Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 19 lutego 2021

Caicedo! Massacre! Speedball Trio! Plague Organ! Hellish Form! Mordom! Depressive sounds for depressive life!


Rzeczywistość dwudziestego pierwszego roku Dwudziestego Pierwszego Stulecia jawie się równie przerażająco, jak groteskowo. Zarówno w ujęciu geopolitycznym, lokalnie społecznym, jak i - nade wszystko – pandemicznym. Próżno szukać szansy na odnalezienie rozsądnego uzasadnienia, czy poznania przyczyn zjawisk, które doprowadziły do realnego piekła na ziemskim padole, jeszcze gorzej wychodzi nam jakakolwiek próba poszukiwania realnej nadziei na poprawę życia tu i teraz.

Depresyjne czasy być może dadzą się na chwilę obłaskawić … depresyjną muzyką, która sprawi, że dead reality przez moment stanie się choćby w minimalnym stopniu przyswajalna (tudzież skutecznie zagłuszana!). Klin klinem, jak mawiają starzy, rzetelni i systematyczni pijacy!

Dziś zapraszamy na sześć definitywnie mrocznych, hałaśliwych, po prawdzie realnie niebezpiecznych nagrań! Nie zabraknie naszej ulubionej improwizacji, ale nie ona będzie kluczowym elementem składowym opowieści. Będą nią realne emocje, pełne mroku i egzystencjalnej trwogi, stanowiące być może jedyny przejaw realnego życia w naszej schorowanej rzeczywistości. Czasami będą to toksyczne plamy dźwięków, innym razem ostre, ekspresyjne, równie proste, jak demoniczne i ekstremalnie dynamiczne dźwięki w niezobowiązującym metrum 4/4.

Na podróż po dantejskim piekle mrocznych i chwilami niezwykle hałaśliwych dźwięków zabiorą nas zarówno nasi dobrzy znajomi (Diego Caicedo, Anton Ponomarev, Rene Aquarius), jak i … dotychczas kompletnie na tych łamach niedostępni muzycy z dalekiej Kalifornii, którzy muzykując w ramach kasetowego labelu Transylvanian Tapes (!) zaproponują nam jedyny w swoim rodzaju spektakl doom/death/black dance!

 


Diego Caicedo  Ancient Visions From The Void (Discordian Records, DL 2021)

Do roli mistrza ceremonii otwarcia naszego spektaklu grozy zapraszamy kolumbijskiego gitarzystę Diego Caicedo. Jego nowa płyta solowa nagrana została w zamierzchłym roku 2018 (Barcelona, The Golden Apple Studio), składa się z siedmiu utworów, trwa około 35 minut.

Starożytne Wizje z Pustki rozpoczyna post-industrialna repetycja, która brzmi najpierw odrobinę syntetycznie, po chwili już jak najbardziej gitarowo. Sprężenia, pętle, plejady charczących wymiotów lepią się w dron post-elektronicznego, po części plądrofonicznego konglomeratu hałasu i przesteru. Po ponad siedmiu minutach gasną niemal w dubowej poświacie. Druga opowieść szyta jest gęstym, gitarowym, na poły black metalowym ściegiem. Samotna gitara, dozgonnie pozbawiona sekcji rytmu, rysuje efektowne pętle i czyni dzieło zniszczenia. Określenie preparacja dźwięków brzmi w tym wypadku nad wyraz łagodnie. Trzecia część sprowadza nas na samo dno. Dark deep ambient gitary buduje najmroczniejszy z klimatów - doskonały soundtrack do kolejnego nieudanego filmu grozy. Z offu pojawia się głos, który wypowiada słowa zdające się być definitywnie ostatnimi w tym wymiarze ludzkiej egzystencji.

Do czwartej jaskini mroku zaprasza nas siarczysta, gęsta, ale jakże powabna gitara, rzec można typical beauty of Caicedo’ style! Płynie w sformowanym dronie, który szuka hałasu. Post-industrialny strumień czerni, w tle którego coś bije jak dzwon ze spalonego kościoła, w mule gitarowych zgrzytów i bolesnych fraz. W drugiej fazie nagrania ambientowy background umiera, a gitara brnie dalej mocą swoich bulgoczących przetworników i pick-upów. Kolejna część powraca do mrocznego ambientu części trzeciej. Coś zaczyna skwierczeć na gryfie, drżeć i zdzierać realną powłokę strun, po czym gaśnie snem niesprawiedliwego. Szósta historia, to znów siarczysta gitara, która szuka hałasu, degeneruje dźwięki, jakby próbowała wślizgiwać się do grubych kabli prowadzących do potwornego komputera. Jakby na gryf gitary spadał deszcz hałaśliwych meteorytów. Na koniec tej części powraca głos, który znamy z części trzeciej. Wreszcie finał, krótka etiuda mroku, rodzaj repryzy poprzedniej opowieści, z dodatkową porcją dark ambientu w dalekim tle. Po drodze do swojego definitywnego końca flow gitary gubi gdzieś siarczysty posmak i ginie w absolutnej czerni.

 


Ponomarev/ Obrazeena  Massacre (Utech Records, LP/CD 2021)

Płyta zatytułowana Masakra nie mogła ominąć naszego dzisiejszego zestawienia! Zapewne wyjątkowo mroźna Moskwa, tamtejsze pomarańczowe studio, a w nim Anton Ponomarev (saksofon, flugelhorn i elektronika) oraz Anton Obrazeena (gitara i tajemnicze przetworniki dźwięku, takie jak FX i Knife). Muzycy, którzy stawiają na improwizację proponują nam trzy utwory (ten pierwszy dostępny jedynie na CD), które trwają niespełna 49 minut.

Opowieść, którą nazwać możemy roboczo Moskiewską Masakrą Piłą Elektroniczną zaczynamy właśnie od kompaktowego bonusa, który trwa mniej niż osiem minut. Gitara zaczyna swoją podróż na zakwaszonej prerii, pełnej wygłodniałych kojotów. Towarzyszy jej - siejąca popłoch z rockową ekspresją - fuzja gęstej elektroniki i rozkrzyczanego saksofonu. Z tego tygla złych mocy muzycy formują chroboczący, pulsujący, wielowarstwowy dron, który okazjonalnie zdolny jest jeszcze ujawniać dźwięki żywych instrumentów. Początek drugiej opowieści (zapełniającej całą pierwszą stronę winyla) zdaje się być najciekawszym stadium Masakry. Dark ambientowa poświata, łagodna, ale nerwowa gitara, która płynie z posmakiem syntetyki, ale i frazami godnymi americany, tudzież czerstwego bluesa, obok zaś suchy, wystudzony saksofon, który zaczyna porykiwać, ale z dalekiej perspektywy. Narracja typu stand-by, gotowa w każdej chwili do eksplozji. Potencjometry mocy tańczą na skali, opowieść nie przekracza jednak granicy hałasu. Mniej więcej w połowie tej części muzycy formują już nerwowy, dominujący nad światem żywych dźwięków, elektroniczny dron. W jego tle smaży się gitara, czasami pokrzykuje zmutowany flugelhorn. Opowieść pełna jest dynamicznych zmian, zdaje się mieć tysiące twarzy, co nie zmienia faktu, iż jesteśmy już całkowicie zatopieni w oceanie hałasu.

Druga strona winyla, a trzeci trak na dysku, nie pozostawia już złudzeń, co do faktycznych zamiarów muzyków. Definitywnie chcą nas zmasakrować dźwiękiem. Intensywne skwierczenie na kablach, pasma gęstej syntetyki, przestery i usterkowa post-elektronika. Tu dron zostaje sformowany bez zbędnej zwłoki i steruje narracją do ostatniego jej tchnienia. W ramach wydarzeń okołohałaśliwych należy zauważyć, iż w okolicach szóstej minuty wrzeszczy jakiś dęty instrument, wyposażony w kosmiczny pogłos, a po mniej więcej kwadransie swoje expose prezentują intrygująco niskie partie syntetycznych dźwięków. Narracja zmyślnie chyli się ku upadkowi, stanowiąc już prawdziwą ścianę białego hałasu. Na samym jej końcu niespodziewany atak przypuszcza fala dark ambientu, która podejmuje ostatnią próbę walki o rząd dusz tych, którzy dotrwali do końca Masakry.

 


Speedball Trio  Speedball Trio (Gusstaff Records, CD/LP 2020)

Pozostajemy w towarzystwie Antona Ponomareva (saksofon altowy), który przy wsparciu Sergey’a Bolotina (bas) oraz Hassana Mustafina (perkusja), na 33 minuty wyrwie nas z czarciej mocy, postawi na ziemi i zakręci w głowie rosyjskim heavy jazzem, któremu na okoliczność tej recenzji możemy upudrować nosek punkowymi rytmami i szaleńczymi improwizacjami na saksofonie, czynionymi w trakcie licznych galopad. Speedball Trio – doprawdy trudno o lepszą nazwę! Siedem utworów zawsze na temat, z przytupem i odrobinę zdrowszą energią. Nagranie z pomarańczowego studia w Moskwie, z października 2019 roku.

Ostry jak brzytwa saksofon, hc-punkowy bas, który niesie na sobie także jarzmo kreowania tematu utworu, wreszcie chwilami speed punkowa perkusja, która z niejednego pieca chleb jadła – dynamiczna opowieść, atakująca bystrymi emocjami, łamiąca frazy jak wafle, pałaszowane na odpuście. Saksofon pozwala tu sobie na wiele - koncertuje się na efektownych i dynamicznych improwizacjach (zwłaszcza, gdy incydentalnie tempo narracji na chwilę siada), podczas gdy sekcja rytmu dba o dramaturgię oraz dyscyplinę w zakresie dynamiki i budowania punkowych przełomów. Druga część kusi powabnym, funkowym rytmem, zachęca do tańca i kompulsywnego wrzasku. Bas rządzi tu niepodzielnie, niezależnie od tego, czy płynie czystym brzmieniem, czy włącza fuzzowe turbodoładowanie i brzmi, jak wielka maszyna post-industrialu. Saksofon rzęzi i grasuje po scenie - raz za razem dławiąc się własnymi wymiocinami. W trzeciej części bas płynie jakby wyżej, a sercem opowieści zdaje się być prawdziwie punkowy groove.

Kolejna historia to niemal suita! Prawie dziewięć minut! Muzycy początkowo kroczą w nim dalece dostojnym, marszowym tempem. Bas rysuje zgrabne pętle, saksofon podśpiewuje pod nosem, a perkusja dba o szkielet ekspozycji. Już po dwóch minutach narracja rozlewa się bardzo szerokim korytem. Jest czas na improwizację, z której skrzętnie korzysta saksofon. Bas coś pichci na boku, ale nie jest jeszcze skłonny wypłynąć na pełne morze. Kolejna piosenka szyta jest rockowym strojem z punkowym zębem. Prosty rytm, zdrowe emocje! Bas zaczyna intrygująco mieszać frazy, dając znak, że jest już gotowy na bardziej improwizowane przebiegi. Trochę dubowego echa i przesterów sprzyja większej otwartości na zaskakujące rozwiązania dźwiękowe. Szósta opowieść dyktuje takie tempo, że recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń! Szybki punk z basem, który ma pomysł na budowanie narracji. Świetne momenty saksofonu, zwłaszcza, gdy opowieść delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Na ostatniej prostej garść prawdziwie post-zornowskich łamańców rytmicznych. Wreszcie finałowa piosenka, rodzaj speedballowego resume! Najpierw zwinne intro z pogłosem i szczyptą industrialnego brudu, potem już krwisty heart attack z rozszalałym z emocji saksofonem. Opowieść pachnie zaangażowanym rockiem, który dobrze sprawdza się na niszowych stadionach. Bas zdaje się być nad wyraz melodyjny, saksofon zawiesza się w dronie. Furia, przełomy, charkot z tuby i śmierć!

 


Plague Organ  Orphan (Sentient Ruin Laboratories, Kaseta/LP 2020)

Powracamy w mroczne klimaty, ale nie zdejmujemy nogi z gazu, albowiem wciąż pędzić będziemy na złamanie karku w bliżej nieokreślonym kierunku. Na kolejną szaloną eskapadę zaprasza nas perkusista René Aquarius (świetnie znamy się m.in. z duetu Dead Neanderthals!), który przy wsparciu Marlona Wolterinka (odpowiadającego za elektronikę), umieści nas w gęstym strumieniu dźwiękowym, budowanym - z intensywnością godną uwiecznienia w kanonie gatunku - głównie z niskich, syntetycznych plam dźwiękowych, dynamicznego, upiornie repetytywnego drummingu, wreszcie gardłowych wrzasków i melorecytacji. Ta niebywała epopeja syntetycznego, czarnego tańca trwa 39 minut i kilkanaście sekund.

Opowieść zaczyna się plamą elektroniki, pod którą natychmiast podłącza się masywny, niemal speed punkowy drumming. Ten drugi, podawany zdecydowanie na żywo, ciągnie za sobą smugi syntetycznego ambientu, jakby generował własne, niechciane echo. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – drummer będzie tak pracował niemal do końca 38 minuty, raz na wiele minut czyniąc coś na kształt perkusyjnego przejścia, oznaki życia, która kładzie kłam dalece uzasadnionemu podejrzeniu, iż za ów ekstremalnie dynamiczny flow odpowiada odczłowieczona maszyna. W tle huczy dark ambientowa wokaliza, z której po kilku minutach wyłania się growlowy, mocno stłamszony głos, który stawia na recytację, co najwyżej raz na jakiś czas schodząc swą barwą w najniższe częstotliwości. Płynie z głębokiego mroku, wypowiada słowa pozbawione treści, a może nią nadmiernie przesycone. Tak budowaną narrację zdobią (kaleczą?) pulsujące mgławice basowych, syntetycznych pasm dźwiękowych. W tzw. tle dzieje się bardzo wiele, wciąż przybywa wątków, niektóre zostają z nami na dłużej, inne umierają po kilku westchnieniach.

Ta niesamowita galopada perkusji i tańczących wokół niej mrocznych, syntetycznych fonii (tajemniczy głos winniśmy zaliczać do … tej drugiej kategorii) czasami przebiera posmak dark electro, innym razem pulsuje mrocznym chaosem nierealnego black metalu. Slow growl zdaje się siać egzystencjalny niepokój i budzić przestrach, ale być może zadaje jedynie coraz trudniejsze pytania, stemplowane jak znaczki na poczcie basowymi wyziewami. Monotonia wiecznych powtórzeń determinuje tu całą dramaturgię, przy okazji nie pozwalając na cień wątpliwości, co do słuszności obranego kierunku. Staraj się słuchać tego głośno, w dobrych słuchawkach, istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, iż w twojej głowie zaczną pojawiać się dodatkowe zjawiska foniczne, jeśli tylko dasz im szansę zaistnieć. W drugiej części nagrania muzycy zaczynają generować wyżej zawieszone pasma syntezatorowe, która zdają się wyć niczym chór komentujący recytacje głosu głównego. Po wybiciu 30 minuty możemy odnieść wrażenie, jakby ta szalona, perkusyjna galopada jeszcze zagęszczała swój ścieg, a cały background rozmywał się, tracił moc. Ale … może to wszystko nam się tylko wydaje. Opowieść zasadnicza definitywnie gaśnie tuż przed upływem 38 minuty. Nagle, jakby zupełnie niezapowiedzianie. Ostatnie kilkadziesiąt sekund, to jedynie rechoczące sekwencje martwego syntezatora, któremu ktoś zapomniał wyłączyć zasilanie. Wieczna repetycja, ciągle te same pytania i wątpliwości.

 


Hellish Form  MMXX (Transylvanian Tapes, Kaseta 2020)

Czas na zapowiadane opowieści z Kalifornii. Definitywnie hamujemy, ale mrok wokół nas będzie się … istotnie zagęszczał. Na ekscytujący stepping & droning doom show (określenie redakcji!) zaprasza duet Hellish Form, o którym wiemy naprawdę niewiele. Jednym z muzyków jest Jacob Lee, dane drugiego muzyka pozostają nieodkryte. Narzędzia pracy? Gitara/ gitary (chwilami słyszymy ich kilka, ale nie sądzimy, by wszystkie generowały dźwięki w czasie rzeczywistym), perkusja i poznane już dziś … gardłowe wrzaski i melorecytacje. Dwa rozbudowane utwory (łącznie około 39 minut). Nic nie wiemy o miejscu i czasie ich powstania.

Na wejściu witają nas dźwięki (masywne słupy dźwięków!) silnie sfuzzowanych gitar, które pulsują siarczystym brzmieniem, pełne stanowczości i dramaturgicznej determinacji. Ich flow wydaje się być kilkuskładnikowy, ale ten wątek naszych recenzenckich egzegez porzucamy, wszak ważniejsze są dla nas emocje płynące z tego marsza pogrzebowego, czynionego na skraju krainy wiecznego hałasu. Z oddali dociera do nas tajemniczy ambient, który po chwili okazuje się głosem ludzkim, wpuszczonym w bezdenny pogłos i krzyczący (recytujący) tekst, którego warstwa werbalna pozostaje dla nas na razie nieosiągalna. Plejada spiętrzeń i sprzężeń, eksplozje rozkalibrowanych strun, zdolnych generować potok riffów – oto Hellish Form krok za krokiem, w drodze ku nieznanej ziemi. Dopiero po kilku minutach zdajemy sobie sprawę, iż w chmurze gitarowego hałasu kroczy z nami także perkusja, która stawia doomowe stemple mocy. Po upływie 5 minuty gitary nagle milkną. Na moment perkusja zostaje sama, efektownie rezonuje z ciszą i wyczekuje na powrót gitar. Nim to nastąpi na nasze głowy spada jeszcze wysoko zawieszony dron ambientu. Gitary wracają, ale zdają się płynąć bardziej separatywnymi strumieniami, jakby zdołały posadowić się na przeciwległych flankach. Zupełnie przy okazji powraca głos, który ma tym razem dość syntetyczny tembr. Przy odrobinie wysiłku jesteśmy w stanie zrozumieć wypowiadane słowa. Gęsty flow, co rusz zostaje wzbogacany nowymi pasmami gitarowymi. Niekiedy gitary plotą dość melodyjne narracje, innym razem kreślą dark ambientowe mgławice, wciąż topią się jednak w magmie wątku głównego i slow beatu perkusji. Moc powtórzenia kreuje opowieść, która stawia kolejne kroki z otrzeźwiającą siłą desperacji i egzystencjalnego rozdygotania. Po 24 minucie wszystkie dźwięki zlewają się do szerokiego koryta ambientu, a perkusja milknie. Ów piękny suspens trwa kilkadziesiąt sekund, po czym płynnie przenosi nas do drugiej części spektaklu.

… Ta rodzi się w mule gitarowych sprzężeń i syczących amplifikatorów. Perkusja powraca z doomowym rytmem, gitary zaczynają stawiać kolejne słupy graniczne, jakkolwiek flow zdaje się być nieco zmodyfikowany w stosunku do ekspozycji części pierwszej. Tempo pozostaje bez zmian (a raczej jego brak), a w tle pulsuje coś syntetycznego. Powraca głos, który wydaje się być jeszcze bardziej zdesperowany. W ramach antidotum na jego depresyjną moc, na backgroundzie obu flanek pojawiają się ambientowe śpiewy gitar. Po kilku chwilach cała narracja zdaje się istotnie zagęszczać tryb swojej pracy. Gitary i perkusja sprawiają wrażenie, jakby wspinały się na duże wzniesienie. W połowie 12 minuty fale mrocznego ambientu zaczynają jednak przygotowywać wszystkich na finałowe odliczanie. Gitary repetują melodycznie, opowieść gaśnie w szumie fuzzów, ale ostatni dźwięk należy do perkusyjnej stopy, który ginie bezpowrotnie w pogłosie.

 


Mordom  Eternal Solitude (Transylvanian Tapes, Kaseta 2020)

Zagłębiamy się w mroku gitarowego szaleństwa! Przed nami załoga z kalifornijskiego San Diego w składzie: Kian Abulhosn, Dan Rot, Max Hoffman oraz Dane Mansfield, a w ich władaniu: gitara, bas, perkusja i – co chyba już dziś oczywiste – rozkrzyczane gardło! Ta podróż będzie miała definitywnie black metalowy wymiar, jakkolwiek znów topić się będziemy w czerstwym i wyjątkowo głębokim dark ambiencie, a wiele gitarowych fraz, w kluczowych dla dramaturgii całości momentach, nabierać będzie niemal post-rockowych barw. Zdaje się, że cała opowieść nie będzie miała na celu niszczenia naszych narządów słuchu, a raczej sianie egzystencjalnej trwogi (płyta, to jakby ciąg obrazów przedstawiających kolejne fazy życia … po śmierci). Sześć epizodów zlepionych w dwa utwory, niespełna 38 minut.

Budzimy się w samym środku gitarowego zgiełku, który nie zdąży sformować się w dron, albowiem narracja, bez zbędnej zwłoki, wpada w pierwszą tej nocy blackmetalową furię. Ów atak zdaje się jednak topić w poświacie niezwykle gęstego, wyjątkowo mrocznego ambientu i docierać do nas, jakby przez zamgloną szybę. Oto dwa oblicza tego samego zjawiska, dwa strumienie złych mocy, które starają się nad nami zapanować. Następujące dość szybko spowolnienie budzi jeszcze większe emocje, nawet, gdy narracja znajduje przestrzeń i zaczyna przyoblekać szaty post-rockowej meta relaksacji. W tym zgiełku i uroczym chaosie rola ostatecznego dewastatora wszelkiej nadziei przypada w udziale głosowi, który desperacko krzyczy, a wydaje się, że jego przekaz werbalny, to zbiór całkowicie pusty. Narracja pulsuje, skacze w ogień black metalowej desperacji, po czym hamuje w gęstwinie ambientowych zasiek. Duża zmienność akcji, łamanie tempa i rytmu, eskalowanie hałasu i jego metaboliczne tłumienie - metalowy sztafaż rozpoznawalnych grepsów gatunku ginie tu w emocjach post-gitarowej poświaty rozpływających się dźwięków. Po 13 minucie gitara dławi się już całkowicie ambientem, a echo surowego post-rocka niemal bez sekundy ciszy przenosi się nas do drugiego traku.

Rockowa repetycja zaczyna budować nowy wątek opowieści o Wiecznej Samotności. Furia black metalu powraca raz za razem, ale tym razem muzycy zdają się dawkować nam emocje i swoje niewyczerpalne zasoby ekspresji. Każda z jej faz niesie na swych barkach jeszcze większą porcję mulistego post-ambientu, pojawiają się też frazy gitarowego harshu, pełne kwasowych naleciałości. Opowieść częściej teraz stawia na spokojniejsze tempa, from time to time haczy też o doomowe ekspozycje basu i perkusji. Ciągle zdaje się mieć dwa plany – jest koszmarnym snem dark ambientu, rozsiewanym przez meta melodyjną gitarę i mrocznym wybudzaniem się black metalu, który rysuje pętlę, które zaciskają na naszej szyi. Ta niesamowita podróż dobiega końca po 20 minucie – ogniste frazy dogasają na gryfach gitary i basu, po czym łączą się we wspólny strumień ambientu i umierają.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz