Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 18 grudnia 2020

Duerinckx & Northover! Sloth Racket! Byrne, Scott & Roberts! J.Almeida! Javaid & Bogacz! SCM! IZE! Black Frost! The December Round-up!


Czas nawet w pandemii mknie z prędkością ponaddźwiękową! Rok dobiega końca, mnożą się podsumowania i listy best of (niektórzy zaczęli już 1 grudnia!), a na redakcyjnym stole wciąż zalega sterta płyt, które czekają na ciepłe słowa recenzenta jeszcze w fatalnym roku 2020!

Redakcja swoje best of zaprezentuje tradycyjnie ostatniego dnia roku. Uwaga! Tym razem lista będzie obejmować aż 66 pozycji. Być może, w tym roku lista ta winna objąć … 666 pozycji. Dalibyśmy radę, muzycy produkują dźwięki na potęgę, niczym murarze budujący socjalizm 70 lat temu.

Dziś - bez zbędnej zwłoki - zapraszamy na odczyt i odsłuch aż 10 nowych płyt. Bystra zbiorówka bez myśli przewodniej, z całą masą dobrej improwizacji i zwinnych dźwięków. Nasza marszruta zaczyna się w Belgii i Zjednoczonym Królestwie (to zawsze dobra mieszanka!), potem duży łyk Lizbony, niemiecka Kolonia (ale w jakże latynoskim wydaniu!), krajowy akcent warszawski, niespodziewany powrót do Kolonii i finał wszeteczny tam, gdzie zaczynaliśmy, czyli w Belgii. Piekielna pętla! Here it is!

 


Jean-Jacques Duerinckx & Adrian Northover  Hearoglyphics (Settola Di Maiale, CD 2020)

Wiosenne, ubiegłoroczne spotkanie w Red Shed Studios: Jean-Jacques Duerinckx – sopranino oraz Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy (ten drugi bardzo sporadycznie). Trzynaście improwizacji, na ogół dość swobodnych, ale z pewnością odrobinę zaplanowanych (być może moglibyśmy określić je mianem instant composition), łącznie prawie godzina zegarowa muzyki.

Belg i Anglik zapraszają nas na prawdziwie ponadgatunkową improwizację. Czasami pachnie tu zmysłową kameralistyką, innym razem muzycy szukają post-jazzu, ale ponieważ nie jest on ich naturalnym środowiskiem, pięknie uciekają w bardziej abstrakcyjne formy. Nie stronią od preparowania swoich instrumentów (każdy ma w tej dziedzinie sporo doświadczeń i własnych przemyśleń!), często płyną zwartymi, posuwistymi strumieniami dźwięków, które permanentnie się szukają, spoglądają na siebie, imitują wzajemnie, a czas spędzany przez muzyków wspólnie zdaje się być tym najbardziej wartościowym. Prawie godzinna narracja z pewnością zasługiwałaby na najwyższe oceny, gdyby nie jej czas jej trwania. Skrócona do naszych ulubionych dla free impro 40 minut, z pewnością graniczyłaby z mistrzostwem formy i dramaturgii.

Płyta zaczyna się w bardzo delikatny sposób. Ptasie dialogi prowadzone są tu w spokojnym tempie, pełne ciepłych i zrównoważonych uczuć, nastawione głównie na szukanie wspólnego mianownika. Pierwsze emocje pojawiają się w czwartej części. Muzycy produkują długie frazy, a towarzyszy im pewna elektroakustyczna poświata, która jest być może jedynie echem studia nagraniowego. Pojawiają się preparowane dźwięki, ale oba instrumenty nie decydują się na razie na jakieś bardziej separatywne akcje – duch kolektywizmu ani na moment nie opuszcza artystów. W piątej części dominuje suche powietrze wydychane przez wąskie tuby i delikatnie prychające dysze, jakby główną robotę improwizacyjną wzięło tu na siebie studyjne air condition. Kolejne części stawiają na nieco większą dynamikę. Saksofony zaczynają na siebie pokrzykiwać, choć wciąż szukają wspólnego strumienia dźwiękowego.

Ósma opowieść, to krótkie, urywane frazy, które przypominają metody twórcze Trevora Wattsa, gdy pół wieku temu skutecznie degenerował jazz u boku Johna Stevensa. Emocje, brudne dźwięki i kanciaste frazy budowane w sekwencji call & responce. W dziesiątej części muzycy nie rezygnują z kreatywnego zniekształcania dźwięków, skupiają się na szczegółach i małych frazach, ale czynią to w niezłym tempie, dzięki czemu emocje wciąż mogą pozostawać na krzywej wznoszącej. Zaraz potem ich preparacje zdają się wchodzić w wyższy rejestr – słyszymy piski i skomlenia, ale także puste dysze i podmuchy bardzo suchego powietrza. W przedostatniej części Jean-Jacques i Adrian wciąż preparują dźwięki, ale tym razem każdy z nich stosuje inne metody pracy. Na powrót stają się jednością w ostatniej, kojącej emocje, pół melodyjnej ekspozycji. Z ciszy pojedynczych oddechów bardzo swobodnie rodzą się piękne, finałowe frazy.

 


Sloth Racket  Exabout: Live In Ramsgate (Luminous Label, DL 2020)

Z brytyjskim kwintetem Sloth Racket spotykamy się regularnie, zatem jedynie krótkie przypomnienie, kto zacz - Cath Roberts na saksofonie barytonowym (odpowiedzialna także za kompozycje, które w niebanalny sposób zostają degenerowane do postaci całkiem błyskotliwych improwizacji!), Sam Andreae na saksofonie altowym, Anton Hunter na gitarze elektrycznej, Seth Bennett na kontrabasie oraz Johnny Hunter na perkusji (i tu, okazjonalnie na pianie). Nagranie koncertowe (Arco Barco, Ramsgate, wrzesień 2019 roku) składa się z trzech utworów, których odsłuch zajmuje trzy kwadranse z sekundami.

Kwintet bardzo kolektywnie wchodzi już w pierwszy temat. Saksofony i gitara posadowione zostają na flankach, a środkiem podąża samo serce narracji – kontrabas i perkusja. Opowieść toczy się bardzo swobodnie, nikt nie gra tu jakiegokolwiek tematu, a to, co wynika z notacji kompozytora sprowadza się zapewne do scenariusza całości i zarysu przebiegów poszczególnych improwizacji. Świetnym dowodem w sprawie niech będzie moment pierwszego utworu, gdy po dobrze skontrowanym stoppingu muzycy wchodzą w fazę wytłumionych, ale jakże namiętnych zabaw w pytania i odpowiedzi. Najpierw baryton, piano i szczoteczki perkusyjne (dwie ostatnie w rękach jednego artysty!), potem wyposażony w zwinny smyczek kontrabas, prowadzą Rakietę pięknym, głębokim nurtem psychodelizującego slow motion. Oczywiście, gdy dyktat kompozycji także każe, oba saksofony zaczynają pięknie śpiewać unisono, a reszta załogi posłusznie szuka w sobie inspiracji jazzowych i post-jazzowych.

To, co najlepsze na tym bardzo udanym koncercie zaczyna się wszakże wraz z rozpoczęciem drugiego utworu. Zaczyna piano i perkusja (one man!), którą spotyka synkopujący bas, a niedługo potem ambientowa gitara. Oba saksofony nie czekają na dalsze zachęty, zaczynają płynąć długimi frazami i imitować gitarę. W końcu pojawia się smyczek i ustala reguły … jakże swobodnej improwizacji. Muzycy budują na zwałach kompozycji uroczą open jazzową opowieść. Szczególnie efektowne zdają się być post-aylerowskie zaśpiewy obu saksofonów. Ostatnią część koncertu otwiera zgrzytliwa gitara i naśladujące ją saksofony. Sekcja rytmu uderza w dzwon i rusza blues-rockowym korytem. Saksofony znów kwilą wspólnym głosem, znów udanym, niezależnie od tego, jak silnie inspirowane są notacjami kompozytora. Finał koncertu obfituje w niespodzianki, zwroty akcji, solowe ekspozycje i kolektywne stemple jakości. Na ostatniej prostej znów pojawia się smyczek, gitara zastyga w kameralnym ambiencie, a ciepło usposobione dęciaki ślą końcowe pozdrowienia.

 


Dee Byrne/ Craig Scott/ Cath Roberts  Live at BRÅKFest (OEM Music, DL 2020)

Cath Roberts (saksofon barytonowy) zostaje z nami, a dołączają do niej Dee Byrne (saksofon altowy i elektronika) oraz Craig Scott (gitara elektryczna). Ta trójka zaprasza nas do londyńskiej Hundred Years Gallery (w ostatni dzień tegorocznego lutego) na półgodzinny set bardzo swobodnej improwizacji.

Otwarcie koncertu pełne jest dramaturgicznych wątpliwości i emocjonalnego niepokoju. Tuby dętych szumią, struny gitary ledwie oddychają, a poświata elektroniki sączy się z oddali. Repetycja gitary zdaje się być tym elementem, który rozpoczyna konstrukcję narracji właściwej. Open chamber and jazzy flow, który szuka swobody i dość szybką ją znajduje. Gitara trzyma nurt główny, saksofony stawiają na free impro. Pierwsze emocje i wzrost dynamiki, to efekt pracy barytonu, który łapie kąśliwy rytm. Alt buszuje wciąż w zbożu, a gitara nie stroni od drobnych preparacji. W połowie seta elektronika podaje ciekawe tło, które brzmi niczym zdezelowany akordeon. Improwizacja śmiało wypływa na szerokie wody, a instrumentem, który w tej fazie koncertu zdaje się generować najciekawsze frazy jest gitara.

Po adekwatnym dla sytuacji dramaturgicznej wyciszeniu muzycy budują nowy wątek z drobnych i dość delikatnych fraz. Gitara płynie z ciszą, saksofony śpiewają smutne piosenki. I to znów baryton jest tym, który stara się przerwać owo narracyjne lewitowanie. Gitara jest na tak, alt trochę się ociąga. Zamiast zatem wybuchu ekspresji, trio na koniec seta znów pogrąża się w ciemnościach, w czym pomaga bystra, ale nieinwazyjna elektronika. Swoje trzy grosze dokłada także post-rock-jazzowa gitara.

 


João Almeida/ Fred Lonberg-Holm/ João Lopes Pereira  Live at Zaratan (bandcamp self-release, DL 2020)

Ze Zjednoczonego Królestwa przenosimy się na sam koniec Europy, do Lizbony. Trębacz João Almeida (frakcja bardzo młodzieżowa tamtejszej sceny free jazz/ free impro!) zaprasza nas na koncert pewnego tria, a zaraz potem na dwa eksperymenty solowe (patrz: kolejna recenzja). Na początek lądujemy w miejscu zwanym Zaratan - Arte Contemporânea in Lisbon (początek marca br.). Na naszego bohatera czekają tam – Fred Lonberg-Holm na wiolonczeli (plus elektronika) oraz João Lopes Pereira na małym zestawie perkusyjnym. Swobodna improwizacja składa się z dwóch części i trwa łącznie prawie 36 minut.

Trio młodych i bardzo doświadczonego zaczyna improwizację bez specjalnej gry wstępnej. Od startu ciekawe frazy (także preparowane), dużo swobodny, ale bez eskalacji, z ciszą pomiędzy niektórymi dźwiękami, z wiolonczelą, która na tym etapie nie kąsa jeszcze prądem. Fred dość szybko przemienia swój instrument w post-rockową gitarę, ale nie wydaje się chętny na hałasowanie. Portugalczycy zostawiają mu dużo miejsca i należnego szacunku, ale robią swoje w prawdziwie mistrzowskim stylu (zwłaszcza trębacz – bez respektu, z pełną mocą, jeśli wymaga tego sytuacja sceniczna). W połowie 7 minuty trio kipi już ogniem, po czym równie efektownie przenosi się do strefy ciszy, którą ubarwia szczególnie cello, które snuje małe stróżki psychodelii. Owo leniwie, ale jakże smakowite slow motion wybudza się z letargu z prawdziwie portugalską nieśpiesznością. Gdy w końcu dynamika i emocje na powrót opanują scenę, muzycy proponują nam pokaźny pakiet świątecznych fajerwerków. Trąbka repetuje, cello kąsa prądem, a obrazu całości dopełnia aktywny drumming. Na sam koniec seta niespodzianka ze strony Freda – bardzo lekki flow z post-barokowym zabarwieniem.

Drugi set stawia na spokojniejsze rozwiązania. Dzieło introdukcji przypada w udziale perkusyjnym szczoteczkom i wiolonczeli. Trąbka pojawia się w połowie 3 minuty – śpiewa, śle zadziorne frazy i szeleści, innymi słowy, dynamizuje narrację. Po spowolnieniu mały koncert na drobne, ale wyjątkowe urocze frazy ze świetnym perkusjonalnym backgroudem. Pod koniec seta (znacznie krótszego niż pierwszy) muzycy znów dają upust swoim emocjom – meta melodie, gęsta perkusja i cello, które szuka dużego prądu. Całość gaśnie bardzo precyzyjnie, głównie z woli wiolonczeli, przy sporym wsparciu perkusyjnych szczoteczek.

 


João Almeida  Static I & II (bandcamp self-release, DL 2020)

Czas na rzeczone eksperymenty portugalskiego trębacza, wyprodukowane (to właściwe określenie) bez użycia jego ulubionego instrumentu blaszanego. Pierwsza część Static, to jeden trak o długości 30 minut, część druga – dwie opowieści, łącznie trwające 28 i pół minuty. Oba nagrania powstały tej jesieni, zapewne w pandemicznych warunkach domowych (acz wkład dźwiękowy do pierwszej części, to efekt … pewnego spaceru).

Static I, to przetworzony elektronicznie zapis nagrania terenowego z nocnego spaceru po lizbońskim Olaias-Anjos. W trakcie postprodukcji dźwięki zostały rozciągnięte w czasie i zmultiplikowane. Efektem prac muzyka jest dość jednostajny dron syczącego powietrza, podawany dość cicho (odsłuch słuchawkowy na maksymalnej głośności wskazany), który mógłby przypominać efekt amplifikowania trąbki (takie produkcje ma w portfolio Nate Wooley), ale my wiemy przecież, iż to intensywnie przetworzony field recordings. W trakcie półgodzinnego (zbyt długiego) nagrania dzieje się niewiele, a wart odnotowania być może jest jedynie incydent dźwiękowy z 25 minuty, coś na kształt krzyku, być może prawdziwy dźwięk z lizbońskiej nocy.

Druga część Static, to efekt użycia przez muzyka wirtualnego symulatora analogowego ze swej natury syntezatora modularnego. Tutaj napotykamy na zdecydowanie ciekawsze sytuacje dźwiękowe. Całość brzmi chwilami jak realny syntezator modularny, w innych momentach, jak dobrze skrojona, nieinwazyjna, niekiedy naprawdę ciekawa elektronika. Flow na strukturę ambientową, ale nie składa się z jednostajnych dronów, często pulsuje, zdaje się żyć własnym życiem wewnętrznym. Nie brakuje głośnych, na poły noise’owych wstrętów, zmiana goni zmianę, a całość potrafi być głośna. Jeszcze ciekawiej jest w drugiej części Static II. Zaczyna się ona brzękiem siarczystej syntetyki, w tle której rozbłyskują i rozsypują się fragmenty tajemniczych dźwięków. Z czasem te plamy, strzępy, strugi fonii lepią się w rozdygotany dron. Narracja cały czas nabiera intensywności i gęstości, aż do momentu, gdy przybiera postać rozchełstanego, rozdrażnionego, jakże zadziornego pasma dark ambient. W ramach ostatniego akcentu muzyk proponuje nam jeszcze organową salwę. Brawo za tę część!

 


Salim Javaid & Santiago Bogacz with Marlies Debacker  Una mirada perdida / Ella se convirtió en sus ojos (Matador, DL 2020)

Przenosimy się do słynnego Loftu w niemieckiej Kolonii, by posłuchać nagrania duetu, a na koniec także tria, stworzonego przez pewnego Urugwajczyka w podróży służbowej i międzynarodowych rezydentów niemieckich. A zatem: Santiago Bogacz (gitara akustyczna, struny stalowe i nylonowe), Salim Javaid (saksofon sopranowy, altowy i tenorowy) oraz na trzy ostatnie części - Marlies Debacker (fortepian, głównie preparowany). Całość składa się z dziewięciu części i trwa blisko 70 minut. Być może odrobinę za długo, ale z drugiej strony, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który potrafi wskazać momenty nagrania, które z całą odpowiedzialnością możnaby wyciąć z tego ponadgodzinnego potoku dźwięków. Dla ścisłości dodajmy – nagranie z ostatniego dnia lutego 2020 (chyba już dziś zetknęliśmy się z tą datą!), a wydawcą jest rzeczony Urugwajczyk i jego bandcampowy label.

Swobodna, w pełni akustyczna improwizacja lubi rodzić się w ciszy. Czysta, metalicznie brzmiąca gitara, obok szumiące dysze, oddechy z tuby i półdźwięki. Wszystko zdaje się być tu lekkie, rozhuśtane i dalece swobodne. Energia godna post-rocka, która szybko uwalnia się ze szponów introdukcji, dobrze koreluje się z precyzją akcji i równie bystrych reakcji. Oto dialog przyjaciół, którzy na tym etapie znajomości nie mają jeszcze sobie dużo do powiedzenia, ale czas spędzany wspólnie sprawia im dużą przyjemność. Wiele dzieje się tu za przyczyną dużej aktywności gitarzysty (spory wachlarz technicznych możliwości i jedynie dobrej kreatywności!). Saksofonista trzyma z nim sztamę w każdej sekundzie i świetnie reaguje nawet w karkołomnych układankach dramaturgicznych. Leniwe, minimalistyczne repetycje i kipiące mocą małe wybuchy ekspresji – w każdym z tych wariantów duet zdaje egzamin. W drugiej części powolność muzyków jakby zyskiwała na wartości – jeden sprawia wrażenie, że jest na niezłym kacu, drugi ewidentnie czuje się jeszcze wczorajszy. Opowieść, nie tylko w tej części, zasadza się na pewnym dysonansie. Jeśli Bogacz tryska emocjami i dynamiką, Javaid chętnie cedzi dźwięki przez zęby i intrygująco degeneruje etos improwizacji. Ten drugi w kolejnej części znacząco poszerza naszą percepcję jego potencjału artystycznego – piszczy, drży, prowokuje. W dalszych odcinkach duet znów buduje flow na energetycznym dysonansie. Gitara zdaje się być lekko upalona brzmieniowo (muzyk zmienia tempo improwizacji w imponującym stylu!). Saksofon warczy, preparuje dźwięk wargami, gwiżdże i napotyka na piękną imitację gitary, która też śle niemal dęte frazy.

Ta bardziej niż udana improwizacja zyskuje jeszcze na wartości, gdy pod zmyślne, coraz bardziej preparowane frazy gitary i saksofonu podłącza się pianistka, która woli drżeć w pudle rezonansowym fortepianu niż tańczyć po gołych klawiszach. Trio zaczyna swą przygodę od delikatnych, wzajemnych macanek, potem przystępuje zaś do zasadniczej części swych obowiązków scenicznych. W ósmej części gitara tańczy po całej szerokości sceny, saksofon jęczy w kącie i prosi o łyk wody, a perkusyjnie usposobione piano rysuje szlak podróży. Mimo tych dynamicznych charakterystyk improwizacja zdaje się nabierać wręcz molekularnej struktury. Fantastycznym zaś podsumowanie całości jest ostatnia część, prawdziwa wisienka na torcie. Opowieść znów tkana jest z drobiazgów, pełna zmyślnych preparacji (przez moment mamy wrażenie, że słyszymy tylko szelest sześciu pracujących palców!), dętych półimitacji i surowych, finalnych oddechów.

 


Spontaneous Chamber Music  Vol. 3 (Fundacja Słuchaj!, CD 2020)

Czas na krajowy akcent w dzisiejszej zbiorówce! Trzecia odsłona Spontaneous Chamber Music, to autochtoni: Marcin Olak na gitarach i Patryk Zakrocki na altówce oraz goście: Anna Gadt wokalnie i Annemie Osborne na wiolonczeli (nagranie studyjne z grudnia 2018 roku – czternaście improwizacji, być może niektóre z nich z zarysowanym scenariuszem, ponad 54 minuty). Płyta składa się z dwóch części i epilogu. Najpierw otrzymujemy sześć improwizacji w kwartecie, potem siedem duetów, by na koniec znów spotkać się z kwartetem. Trudno czynić z tego zarzut artystom, wszak większość dźwięków świetnie się tu broni, ale sam zabieg długotrwałego rozbicia kwartetu na duety zakłóca nieco dramaturgię całości. Dodatkowo, album okrojony do 40-45 minut zapewne ominąłby kilka ledwie dostrzegalnych płycizn i definitywnie zasługiwał na wysoką ocenę.

W morze improwizacji artyści wchodzą wszakże z przytupem. Silny głos, skacząca wokół niej gitara i intensywny szelest piłowania strun pozostałych instrumentów. Czujne, rozwichrzone i intrygująco zdekalibrowane free chamber. Druga część stawia na rytm, melodię i nieskrywaną taneczność. Muzyka z epoki, ale na sterydach! W kolejnej odsłonie pojawiają się pierwsze, ciekawe preparacje dźwięków, szczególnie w podsekcji smyczkowej. Gitara najczęściej szuka głosu (tak dzieje się w wielu momentach płyty), buduje dramaturgię całości, dba też o pojedyncze przebiegi. Czwartą i piątą część bardzo udanie otwierają altówka i wiolonczela. Najpierw filigranowo i delikatnie, potem dynamicznie i emocjonalnie. Gitara dodaje do tego szczyptę dobrego hałasu, zaraz potem niezbędną dynamikę, a głos, rozdrażniony szept, zdaje się przywoływać wszystkich do porządku. Ostatni fragment partycji kwartetowej odwraca kolejność zdarzeń. To głos i gitara maszerują na czele, a cello i altówka budują zmysłowe tło. Nim utwór wybrzmi do końca, role wydają się być odwrócone, definitywnie dla dobra obrazu całości.

W fazie duetowej emocje chwilami nieco przygasają. Więcej jest niuansów i nieśpieszności, niż ekspresyjnych, bystrych dialogów. Najpierw gitara i głos, potem kolejno – gitara i wiolonczela, wiolonczela i altówka (to tu jest najciekawiej, piękny post-barok!), głos i wiolonczela (bardzo kobieca narracja!), ponownie głos i gitara (ciekawy, wschodni zaśpiew!), ponownie wiolonczela i altówka, a na finał głos i wiolonczela (znów post-barokowo!). W ramach udanego zakończenia powraca kwartet i serwuje nam niebanalny free chamber w emocjonalnym rozkwicie. Na ostatniej prostej wszyscy głęboko oddychają, a gitara dodaje pasma mglistego ambientu.

 


Hübsch/ Martel/ Zoubek  Ize (Insub Records, CD 2020)

Wracamy do kolońskiego Loftu! Listopad 2018, a na scenie (czy z publicznością?) trójka zdolnych do wszystkiego muzyków: Carl Ludwig Hübsch (tuba i obiekty), Pierre-Yves Martel (viola da gamba, harmonica, pitch pipes) oraz Philip Zoubek (fortepian i syntezator). Panowie w procesie generowania dźwięków stawiają na improwizację, ale wszystko zdają się czynić w sposób uporządkowany i z pewnością precyzyjnie zaplanowany. Przygotowali dla nas pięć utworów w estetyce zbliżonej do contemporary chamber, trwających mniej więcej trzy kwadranse.

Otwarcie płyty stawia na niejednoznaczność, elektroakustyczną poświatę, na długie frazy, ale także szybkie cmoknięcia w ustnik i szemrzące oddechy. W drugiej części (ponad 17 minutowej) ta majestatycznie powolna opowieść jeszcze bardziej rozwarstwia się. Garść zaaranżowanych akcji i reakcji, trochę minimalizmu i repetytywności. Klimat tajemniczości wiele tu rekompensuje. Po pewnym czasie opowieść dostarcza nam wreszcie kilku prawdziwie żywych dźwięków tuby, która intrygująco burczy. Piano i viola koncentrują się raczej na krótkich frazach. Rozbudowa narracja zaczyna pęcznieć i nabierać masy, choć interwały ciszy nie przestają być stałym elementem gry. Na koniec dostajemy kilka frapujących dźwięków jakby wprost z zakładu mechaniki pojazdowej.

Definitywnie ciekawiej robi się w kolejnych, już nieco krótszych ekspozycjach. Trzecia część jest miniaturą, pełną niebanalnych brzmień i mikro preparacji. Wszystko, co najlepsze dzieje się zaś w części czwartej. Powraca elektroakustyczna poświata, tajemnicze obiekty zaczynają rezonować, a tuba intensywnie oddychać i prychać. Kilka dźwięków z syntezatora, także harmoniki dodatkowo ubarwia narrację. Muzycy wraz z upływem czasu inteligentnie budują napięcie, aż po szczególnego rodzaju peak emocji. Tuż po nim opowieść zaczyna przypominać rwącą rzekę, pełną naprawdę groźnych fortyfikacji dźwiękowych. Finał tej dalece dobrej płyty stawia na akustyczne brzmienia tuby, violi i fortepianu. Narracja przypomina dynamiką marsz pogrzebowy. Powraca harmonica, która buduje pojękujący dron, struny dodają swoje, a zagadka znów zdaje się gonić zagadkę.

 


Chihei Hatakeyama & Dirk Serries  Black Frost (Glacial Movements Records, CD 2020)

Na finał dzisiejszych opowieści kojący strumień dźwiękowy, któremu nie tak łatwo przykleić jakąkolwiek kolorową łatkę. Raczej nie dark, może bardziej blue, a może po prostu, to ambient w czystej, niemal klasycznej postaci. Belgijskiego gitarzystę Dirka Serriesa znamy na tych łamach doskonale, japońskiego muzyka Chihei Hatakeyamę wręcz przeciwnie. Opis płyty nie wspomina o użytym przez muzyków instrumentarium, a także, gdzie zarejestrowano nagranie, razem, czy może osobno, czy to może kolaż dwóch ścieżek dźwiękowych, powstałych niezależnie od siebie. Pozostajemy w oparach tajemnicy, choć wielu spraw możemy się domyślać. Jedno nie ulega wszakże wątpliwości – nagranie składa się z czterech części, trwa zaś 43 minuty i kilkanaście sekund.

Zapraszamy do krainy ambientu lekkiego, jak puch, budowanego przez dwa strumienie fonii, z których jedna swobodnie płynie w nieznane, druga zaś kreśli małe pętle. Z czasem narracja pęcznieje, a w jej strukturze zaczynają pojawiać się nowe mikro elementy. Wszystko spowite jest mrokiem tajemnicy, ku chwale gatunkowej czystości. Druga opowieść zdaje się być jeszcze cieplejsza, a dźwięki sprawiają wrażenie niezwykle sterylnych, powstałych w warunkach laboratoryjnych - płyną swobodnym, dość jednorodnym strumieniem. Nie pozostaje nam nic innego, jak przymrużyć oczy, wziąć głęboki oddech, zatrzymać wszelkie procesy myślowe i dać się zabrać tym dźwiękom na meta relaksacyjny trip.

Trzecia opowieść płynie do nas z nieco bardziej mrocznych stref świata. Muzycy proponują nam zejście o kilka stopni w dół. Jedno pasmo produkuje wręcz basowy dron, a całość płynie do nas z dalekiego, nieznanego księstwa. Ostatnia historia wydaje się być najbardziej powolna i wytłumiona - dociera do nas wymieszana z szumem ciszy. Pętla za pętlą brzmienie łagodnieje i pnie się ku górze. Przez moment może wydawać się, iż ambient zaczyna śpiewać. Ostatecznie, brnie jednak z powrotem na samo dno i gaśnie w mgławicy syntetycznych oddechów ciszy.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz