Najnowsza płyta w katalogu barcelońskiego Discordian Records ma tak fantastyczny tytuł, iż mógłby on zdobić każdą naszą opowieść, a nawet być dodatkowym podtytułem Trybuny Muzyki Spontanicznej.
The Art Of Chaos! Tak
nazywa się najnowsza płyta formacji Hung Mung, która debiutowała fonograficznie
ledwie kilkanaście miesięcy temu, a już jej katalog zbliża się do końca pierwszej
dziesiątki tytułów! Co ważne, od całkiem niedawna trio stało się kwartetem, a jego
świeżynka powstała już w składzie
czteroosobowym.
Jak to często bywa na płodnej scenie stolicy (zawsze wolnej)
Katalonii, do nowej produkcji Hung Mung z miejsca podczepić możemy nowe płyty
jej członków – album duetu Trilla i Villavecchia (to ten czwarty do brydża!), dwie
solowe płyty Caicedo, a także całkiem nowe trio wspominanego Trilli (uwaga, z
udziałem basisty legendarnej formacji death
metalowej – Gorguts!). Na finał naszego barcelońskiego przeglądu nowości,
drobna przyległość z Valencii – solowa płyta perkusisty Avelino Saavedry.
Sześć płyt, sześć mocnych ciosów prosto w szczękę! Zapraszamy!
Hung
Mung The Art Of Chaos
(Discordian Records, DL 2021)
Miejsce
zwane Heartwork, Barcelona, luty roku
bieżącego: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator
modularny oraz prictar (elektroakustyczny instrument w typie percussion, zbudowany specjalnie dla muzyka!), Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja i
instrumenty perkusyjne. Odsłuch sześciu improwizacji zajmie nam mniej
niż 32 minuty.
Trwające niewiele ponad dwa kwadranse improwizacje HM zdają
się być bardzo precyzyjnie skonstruowane, a każda z opowieści ma swój własny,
indywidualny kręgosłup dramaturgiczny. Pierwsza zaczyna się od trzęsienia ziemi,
a potem – wiadomo – jest jeszcze lepiej! Gęsta, wolna narracja budowana
masywnym brzmieniem syntezatora, freejazzowym saksofonem i gitarą, która płynie
niejako w podwójnej roli (kreując także przestrzeń na ogół zarezerwowaną dla gitary
basowej). Kolejna część, to duetowa miniaturka. Na scenie … dwie gitary - dopiero
po chwili orientujemy się, iż ten drugi instrument, to jednak ów tajemniczy prictar.
Urocze fake duo! Trzecią część
otwiera lejące się jak ciekły ołów trio, które rysuje abstrakcyjne frazy impro rocka,
z Frankiem Zappą w tle, który szczerzy zęby z zadowolenia. Saksofon wchodzi tu
na wydłużony finał, pokrzykuje wolnym jazzem, współtworząc mulistą opowieść, która
pachnie też czerstwym bluesem.
Czwarty utwór też rodzi się w łonie tylko trzech
instrumentów - wysokie frazy percussion,
saksofon i syntezator konsekwentnie mulący flow.
Brudny sound, żwirowe wzgórze bez
punktu przegięcia. Gitara, pełna post-rockowego ambientu wchodzi tu na gotowe i
zagęszcza coś, co wydaje się już śmiertelnie gęste. W piątym utworze tym, który
czeka na stand by jest tym razem
perkusista. Gitara i syntezator znów brzmią jednym głosem, saksofon skrzeczy
śpiewnym free jazzem. Taki eksplozywny trój-skowyt barwią incydenty
perkusjonalne, słyszalne dopiero na samo zakończenie. Wreszcie ostatni słup
zostaje wbity w ziemię. Rodzi się w chmurze syntetyki i saksofonu podłączonego
pod nieskończony pogłos. Harsh-impro,
które stymuluje armia wibratorów tańczących na werblu, wijących się w konwulsjach
post-miłości. Gitara nie gra tu zwykłych fraz, jedynie charczy zepsutymi pick-upami. Znów narracja wydaje się
gęstsza od poprzedniej, choć to niemal niemożliwe. Jeszcze tylko kilka
finalnych metafor zagotowanego recenzenta - Wichry wojny! Wrzask
ponowoczesności! Spazm post-awangardy!
Total Art Of Chaos!
Vasco
Trilla & Liba Villavecchia Asebeia
(FMR Records, CD 2021)
Po prawdziwym trzęsieniu ziemi, warto byśmy niezobowiązująco
podryfowali po delikatnie niespokojnym oceanie free jazzu i jego
post-psychodelicznych wyziewów. Połowa Hung Mung zostaje z nami: Liba
Villavecchia – saksofon altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty
perkusyjne. Miejsce akcji to samo (Heartwork),
nagranie z grudnia 2020. Osiem improwizacji, 45 minut z sekundami.
Płytę pod względem dynamiki i narracyjnej intensywności podzielić
możemy na dwie części. Najpierw dostajemy się wir swobodnego, nienachalnego
free jazzu, który lepi śpiewne, nieagresywne, ale zadziorne frazy saksofonu
altowego, świetnie znającego historię gatunku i nie wahającego się czerpać
nawet ze spuścizny Charlie Parkera oraz wytrwany drumming, który w tej fazie nagrania dba o dynamikę, adekwatne
emocje, rytm i wielowarstwową, bardzo efektowną narrację (chwilami można
odnieść wrażenie, że grają dwa zestawy drummerskie!).
W tej części płyty wyjątkiem zdaje się być trzecia improwizacja, którą Trilla buduje
na rezonujących talerzach, a Villavecchia snuje wysoko zawieszone, chwilami
nieco uduchowione opowieści.
Od utworu numer pięć muzycy delikatnie odpływają nam w zaświaty
post-jazzu, improwizowanej psychodelii, kreowanej bardzo różnymi metodami. Trilla
zamienia się w mistrza no drumming
percussion, zaczyna budować skomplikowane i błyskotliwe struktury
dźwiękowe, które kwestię rytmu i dynamiki pozostawiają na dalszym planie.
Uruchamia swoje elektryczne robaczki,
które łaskoczą glazurę werbla, a jeśli już decyduje się na wybijanie pewnych
powtarzalnych sekwencji dźwiękowych, czyni to na dużym pogłosie, bardzo matowym
i wyciszonym tembrem. Jeszcze dalej zdaje się odpływać saksofonista. Patrzy
daleko na wschód, szuka kosmicznego pogłosu, śpiewa smutne pieśni o zagubionych
kochankach, przypomina zaklinacza węży na rozgrzanej pustyni. Muzycy snują gęste
strumienie chill-outu, trochę
nerwowe, a jednak kojące emocje. W niektórych momentach sięgają sacrum, w innych urokliwie taplają się w
profanum. Doskonałym wszakże podsumowaniem
ich dychotomicznej podróży jest ostatnia improwizacja. Trilla uruchamia
narzędzia pracy, których nie znaliśmy dotąd. Zaczyna brzmieć niczym silnik
elektryczny, który pracuje na wolnych obrotach. Saksofon początkowo zdaje się
pytać o drogę, po czym łapie czystsze frazy i plecie swoją historię. W rezonans
wpada jeden z talerzy i efektownie naśladuje dęte frazy. Improwizacja dobiega
końca z kilkoma znakami zapytania, ale jako całość album definitywnie
zapisujemy do stronie aktywów obu artystów.
Diego
Caicedo Processus Stabilis & Live at
23Robadors (Self-bandcamp, DL 2021)
Dwa nowe, solowe albumy Diego Caicedo (gitara elektryczna),
to jakby yin i yang jego osobowości artystycznej. Studyjne nagranie pochodzi z
roku 2019 (DCL studio), koncertowe z
roku 2018 (klub 23Robadors). Pierwsze, trwające 37 i pół minuty, zaprasza nas
do onirycznego świata swobodnej improwizacji, pełnej preparowanych dźwięków, w
miejsca, w które czasami zaglądają nieśmiało promienie słoneczne. Drugie sięga
40 minut i zdaje się być prawdziwą emanacją mroku, metafizycznej trwogi i dźwięków
godnych black and death true story.
Oba nagrania łączy, poza osobą wykonawcy, fakt, iż każde składa się z pięciu
części.
Processus Stabilis
rozpoczyna się na poły rytmicznymi podrygami gitary, której brzmienie
przypomina matowy sound gitary
basowej pozbawionej odpowiedniego wzmocnienia. Narracja repetuje post-rockiem,
podnosi się i opada, gęstnieje i rzednie, by na koniec kłębić się w oparach
martwego funku. Kolejna opowieść, to jakby nerwowy post-ambient, którą tworzą
mnożące się wątki gitarowe, będące efektem pracy przetworników, delayu i innych tajemniczych narzędzi
pracy gitarzysty. Po pewnym czasie na gryfie gitary rodzi się nowy wątek, brudny
od preparowanych dźwięków, ale nad wyraz żywy, dający się dotknąć gołą dłonią –
chrobocze i metalicznie trzeszczy. Trzecia historia tkana jest z drobnych fraz,
delikatnie parska melodią i wewnętrznym rytmem, przypomina frazy małego
post-jazzu, zagubionego w niekończącej się przestrzeni. A na wybrzmieniu
pozostają już tylko gołe, usterkujące struny. Kolejną część budują akordy,
które zdają się nie stroić, fałszywe, matowe półdźwięki, zatopione w mrocznym
pogłosie. Surowa krew narracji budowanej na wdechu, kryjącej swoje bogactwa za
kotarą dark ambientu, który na zakończenie
całkowicie spowija scenę. Ostatnia improwizacja na tyle dekonstruuje brzmienie
gitarowych strun, iż początkowo słyszymy jedynie oddechy psujących się
przetworników, a dźwięki docierają do nas jakby z samego wnętrza gitary. Znów
pogłos, który budzi lęk i spora porcja mechanicznych dźwięków, niczym muzyka konkretna. Tę część, jak i całe
nagranie, efektownie reasumuje finałowa porcja rockowego, choć oczywiście
silnie zniekształconego brzmienia. Powstaje efektowny dysonans, który bierze w
nawias całą zawartość albumu i zostawia nas z porcją pytań, na które nie
znaleźliśmy odpowiedzi. Co tu jest prawdziwym dźwiękiem, co tylko jego efektownym
złudzeniem?
Koncert ze słynnego klubu Robadors zadaje już zdecydowanie
mniej pytań, wystawia słuchacza na globalną wojnę emocji, która dla pewnej
grupy odbiorców może okazać się całkiem śmiertelna! Zaczyna ją wybuch z samego środka
ziemi – wielkie gitarowe sprzężenie, które od startu miażdży nas meta hałasem. Po raz pierwszy, ale nie
po raz ostatni wpadamy w strefę działania fali uderzeniowej, która po pewnym
czasie milknie w poświacie białego szumu. Kolejna porcja gitarowego sprzężenia
zostaje wzbogacona przez black metalowy
motyw, pełen wewnętrznej drapieżności i wszelkich atrybutów rockowego frazowania
(bystrych przejść i dramaturgicznych zakamarków). Wszystko wszakże dzieje się w
dużej chmurze harsh-ambientu, która
pozwala uciec od zbyt prostych skojarzeń gatunkowych. Czujemy za rogiem oddech speed-metalowej sekcji, która chce wejść
do gry, ale kraty ambientu na to nie pozwalają. Kolejną opowieść muzyk buduje
na bazie pętli siarczystej distorted
guitar. Nowa fala uderzeniowa, to jakby powłoka dźwięków zagubionych na
niekończącej się skali radiowej. Opowieść pęcznieje, mnożą się wątki pełne
usterek, preparacji, wszelkich kosmicznych brudów i złych napięć. Czwarta
improwizacja daje nam chwile wytchnienia, a raczej … egzystencjalnej trwogi. Giniemy
w dark ambiencie i nikt już nie
słyszy naszego wołania. Kolejna misterna plecionka wątków narracyjnych, które
podprowadzają nas pod wyjątkowe zakończenie tej płyty. Oto bowiem czeka na nas prawie
10-minutowa epopeja doom metalu.
Gitarowe sprzężenia, uderzenia mocy i pulsacje. Zdaje się, że słyszymy zagubioną
ścieżkę z albumu Low Vertigo. Ale ten
doom Caicedo żyje, skomle, ryje
mroczne korytarze, przepoczwarza się i unosi ku niebu, by na koniec rozlać się,
jak gorąca lawa i ostatecznie skonać w gitarowym sprzężeniu.
Tholos
Gateway Tholos Gateway
(Self-bandcamp, DL 2021)
Kolejna płyta powstała dwuetapowo. Najpierw przygotowano
warstwę akustyczną, za którą odpowiedzialni byli nasi barcelońscy ulubieńcy:
Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – kocioł i gong. Przygotowane w
Katalonii pliki dźwiękowe trafiły do studia nagraniowego Colina Marstona (być
może w Kanadzie). Ten dodał dźwięki elektronicznej perkusji, instrumentów
klawiszowych, basu elektrycznego i tzw. warr
guitar. Wszystko przepuścił przez
kilometry kabli, podrasował elektronicznie, a w ramach wisienki na torcie, w
trzecim utworze dodał wokalizę Jarboe (tak, to ta Pani z formacji The Swans!).
Powstał niesamowity miks elektroakustycznych dźwięków, które śmiało
zakwalifikować możemy do awangardy post-ambientu, budowanego chwilami bardzo
intrygującymi komponentami dźwiękowymi. Płyta składa się z siedmiu części i
trwa mniej więcej trzy kwadranse.
Początek nagrania uwypukla jego akustyczne walory – masywny
dron kontrabasu, rezonujące talerze, perkusjonalne błyskotki. Jesteśmy na razie
obiema stopami w Barcelonie. Ale pracuje też tło, delikatna elektronika, która
buduje syntetyczną powłokę i bierze w nawias piękne frazy Katalończyków. Ów intensywny
flow z czasem słabnie i przekształca
się w chmurę strings in ambient. Druga
opowieść, to leniwa post-cisza, która dopiero po dłuższej chwili nabiera
soczystej mięsistości. Pracuje gong, jakiś syntetyczny loop i nisko posadowiony kontrabas, którego smyczek żłobi tym razem
nieco mniejsze bruzdy. Trzecia opowieść jest najdłuższa i zdaje się być małą
kulminacją Tholos Gateway. Zaczyna
się niewinną akustyką (bass in arco and
pizzicato, matowy drumming) i
syntetycznymi perkusjonaliami. Flow
jest jednak nerwowy, jak się okaże, nie bez zasadnie. Oto nadciąga bowiem
nawałnica ambientu, dynamicznego, wspieranego wybudzoną ze snu zimowego armią
elektrycznych robaczków i wibratorów
Trilli. A na to wszystko wielkim cieniem kładzie się rozpływająca się w
bezmiarze łączy internetowych wokaliza Jarboe. Nie słyszymy jednak echa The
Swans, nasze skojarzenia wiodą bardziej ku formacji Dead Can Dance w jej najlepszej,
na poły demonicznej postaci z drugiej polowy lat 80. Akustyka schodzi do
totalnej defensywy, ale nie umiera, czego dowodzi etap wybrzmiewania, gdy
ambient gaśnie, a kontrabas i perkusjonalne akcesoria zdają się pozostawać w
świetnej formie.
Koleje cztery utwory na płycie wydają się być pewną
reminiscencją tego, co stało się w części trzeciej. Gojenie ran, kojenie
emocji, czerstwy chill-out. Piąta
historia budowana jest z drobnych, czasami filigranowych fraz kontrabasu,
gitary basowej i deep drummingu, oddychających
cudownym echem nieskończoności. Kolejną część mogłybyśmy nazwać roboczo – fake rhythms in motion! Każdy z muzyków
pracuje tu rytmem, choć używa odmiennych narzędzi. Trzy wątki, z których każdy
pracuje w innym tempie. Część szósta stawia kolejne znaki zapytania o źródła
pochodzenia serwowanych nam dźwięków – elektroakustyczny melanż tajemniczych
fraz. Wreszcie sam finał, który zdaje się być udaną repryzą pierwszego utworu.
Dron kontrabasu, rezonujące przedmioty, elektroniczna poświata. Echo ambientu,
groza mroku - opowieść, która stoi w miejscu i czeka na swój koniec.
Avelino Saavedra DRM
(Discordian Records, DL 2021)
Na zakończenie dzisiejszego spaceru po pustych ulicach
pięknej Barcelony, mały skok do położonej trzysta kilometrów na południe
Valencii. Zapraszamy na spektakl teatru jednego aktora - Avelino Saavedra
improwizuje na kolejnych elementach prostego zestawu perkusyjnego, takich jak: hi-hat, werbel, talerze, kocioł i bęben
basowy. Siedem odcinków powstało w znanym już nam miejscu Önilewaland, w marcu bieżącego roku, a trwa łącznie niespełna 30
minut.
Ten zestaw perkusyjnych i post-perkusyjnych miniatur
Saavedra skomponował w dwa podzbiory nagrań i finałowe resume. W pierwszych trzech utworach jest nade wszystko drummerem, który bawi się w kolejnymi
elementami perkusji, preparuje jej dźwięki i brzmienia. Zaczyna od interakcji
rezonującego talerza i żywego drummingu
na którejś z powierzchni płaskich zestawu. W drugiej improwizacji skupia się na
bębnie basowym. Pojedyncze uderzenia, echo, rezonans – kinetyka materii ożywionej,
mechanika muzyki konkretnej. W
trzeciej z kolei części chwyta za perkusyjne szczoteczki i uprawia lekki drumming, połączony z delikatnym
ugniataniem rzeczonych szczoteczek na glazurze werbla. Ta ostatnia aż piszczy z
zadowolenia, a muzyk zdaje się mieć w dłoniach setki przedmiotów.
Na kolejne trzy improwizacje Saavedra przeistacza się w
udaną reinkarnację Vasco Trilli i zaczyna uprawiać gatunek, który na potrzeby muzyka
z Barcelony nazwaliśmy kiedyś no drumming
percussion. Najpierw buduje akustyczny ambient rezonując kolejnym elementem
zestawu perkusyjnego. Śpiewny efekt jego działań ciekawie komponuje się z
szelestem perkusjonalnych błyskotek i mantrą dobrego powtórzenia. W kolejnej
części muzyk opuszcza jakiś przedmiot na werbel lub kocioł, ten zaś odbija się
i wybrzmiewa. Swoiste królestwo nadakustyki, powiew transcendencji, choć sama
czynność wydaje się dość banalna. Zaraz potem muzyk umieszcza na płaskiej
powierzchni wiele mikro przedmiotów, która zaczynają wchodzić w akustyczne
interakcje z podłożem. Znów celem nadrzędnym zdaje się tu być wzbudzanie rezonansu.
Wreszcie finał płyty, budowany bardzo skromnymi środkami (zresztą całą płytę
możemy zaliczyć do gatunku minimal impro).
Rytuał ugniatania, ballada wdechów i wydechów.