Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 26 stycznia 2021

John Butcher’ new thing from the last year! Three pearls in the ocean of sounds!


Pandemiczna rzeczywistość multiplikuje aktywności muzyczne wielu improwizatorów. Brak możliwości grania koncertów (czytaj: także zarabiania pieniędzy) sprawia, iż w tempie geometrycznym rośnie ilość publikowanej przez artystów muzyki. Jakkolwiek działania te nie psułyby rynku edytorskiego w dłuższej perspektywie, fakt ten należy zaakceptować, albowiem wpływy ze sprzedaży płyt stanowią obecnie dla wielu muzyków jedyne źródło zarobkowania. A przy okazji dostarczają słuchaczom całe oceany pięknej muzyki, która być może - w normalnych warunkach - w ogóle by do nas nie trafiła.

Nie inaczej jest w przypadku jednego z naszych ulubionych saksofonistów ze Zjednoczonego Królestwa – Johna Butchera. Nowych płyt z jego udziałem opublikowano w ostatnich miesiącach całe mnóstwo. Istnieje spore ryzyko, że nie zdołamy pochylić się nad wszystkimi. Staramy się wszakże wskazywać te najbardziej wartościowe, co dziś niniejszym czynimy.

John na swoim bandcampie m.in. prezentuje serię nagrań koncertowych The Memory of Live Music, którą udostępnia jedynie w plikach elektronicznych. Zapraszamy do zapoznania się z częścią piątą i szóstą serii (a dostępna jest już siódma!). Do tej pary wspaniałości dodajemy także jedno nagranie, te akurat wydane także w formie CD.

 


Kaja Draksler/ John Butcher/ Ståle Liavik Solberg  At Kafé Hærverk - #6 (John Butcher’ Bandcamp, DL 2020)

Zaczynamy naszą muzyczną podróż stosunkowo świeżym koncertem z Oslo (Blow Out, Kafé Hærverk), zarejestrowanym w październiku 2019 roku. Na scenie ekscytujące trio: Kaja Draksler – fortepian, John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja. Muzycy improwizować będą - nad wyraz swobodnie - w trzech częściach, trwających łącznie 35 minut z sekundami.

Koncert rozpoczynają skromne podmuchy z tuby saksofonu tenorowego. Obok drżą talerze, a piano pichci mały rytm na samym dnie pudła rezonansowego. Marsz leniwych, ale i wyposzczonych improwizatorów toczy się bardzo swobodnie, wspierany maszynerią Kaji i Stålego, która zdaje się lepić w jedno, post-perkusjonalne ciało. Oto znani z innej płyty, zmodyfikowani personalnie Czajka i Puchacz płyną wartkim strumieniem u stóp wielkiego, dętego ptaszyska. W połowie 4 minuty pianistka zaczyna budować coś na kształt linii melodycznej. Jej flow zdaje się być jednocześnie strojny i bystry, jak i teatralnie kościsty. Wszystko wszakże w tej improwizacji, każdy dźwięk, każdy gest muzyka doskonale się ze sobą zazębiają, świetnie do siebie pasują pod względem brzmieniowym i dramaturgicznym. Chwilami Draksler stawia na preparacje, a Butcher, pełen rezonu, ale i podziwu, pozostawia jej dużo miejsca na scenie. Solberg idzie swoim torem, ale nieustannie zdobi perkusjonalnymi grepsami dźwięki każdego z partnerów. Trio raz za razem przepoczwarza się w okazjonalne duety. Najpierw jest to, niesiony kobiecą wrażliwością, duet piana i perkusji, potem zaś męski, prawdziwie ognisty duet saksofonu i perkusji. Jest też chwila na preparowane, samotne podrygi piana i niemal błyskawiczny powrót do formuły duetu – tym razem piana i saksofonu. Na finał tej niemal 17-minutowej improwizacji dostajemy zwinny, free jazzowy reunion całego tria.

Druga improwizacja na wejściu stawia na metafizykę obcowania z ciszą. Podmuchy z suchej tuby, perkusyjne szczoteczki, ambientalny pogłos z piana. Zaczyn narracji właściwej rodzi się z preparacji dźwięków tego ostatniego instrumentu. Znów same cuda wnosi do opowieści Solberg. Narracja brnie w duecie i czeka na saksofon, który powraca wysokim, ptasim krzykiem. Kilka zwinnych pytań i odpowiedzi, po czym muzycy czynią kolejny krok w kierunku ciszy. W dalszej kolejności dostajemy solową ekspozycję drummerską, budowaną wyjątkowo drobiazgowo (brawo!). Tuż potem Butcher płynie delikatnym, acz szorstkim sopranem, Draksler wspiera go zaś drobnym pasażami po gołych klawiszach. Ta ostatnia znów szuka pokrętnych rozwiązań rytmicznych, nieśmiało nawiązując do początkowych fraz koncertu. Czas na ostatnią jego część, najkrótszą, skoncentrowaną wokół pianistyki Kaji. Słowenka na początku zdaje się przywoływać swoje liczne doświadczenia z muzyki współczesnej. Perkusista dzielnie ją wspiera serwując kolejną porcję zaskakujących rozwiązań perkusjonalnych i wgryzając się we flow piana najlepiej, jak potrafi. Saksofon wchodzi do gry dopiero w piątej minucie, jakby na gotowe – serwuje nam piękny deser spod wytłumionych dysz saksofonu tenorowego. Tym, który ciągnie opowieść na ostatniej prostej zdaje się być Solberg. Fortepian bije jak mały dzwon, a saksofon stawia kończącą ten wyjątkowy koncert kropkę. Brawo!

 


Thurston Moore/ John Edwards/ Terry Day/ John Butcher/ Steve Beresford  Stovelit Lines - #5 (John Butcher’ Bandcamp, DL 2020)

W słynnym londyńskim klubie Iklectic lądujemy w listopadzie 2017 roku, a na scenie spotykamy pięciu gigantów współczesnej muzyki - Thurstona Moore’a na gitarze elektrycznej, Johna Edwardsa na kontrabasie, Terry’ego Daya na perkusji, Johna Butchera na saksofonach i Steve’a Beresforda na fortepianie (także elektronice). Znów trzy swobodnie improwizowane części, niemal 45 minut muzyki.

Wyważone, nieco kameralne intro przypada w udziale smyczkowi na gryfie kontrabasu. Reszta muzyków podłącza się powoli, ważąc każdy krok, wszak improwizacja stworzonego ad hoc kwintetu free jazzowych weteranów i rockowego gitarzysty nie zrodzi się z niczego. Moore od początku wydaje się być nad wyraz aktywny – preparuje, jątrzy zdrowym ambientem z dobrym prądem, stawia zasieki i dba o dynamikę. Być może nie w każdym momencie przykłada on należytą uwagę do słuchania partnerów, ale ci wiedzą, o co chodzi w tej zabawie, trzymają narrację w ryzach, a jak trzeba, potrafią też nieźle pohałasować. Narracja wciąż ocieka elektroakustyczną poświatą, która wynika nie tylko z paramentów brzmieniowych gitary elektrycznej, ale także jest efektem aktywnych działań Beresforda na kablach. Ta gra w dwa ognie doprowadza muzyków do całkiem eksplozywnej, freejazzowej kipieli, kąsanej pazurem dobrego, chwilami na poły noise’owego rocka. Ciekawie jest też pod koniec tej improwizacji, gdy gitarowy zgiełk wyjątkowo skutecznie temperuje Beresford, tym razem racząc nas akustycznym, ale stanowczym pasażem fortepianowym.

Druga improwizacja, jak to po ekspresyjnej części pierwszej bywa, stawia na zaniechanie, zabawy z ciszą i oniryczny posmak zmysłowych interakcji. Drony, plamy ambientu, ciekawy śpiew saksofonu na tle elektroniki. Narracja zwinnie nabiera mocy, choć działania angielskich weteranów nie zawsze skutecznie wgryzają się w pętle gitarowych pasaży. Muzyków zdaje się jednak łączyć porównywalny poziom emocji, dzięki czemu recenzent nie znajduje powodów do jakichkolwiek ambiwalentnych uwag i spostrzeżeń. Jakby na dowód, muzycy pięknie kończą tę część koncertu w wielkiej, demokratycznej plamie ambientu.

Trzecia improwizacja rodzi się z rockowych zgrzytów gitary, obleczonych w elektronikę. Skazany w tych okolicznościach na porażkę sopran nie daje za wygraną i zdaje się stymulować cały kwintet do wzmożonych aktywności. Każdy dokłada tu do ognia, aż do osiągniecia stanu kipieli. W połowie utworu muzycy stopują i przez moment stają na dramaturgicznym rozdrożu. Tu sprawy w swoje ręce przejmuje kontrabas, a chwilowo zastygłe emocje odżywają.  Każdy z artystów ciągnie w swoją stronę, ale nie szkodzi to narracji. Gdy opowieść zwalnia, całość zdecydowanie zyskuje na jakości, a okazji do dobrego, wzajemnego słuchania się, w naturalny sposób przybywa. Finał koncertu zdecydowanie zapisujemy po stronie jego największych atutów – elektronika Beresforda pięknie skrzy się w blasku szklistej gitary, a lekki, zwiewny drumming świetnie podkreśla atuty pozostałych dźwięków, które snują się w plamach narastającego ambientu. Koniec jest nagły, ale zasadny.

 


Eddie Prévost/ John Butcher/ Guillaume Viltard  Iklectik Live One (Matchless Recordings, CD 2020)

Na finał naszej dzisiejszej krótkiej podróży znów klub Iklectik, tym razem w listopadzie 2016 roku. Trio w składzie: Eddie Prévost – perkusja i instrumenty perkusyjne, John Butcher – saksofony oraz Guillaume Viltard – kontrabas zagra dla nas cztery improwizacje, które potrwają łącznie około 67 minut.

Muzycy postanawiają rozpocząć koncert spokojnym, open jazzowym frazowaniem. Jest w nim czas na drummerskie solo, małe zabawy z kąśliwym smyczkiem kontrabasu i saksofonowe drobiazgi. Narracja wisząca na owym smyczku bystrze skacze jednak w swobodę improwizacji, a uroda chwili zdaje się być już na tym etapie koncertu dalece wyjątkowa. Druga improwizacja kontynuuje skupienie, ale kultywuje też przestrzeń, jaką dają sobie wzajemnie muzycy na budowanie narracji, chwile zastanowienia, tudzież odpowiedni czas na podejmowanie jedynie słusznych decyzji dramaturgicznych. Świetną robię wykonuje kontrabasista, który raz za razem kąsa pomysłami, świetnie kreuje narrację smyczkiem, równie też dobrze kreśli flow zwinnym pizzicato. Bardzo aktywny, chwilami wręcz nadpobudliwy zdaje się być najstarszy z tego grona - Prevost. Tryska pomysłami i wciąż doładowuje baterie całego tria. Dużo rozsądku i precyzji jest zaś udziałem samego Butchera. Muzycy podkręcają tempo równie efektownie, jak je tłumią. Potrafią pięknie frazować ekspresyjnym free jazzem na tle post-barokowego smyczka. Uroda koncertu zdaje się rozkwitać z każdą jego minutą.

Najpiękniejsze rzeczy na tym koncercie zaczynają się dziać wraz z otwarciem trzeciej części. Głęboko zanurzony w podłożu smyczek kreuje zmysłowy rytm, a saksofon i perkusja brną do przodu czyniąc niemal same wspaniałości. Każdy z muzyków znajduje tu czas na preparowanie dźwięków, na kilka bardziej samotnych eskapad, jakkolwiek duch kolektywizmu góruje nad wszystkim i definitywnie buduje jakość improwizacji. Ta część koncertu podkreśla także, iż muzycy równie świetnie czują się w dynamicznych pasażach, jak i w dreptaniu w okolicach ciszy, a jakość pracy najmłodszego z jego uczestników, po prawdzie najmniej znanego muzyka w gronie samych wybitnych osobowości gatunku, zdaje się być wartością samą w sobie. Viltard naprawdę o wielu sprawach tu decyduje, a liczba pomyłek po jego stronie jest zbiorem całkowicie pustym. Kameralistyka miesza się u niego ze swobodną improwizacją, a ognisty free jazz z wytrawnością nieśpiesznego open jazzu. Dobrą reasumpcją tego doskonałego koncertu może być jego finał – małe frazy z tuby saksofonu na granicy szelestu, szczoteczki drummerskie budujące tempo i smyczek, który namiętnie piłuje struny. Znów coś na kształt rytmu, ale na dużej swobodzie i bez eskalowania tempa. Na ostatniej prostej kilka bardziej melodyjnych, ale szorstkich fraz Butchera podprowadza nas pod wieńczące spektakl oklaski.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz