Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 30 kwietnia 2021

Wilkinson & Serries! Ganga & Marogna! Gerard! Three new ones from A New Wave Of Jazz!


Belgijski label A New Wave Of Jazz, prowadzony przez gitarzystę Dirka Serriesa, od lat pracuje na markę jednego z najważniejszych wydawców europejskiej muzyki improwizowanej i jej bliższych lub dalszych okolic. Zauważmy wszakże, iż wbrew samej nazwie owej inicjatywy, wydaje się, że rzeczonego jazzu jest w niej akurat najmniej. Być może muzykiem, który tegoż jazzu sytuuje najwięcej na płytach labelu jest brytyjski weteran gatunku, Alan Wilkinson.

Wiosenna porcja nowości NWOJ dostarcza nam m.in. nagrań z udziałem rzeczonego saksofonisty (w duecie z dyrektorem wydawnictwa!), a także dwie płyty z udziałem muzyków, którzy w labelu debiutują.  Zapraszamy zatem na trzy świeże wypieki ze sporą porcją wysokogatunkowej śmietanki.

 


Alan Wilkinson & Dirk Serries  One In The Eye

Zaczynamy od spotkania znamienitych postaci europejskiej muzyki, przy okazji artystów, który razem grali na tyle dużo razy, iż ich doskonała wzajemna komunikacja nie powinna stanowić dla nas zaskoczenia. A zatem: Alan Wilkinson – klarnet basowy, saksofon barytonowy i altowy, także głos oraz Dirk Serries – gitara akustyczna. Dwa spotkania muzyków skomponowane na dwóch dyskach - pierwsze studyjne (Sunny Side w Anderlechcie, listopad 2019 roku), drugie koncertowe (Hundred Years Gallery w Londynie, styczeń 2020 roku) – łącznie 10 improwizacji, 92 minuty z sekundami.

Część studyjna, ośmioczęściowa, trwa niemal pełną godzinę zegarową i lśni całą paletą możliwości obu muzyków, a zwłaszcza saksofonisty, który korzysta z trzech instrumentów, ale jak doskonale wiemy, nade wszystko jest mistrzem barytonu, który w jego ustach potrafi brzmieć czasami jak … alt. Często w trakcie odsłuchu recenzent długo zastanawiał się, jaki saksofon gra dla nas te akurat piękne dźwięki. Muzycy proponują nam bardzo swobodne improwizacje, osadzone z jednej strony w jazzowych korzeniach, z drugiej - w post-baileyowskiej awangardzie. Pierwsze dwa utwory grane są przez Wilkinsona na saksofonie altowym. Artyści snują na ogół dość separatywne wątki, ale każdy wydawany dźwięk wchodzi w dobrą relację z działaniami interlokutora. Wzajemne imitacje są tu raczej rzadkością, ale kiedy do nich dochodzi, narracja bez trudu daje nam to, co najlepsze. W kolejnych dwóch częściach na studyjnej scenie pojawia się klarnet basowy. Najpierw muzycy kreują coś na kształt dead ballad, mruczą na siebie i stawiają sobie coraz ambitniejsze wyzwana. Gdy podkręcają tempo, wykazują się dużą swobodą dramaturgiczną i techniczną gibkością. W wielu momentach sięgają po preparowane dźwięki, zwłaszcza gitarzysta, który masywności dużego klarnetu stara się przeciwstawiać zwinność i bystrość granych przez siebie fraz.

W kolejnych trzech improwizacjach Wilkinson sięga po baryton i stawia kolejny stempel na zaświadczeniu, iż w tej dziedzinie próżno szukać mu konkurentów na Starym Kontynencie. W piątym utworze na zamglone drony barytonu Serries odpowiada systematycznym rozciąganiem, czy wręcz rozrywaniem strun. Muzycy serwują nam całą plejadę efektownych fonii, czyniąc ów utwór bodaj najlepszym momentem dwupaku. W następnej części baryton, dla odmiany, stara się być lekki, taneczny, frywolny i gotowy na każde wyzwanie. Opowieść toczy się od ekspresji free jazzu, po tłumione emocje post-chamber. Jest powolna śmieć, jest życiodajny, jurny galop. Pojawiają się wreszcie dźwięki wprost z gardła muzyka, które zlepione z frazami dęciaka tworzą foniczne realia jedyne w swoim rodzaju. Niedługo potem baryton sięga po naprawdę wysokie skale i uroczo śpiewa na tle gitarowych, bystrych przygrywek. Są, i niedźwiedzie pomruki i kocie piski – king of the baritone! Na finał części studyjnej Alan powraca do saksofonu altowego. Preparuje instrument, podczas gdy Dirk piłuje struny ostrymi krawędziami. Trochę śpiewu, kilka westchnięć i półgłosów, w tle minimalistyczna gitara. Na zakończenie intensywność gry znacząco wzrasta, a całość zdaje się pachnieć post-bluesem dla oszalałej garstki freaków.

Koncert zamieszczony na drugim dysku trwa niewiele ponad dwa kwadranse i składa się z dwóch epizodów. W pierwszym z nich Wilkinson sięga po klarnet basowy. Narracja od startu nabiera pewnej dramaturgicznej chybotliwości. Dęciak snuje się leniwie od pszczelego warkotu po ptasie zaloty, a lekka, zaczepna gitara, choć bardziej stabilna emocjonalnie, samymi preparacjami jest w stanie zawładnąć sceną. Opowieść ma kilka faz – najpierw, to ocean sprytnych subtelności i urokliwych short-cuts, potem przedmorze ciszy z lekkimi podmuchami dęciaka i strunami, które muzyk precyzyjnie szoruje, wreszcie wzgórza wzmożonej ekspresji, gdy narracja zdaje się intrygująco krążyć wokół meta rytmu budowanego przez repetujący klarnet. W drugiej części koncertu na scenie pojawia się nasz ulubiony baryton. Najpierw snuje efektowne drony na tle szeleszczącej gitary. Oczywiście pojawiają się dźwięki wprost z gardła saksofonisty. Śpiewne frazy, dramaturgiczne zadziory i cała masa gitarowych zasieków, które zwinnie kreują emocje i nie zostawiają dużo miejsca na zbyt refleksyjne zachowania. Muzycy posyłają nam kilka post-freejazzowych grepsów i większą dynamikę, która swoje maksimum lokalne zdaje się osiągać na sam koniec koncertu.

 


Arvind Ganga & Riccardo Marogna  Ballads From The Wrecked Ship

Kolejny dziś duet, to także gitara, ale elektryczna (z obiektami!) i dęciak - saksofon tenorowy i klarnet basowy (doposażone w elektronikę). W holenderskiej Hadze, w miejscu zwanym Helicopter, pod koniec listopada 2018 roku spotykamy dwóch intrygujących muzyków. Pierwszy, to nasz dobry znajomy Arvind Ganga, drugi zaś, to trybunowy debiutant Riccardo Marogna. Zagrają dla nas siedem swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam 41 minut i 47 sekund.

Ganga i Marogna zabierają nas do świata swobodnej improwizacji, która bazuje na żywych instrumentach, ale świetnie łączy ich dźwięki z plamami syntetyki i innymi zdobieniami, które może dostarczyć rozważnie wykorzystywana elektronika. Płyta jest bardzo ciekawie skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Pierwsze trzy improwizacje zdają się stawiać na dość masywne, chwilami intensywne frazy (jakkolwiek muzycy rzadko puszczają wodze ekspresji lub tym bardziej hałasują), czwarta zaś część zbudowana jest niemal z samych syntetycznych dźwięków i stanowi intrygujący kontrapunkt. Ostatnie trzy improwizacje, choć budowane z tych samych elementów składowych, jak trzy pierwsze, wydają się na ich tle wyjątkowo filigranowe i tkane z samych niemal drobiazgów.

Pierwsza improwizacja kreowana jest przez syczący, preparowany saksofon, który po pewnym czasie ustępuje miejsca klarnetowi basowemu (trzymanie klimatu, to ważna rzecz dla tych muzyków) oraz gitarę z ołowianymi, szorstkimi, jakby niedostrojonymi strunami. Muzyka toczy się leniwie, ale gęsta jest od żywych dźwięków, a także udanych elektronicznych wstrętów, które podkreślają brzmienie dęciaka i gitary, czasami zaś wydają się być ich echem, efektem live processing. Druga część pogłębia jeszcze proces fonicznych dekonstrukcji, przypomina nerwowy dialog kochanków, pełen szumów, półfraz, strachu przed wypowiadaniem złych treści, tudzież elektrycznych oddechów i dętych wyziewów. Uwięziona psychodelia, strzępy ekspresji, które wybuchają jakby mimochodem. Kolejna część przypomina leniwego, martwego bluesa. Saksofon wchodzi do gry po niemal dwóch minutach i pośpiewuje zalotnie. Duetowe gorzkie żale, które dopiero pod koniec dodatkowo zdobione są plamami syntetycznych dźwięków. Anonsowana już wcześniej środkowa część płyty zbudowana jest z gitarowych przesterów i chwilami niemal plądrofonicznej elektroniki. Jedynie na sam koniec improwizacji dociera do nas dźwięk szorowanych strun i uderzania po metalowych powierzchniach.

Ostatnie trzy improwizacje kreowane są przez drobne, chwilami wręcz delikatne frazy. Część piąta nie korzysta ze wsparcia elektroniki. Żywe, spokojne frazy saksofonu i gołe, wychudzone struny gitary. Opowieść klei się z kantów i zadziorów, ale nie eskaluje natężenia dźwięku. Szósta opowieść, to gra na małe pola, którą zdobi intensywny pogłos. Preparowane dźwięki klarnetu basowego niesione są wartką poświatą elektroniki. Gitara także preparuje dźwięki, a na zakończenie nerwowo pulsuje. Wreszcie finał tej wyjątkowo smakowitej płyty - szum z tuby, gitarowe short-cuts, akcenty post-percussion, zapewne z wykorzystaniem metalowej obudowy dęciaka. Same drobiazgi, pikantne, efektowne szczegóły.

 


Pierre Gerard  Pieces Of Apparatus

Na koniec spotkania z nowościami NWOJ zapraszamy na improwizację na gitarę solo (opis płyty nie wskazuje na instrumentarium, jesteśmy zatem zdani jedynie na dobre ucho recenzenta) w wykonaniu Pierre’a Gerarda, muzyka, jak wieści liner notes, znanego lokalnie (czyli w Belgii), bardzo niszowego i dalece minimalistycznego we wszystkim, za co bierze się w dziedzinie działań artystycznych. Muzyk proponuje nam pięć długich improwizacji, które trwają łącznie 53 minuty, a które powstały w styczniu 2019 roku (miejsce akcji także nieznane).

Dla miłośnika improwizowanych emocji, tudzież strumieni niczym nieskrępowanej ekspresji, obcowanie z minimalistyczną muzyką Gerarda jest doprawdy dużym wyzwaniem. Obok chwilami specyficznie brzmiącej gitary (akustycznej z amplifikacją, elektrycznej, ale z małym prądem?) pełnoprawnym aktorem tego nad wyraz leniwego spektaklu (performansu?) jest także … cisza. Jeśli zliczyć wszystkie porcje ciszy umieszczone pomiędzy improwizacjami, a także w ich trakcie, z pewnością doliczylibyśmy się dziesięciu minut, jeśli nie więcej. Ale cóż, obowiązki recenzenta wzywają, zajrzyjmy do środka albumu Pieces Of Apparatus.

Drżąca gitara, która wydaje się nietypowo zestrojona, wydaje pojedyncze dźwięki, czasami lepi je w pół akordy, czasami w pełne akordy. Dźwięki wybrzmiewają i powracają w stanie nienaruszonym. Czasami to ledwie molekuły, drobinki, innym razem większe strzępy fonii, niepozbawione usterek, kiksów i celowych zniekształceń. Muzyk w tej minimalistycznej zabawie bywa udanym naśladowcą pewnych strategii improwizacyjnych Dereka Baileya, bywa także dalekim korespondentem post-folkowych bardów, którzy zagubili drogę na bezkresnej prerii. Wszystko wszakże realizuje na dużym luzie, jest w punkowym stylu niechlujny, nieprzywiązany nadmiernie do formy i ostatecznego kształtu improwizacji. Wraz z rozwojem leniwej sytuacji scenicznej w narracji Gerarda pojawia się coraz więcej ciszy, a jej plastry potrafią, zwłaszcza na początku danej części, trwać więcej niż minutę. Po dwóch kwadransach takiej lekcji cierpliwości, opowieść zaczyna nużyć. Przypomina muzykę, która zdaje się osiągać stan agonii. Dźwięki umierają lub powtarzają się z artystycznym uporem, godnym lepszej sprawy. Frazy przybierają coraz delikatniejsze, wręcz filigranowe formy, ale wiemy, iż Pierre Gerard mógłby je grać bez końca.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz