milena Kipfmüller (taśma i elektronika) i Klaus Janek (kontrabas i elektronika) jako Sounding Situation już jakiś czas temu nagrali intrygujący materiał konsumujący dźwięki żywego kontrabasu, elektroniki i nagrań terenowych z Brazylii, z lat 70. ubiegłego stulecia (pieśni zwane Violeiros; pisaliśmy o tym pomyśle przy omówieniu 5-płytowej epopei kontrabasisty). Teraz dostajemy niejako repryzę tego projektu (nagraną w roku ubiegłym), a do jej realizacji doproszeni zostali - Ernesto Rodrigues na altówce i Guilherme Rodrigues na wiolonczeli. Całość tej muzycznej podróży (jeden trak), to 46 i pół minuty.

Do krainy elektroakustycznych nieoczywistości zapraszają nas instrumenty strunowe, które płyną nisko (kontrabas) i niezwykle wysoko (altówka i cello) – dudnią, piszczą, zdają się być lekkie, ulotne, ale i niebywale masywne. Całość, choć początkowo nieco łagodna, ma swój rytm, swoją czasami skrywaną dynamikę. Od początku do końca wiele dobrego robią tu dźwięki elektroniczne. Na ogół tworzą tajemnicze tło, czasami stanowią efekt pewnych działań live processing, nigdy nie wychodzą przed szereg, no i przede wszystkim ciekawie wtłaczają w strunową narrację dźwięki terenowe. Te ostatnie pojawiają się już po kilku minutach. Są zapętlone, zmutowane, jakby docierały do nas z zupełnie innego świata. Kind of chamber with field electronic taste! Świetnie w ów niemiecki pomysł wklejają się Portugalczycy – jak trzeba preparują dźwięki, innym razem płyną długimi, jakże urokliwymi pasażami, no i wcale nie poszukują ciszy na gryfach swoich instrumentów.

Pierwszy prawdziwe ekscytujący moment, to okolice 14 minuty, gdy owa elektroakustyczna wiązanka dźwięków wpada w niemal medytacyjny puls, nie bez posmaku dark ambient. Po kolejnych kilku minutach dużo dobrego dociera do nas z gryfu kontrabasu, który podłączony pod kable grzmi i dudni, niczym zmutowana gitara basowa. Tuż potem, w efekcie splotu kilku okoliczności, flow nabiera wręcz dubowego echa, a klimat berlińskiego post-techno sprzed ćwierćwiecza zdaje się święcić triumfy. Kalejdoskop intrygujących i zaskakujących fonii nie ma tu końca. Struny wpadają w opętańczy taniec, pięknie wtłaczając się w pulsujące drony elektroniki i silnie przetworzonych nagrań terenowych. W okolicach 22 minuty artyści proponują nam chwilę oddechu i zmysłowe pasaże wyłącznie akustycznych dźwięków strunowych, po czym do akcji znów wkraczają plamy violeiros, które sieją niepokój i zdają się zadawać egzystencjalne pytania o miejsce dźwięku w czasie i przestrzeni. Tuż przed upływem 30 minuty mamy prawdziwe spiętrzenie dźwięków i emocji. Orkiestra strunowców i elektroakustyczny ambient zbierają cudowne żniwo! Nim ta wspaniała opowieść ostatecznie wybrzmi, czeka nas jeszcze krótkie zejście w okolice ciszy, pasaże strunowego piłowania i szlifowania, a także faza dronowa, która wydaje się narastać jak burza w piorunami. Finał nagrania pełen jest elektroakustycznych perełek dźwiękowych, gaśnie przy wtórze żywych dźwięków i kolejnej repryzie głosów wprost z brazylijskiej dżungli.