Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 7 maja 2021

Cranes! Filamental! Mœrs Quartet! Ensemble X & Artblau! Vario 34-3! Five Free Chamber Pearls with german impro discipline!


Niemiecka muzyka swobodnie improwizowana ma się świetnie i stan ten utrzymuje się od ponad pięćdziesięciu lat. Nowych dowodów rzeczowych w sprawie przybywa z każdym rokiem, a w gronie redakcyjnym powstała nawet pewna teoria na ten temat. Cóż bowiem innego tak dobrze służy generowaniu niczym nieskrępowanej kawalkady dźwięków, jak dyscyplina wykonawcza artystów, a także ich bardzo dobry warsztat, wyuczony w całej masie świetnych szkół muzycznych. Te dwie, jakże istotne przywary muzycy niemieccy zapisane mają w swoich artystycznych kodach genetycznych!

Dziś pięć prawdziwych perełek z katalogu najnowszych płyt (z perspektywy kilkunastu miesięcy!), powstałych na zachód od Odry, zawierających muzykę improwizowaną stworzoną przez muzyków tam rezydujących, nie rzadko przy znaczącym udziale partnerów z innych, równie zacnych skupisk ludzkich! Zaczynamy od świetnie nam znanego duetu Superimpose, który przy okazji spotkania z francuską pianistką Eve Risser przyjął nazwę Cranes. Zaraz potem imponujący, międzynarodowy oktet pod światłym przywództwem pianistki Magdy Mayas. W dalszej kolejności czekają nas dwa nagrania z udziałem tubisty Carla Ludwiga Hübscha – najpierw bystry kwartet, a potem - na jednej płycie - dwa kilkunastoosobowe składy swobodnie improwizujące. A na sam koniec tej szalonej podróży, prawdziwa niespodzianka – nowa edycja słynnych spotkań improwizatorów Vario, prowadzonych przez wiolonczelistę i puzonistę Güntera Christmanna od ponad 40 lat! Dziś wersja 34-3 z udziałem samych legend gatunku!

Oj, zapnijcie dobrze pasy, bo odlecicie dziś wyjątkowo wysoko!  

 


Cranes: Matthias Müller/ Eve Risser/ Christian Marien  Formation < Deviation (Relative Pitch Records, CD 2021)

Berlin, magiczne miejsce zwane Studioboerne45, listopad 2017 roku i trójka muzyków: Matthias Müller – puzon, Eve Risser – fortepian oraz Christian Marien – perkusja. Dwa swobodnie improwizowane sety, trwające łącznie 41 minut z sekundami.

Otwarcie spektaklu dźwiękowego, który – uprzedźmy wypadki - istotnie nas zachwyci, wydaje się być nad wyraz delikatne. Struny piana błyszczą z oddali, werbel drży, a z tuby dużego blaszaka dobywają się podmuchy chłodnego powietrza. Sytuacja sceniczna od razu nabiera jednak pewnej wewnętrznej dynamiki i ładu dramaturgicznego. Posadowione na flankach piano i perkusja budują metafizykę rytmu - oba instrumenty brzmią chwilami niezwykle podobnie, aż trudno poznać, który z nich odpowiada za dany dźwięk. Środkiem narracji płynie puzon, który tańczy, śpiewa lub zalotnie prycha – czujny cerber rozkwitającej improwizacji. Perkusja stara się budować narrację, ale piano wciąż stawia znaki zapytania i kreuje suspens, który zdaje się chwilami krępować inicjatywę ustawodawczą pierwszego z wymienionych instrumentów. W dziewiątej minucie następuje pierwsze tego dnia wyhamowanie wprost w objęcia ciszy. Prawdziwe królestwo meta akustyki – rezonujące struny, moszczący się puzon, wyjątkowo głęboki drumming. Po czternastej minucie pojawia się pierwszy dźwięk klawisza fortepianowego, ale stanowi on tu jedynie ornament, nie zaś narzędzie budowania narracji. Na zakończenie opowieść nabiera gęstości, która podkreśla jej walory rytmiczne, a dodatkowo zasypuje nas jeszcze deszczem urokliwych fake sounds.

Drugi set zdaje się być początkowo budowany niemal wyłącznie ze strzępów dźwięku. Ktoś ledwie dotyka strun, ktoś opiera palce na wentylu, ktoś drży metalem perkusji. Po niedługiej chwili piano przechodzi do fazy preparacji, a puzon i perkusja lepią się w jeden strumień post-rytmu. Flow budowany jest wszakże na wdechu, w aurze kreatywnego zaniechania, skoncentrowany na ugniataniu dźwięków, które nie powinny wybrzmieć do końca. Tuż przed upływem ósmej minuty ta półmartwa narracja staje w miejscu, ugaszona do dźwięku pojedynczej struny i ambientowego post-drummingu. Sygnał do delikatnego wybudzenia daje puzon – kind of silence trance! Moc jednak dopada muzyków – struny piana świszczą, jak pociski wielkokalibrowe, puzon bucha, jak lokomotywa parowa, a perkusja zawłaszcza teren, niczym wojskowy śmigłowiec. Stopping nadchodzi dość niespodziewanie i przeradza się w rezonans, który zaczynać wyć, niczym syrena alarmowa. Ale to nie koniec cudów na dziś! Po niedługiej chwili meta drumming piana i puzonu płyną ku górze na szeleszczących talerzach - wszystkie dźwięki formują się w jeden strumień, która zaczyna incydentalnie hałasować. Tuż pod koniec siedemnastej minuty muzycy znów delikatnie hamują i oddają narrację w ręce zmutowanego brzmieniowo fortepianu. Pod jego klawiaturę podłącza się perkusja i taki właśnie duet wiedzie nas w nieznane przez dobrych kilka minut. Puzon wraca na wielki finał, który skrzy się – to już nie jest zaskoczenie! – efektowną, wewnętrzną rytmiką. Płomień narracji umiera pod presją wdechów puzonu i akcentów percussion na obu flankach.

 


Magda Mayas' Filamental  Confluence (Relative Pitch Records, CD 2021)

Przenosimy się do austriackiego Wels, na kolejną edycję Music Unlimited Festival, jaka odbyła się w listopadzie 2019 roku. Na spektakl skomponowanej improwizacji (dla której inspiracją było dwanaście zdjęć rzeki!) zaprasza nas autorka koncepcji i pianistka Magda Mayas. W oktecie, który podjął się karkołomnej próby improwizowania wedle wartkiego nurtu wodnego odnajdujemy kolejnych muzyków: Angharad Davies – skrzypce, Anthea Caddy i Aimée Theriot – wiolonczele, Rhodri Davies i Zeena Parkins – harfy, Michael Thieke – klarnet oraz last, but not least, Christine Abdelnour – saksofon. Muzyka sformowana jest w jeden trak, który trwa 49 i pół minuty.

Międzynarodowy (interkontynentalny!), prawdziwie gwiazdorski (a jakże!) oktet zaprasza nas na koncert konceptualnej, wyzwolonej kameralistyki, która od pierwszej do pięćdziesiątej minuty tonąć będzie w morzu fantastycznych dźwięków, na ogół niedefiniowalnych, co do źródła ich pochodzenia. Jeśli w trakcie odsłuchu recenzent wskaże na dźwięk konkretnego instrumentu, oznacza to jedynie tyle, iż pomylił się o skończoną liczbę przypadków. Od startu Konfluencji dostajemy się w nurt rezonujących fraz, półdźwięków tworzących delikatny, oniryczny dron – coś świszcze, coś szumi, ktoś delikatnie dotyka strun, ktoś inny oddycha własnymi płucami. Większość instrumentów wydaje długie, posuwiste dźwięki, część jednak bawi się w drobne incydenty polegające na tarciu lub szarpaniu przedmiotów muzycznego użytku. Wraz z zarysowaniem przez mikro piano ścieżki rytmicznego rozwoju narracji na scenie toczyć zaczyna się intrygująca historia, rodzaj sieci zazębiających się subtelności dźwiękowych, pogrupowana w małe spiętrzenia i rozlegle doliny. W okolicach 9 minuty otrzymujemy krótkie, samotne, post-perkusjonalne expose. Domniemujemy, iż sprawcą zdarzenia jest pianistka. Po krótkiej jednak chwili znów toniemy w oceanie delikatnych, preparowanych dźwięków akustycznych. Przestajemy zastanawiać się, kto wydaje dany dźwięk, dajemy się nieść strumieniowi nieoczywistych fraz. Z trudem zauważamy, iż w okolicach 17 minuty strunowce fundują nam mały peak ekspresji.

Po adekwatnym dla rozwoju sytuacji scenicznej spowolnieniu pogrążamy się dla odmiany w szeleście spadających papierków, tudzież frazach, które mógłby wydać tonący gamelan. Pojedyncze dźwięki zaczynają spacerować leniwie po scenie – akcje pizzicato i arco idą ramię w ramię, a wokół szumią dęciaki, niczym stuletnie topole na delikatnym wietrze. Z czasem owo dramaturgiczne lenistwo zaczyna jednak nabierać pewnej pokrętnej dynamiki, do tego stopnia, że w okolicach 30 minuty możemy powiedzieć, iż muzycy grają dość.. głośno. Ku naszej kolejnej radości, bystrze osiągają także stadium improwizacji czynionej metodą call & responce! Niskie wiolonczele i wysokie skrzypce mają tu kilka chwil niemal wyłącznie dla siebie. Ale zmiana go zmianę, a niemal każda minuta przynosi coś nowego, kolejną niespodziankę w zadanej od początku estetyce fake sounds. Narracja ponownie uspokaja się, dzięki czemu na piedestał może wdrapać się także klarnet. Opowieść ocieka smutkiem, stawia pytania i nie daje odpowiedzi. Wybicie 40 minuty wyznacza początek fazy nobliwych, ale nerwowych repetycji, a także daje życie plejadzie separatywnych akcji – piszczenia, parskania i piłowania. Wszystko wszakże wciąż ma tu swój wewnętrzny, pokręcony rytm i jakże kompulsywną logikę. W połowie 45 minuty czyste frazy harfy (kolejne zaskoczenie!) zdają się znamionować rozpoczęcie procesu gaszenia narracji. Deep piano repetuje, strunowce plotą ambientowe smugi cienia, klarnet i saksofon głośnio oddychają. Na ostatniej prostej szczególnie efektownie kona saksofon.

 


Debacker/ Zwißler/ Hübsch/ Nillesen  Live at Mœrs Festival '20 (Impakt-Koeln, DL 2021)

Słynny niemiecki festiwal w Moers miał swoją ubiegłoroczną edycję w trakcie pierwszej fali pandemii (czy z publicznością?), dokładnie w maju. Tamże spotykamy kwartet muzyków: Marlies Debacker – fortepian i clavinet, Florian Zwißler – syntezator, Carl Ludwig Hübsch – tuba i obiekty oraz Etienne Nillesen – mały zestaw perkusyjny, a dokładnym będąc extended snare drum. Dwie swobodne improwizacje, trwające łącznie 35 minut z sekundami.

Damsko-męski kwartet bez nazwy własnej zaprasza na zmysłową, bardzo kolektywną, ale i abstrakcyjną improwizację, broczącą ścieżkami post-chamber, która – to ważne! - używa dźwięków syntetycznych w sposób umiarkowany i adekwatny do sytuacji scenicznej. Koncert rozpoczyna się plejadą preparowanych dźwięków w formie short-cuts – pojedynczy klawisz piana, brzdęk werbla, burknięcie tuby, ultra delikatna pulsacja syntezatora. Opowieść na poły minimalistyczna, budowana na wdechu, pełna dramaturgicznego suspensu, ale też meta rytmu, który drży w otulinie fortepianowych strun. Nie brakuje w niej wątków realizowanych w formie pytań i odpowiedzi. Narracja z czasem gęstnieje. Niepozbawiona znamion dynamiki i ekspresji, zdobiona garściami tajemniczych dźwięków (syntezator lub obiekty tuby), bystrze konstruowana improwizacja potrafi tu zabrzmieć chwilami niemal industrialnie.  W ramach wisienki na torcie warto też odnotować intrygujący duet basowego pasma syntetyki i groźnych pomruków z tuby. Na finał ta ostatnia zaczyna bić rytm, buchać ciepłym powietrzem, niczym parostatek i nieść cały kwartet naprawdę efektownym wzgórzem.

Druga improwizacja rodzi się z preparowanych dźwięków, które lepią się w całość z dramaturgiczną precyzją. W zasadzie od początku zdaje się być masywna, pozbawiona subtelności brzmieniowych. Zatem już po kilku pętlach opowieść zaczyna wrzeć dobrymi emocjami, wzniecanymi kolejnymi mikro zdarzeniami w brzuchu syntezatora, wokół którego tli się ponownie industrialny posmak. Po 5 minucie wszystko efektownie przygasa i przechodzi w fazę metalicznego rezonansu – tkanego z drobiazgów akustyki i mgławic syntetyki, które płyną tu w pełnej synergii, stawiając kolejne stemple jakości. Z małych fraz muzycy sukcesywnie budują zwartą i całkiem gęstą opowieść. Znów tuba daje sygnał do eskalacji, tańczy i swawoli, a całość, zwłaszcza po 13 minucie, nabiera ekspresji godnej abstrakcyjnego post-free jazzu! Po niedługiej chwili tłumi się jednak w kameralne pasma dźwięków z klawiatury fortepianu i burczącej z zadowolenia tuby. Zakończenie tego doskonałego koncertu realizowane jest - oczywiście w pełni kolektywnie - ambientowym rezonansem, pełnym mroku i tajemniczości.

 


Ensemble X/ Artblau  Big Ensemble Improvisation (Carl Ludwig Hübsch’ bandcamp, DL 2020)

Tubista Carl Ludwig Hübsch zostaje z nami i zaprasza na spotkanie z dwoma dużymi składami improwizującymi, których jest członkiem, a także najprawdopodobniej osobą najbardziej sprawczą. Dodajmy od razu, iż wedle opisu płyty nagrania 14- i 10-osobowego składu powstały bez jakichkolwiek scenariuszy, wskazań, czy też autorskich koncepcji. Wieloosobowe pure free impro? Wszystko na to wskazuje, a zatem … duża dyscyplina wykonawcza i świetny warsztat muzyczny, czy tak? Patrz: wstęp do dzisiejszej opowieści!

Czas na poznanie danych personalnych aktorów obu spektakli. A zatem, Ensemble X: Tiziana Bertoncini - skrzypce, Xavier Charles - klarnet, Elisabeth Coudoux – wiolonczela, Nicolas Desmarchelier – gitara, Carl Ludwig Hübsch – tuba, katalizator, Harald Kimmig - skrzypce, Dirk Marwedel - saksofon, Matthias Muche - puzon, Ulrich Phillipp - bas, Christoph Schiller - szpinet, Angelika Sheridan - flet, Michael Vorfeld – instrumenty perkusyjne, Eiko Yamada –flet oraz Philip Zoubek – fortepian. Artblau: Carl Ludwig Hübsch - tuba, głos, Akiko Ahrendt - skrzypce, Elisabeth Coudoux - wiolonczela, Leonhard Huhn - saksofon, Angelika Sheridan - flet, Salim Javaid - saksofon, Matthias Muche – puzon, Philip Zoubek - fortepian, Constantin Herzog – bas oraz Etienne Nillesen – instrumenty perkusyjne. Oba składy zarejestrowały swoje nagrania w Kolonii - pierwszy w marcu, drugi w listopadzie 2018 roku. Album zawiera pięć części zasadniczych (pierwszą i ostatnią wykonuje Ensemble X, od drugiej do czwartej - Artblau) oraz zabawne encore, w trakcie którego słyszymy komentarz Hübscha reasumujący walory merkantylne albumu oraz ciężką pracę muzyka improwizującego, zwłaszcza w dużych formacjach.

Płytę otwiera swobodna improwizacja kilkunastoosobowego Ensemble X. Bystre, rwane frazy od początku płyną rozległym strumieniem, dość na razie abstrakcyjnie brzmiącego big orchestral chamber. Muzycy pracują w skupieniu, pełni dyscypliny (!), każdą decyzję podejmują z należytą ostrożnością, kreują suspens zarówno wydając dźwięki, jak i pozostawiając plamy ciszy. Samych dźwięków wszakże nie brakuje, bo orkiestra zdaje się pracować całym swoim arsenałem instrumentalnym. Nie trudno nie usłyszeć, iż frakcja dęciaków zdaje się mieć pewną przewagą nad strunowcami, i to nie tylko liczebną. Utwór gaśnie w zmysłowej mgle akustycznego ambientu.

Na kolejne trzy improwizacje zostajemy oddani w ręce dziesięcioosobowego Artblau. Sposoby budowania narracji także tu bazują na krótkich, dobrze skorelowanych ze sobą frazach, granych przez wszystkich muzyków, jakkolwiek już na starcie można usłyszeć, iż improwizacja częściej przebiera tu formę call & responce, niż miało to miejsce w trakcie improwizacji większego składu. W brzmieniu niektórych instrumentów częściej natrafiamy na akcenty preparowane. Wydaje się też, że same dźwięki efektowniej się tu do siebie lepią, a całość expose budzi nieco większe emocje. W tej części warto odnotować małą kulminację na zakończenie, gdy efekty pracy dziesiątki muzyków przybierają postać post-free jazzu, który płynie szczególnie dobitnie z klawiatury fortepianu, basu i perkusji. W trzeciej części kolejna plejada short-cuts zdaje się toczyć po równi pochyłej – popada w dramaturgiczne szaleństwa, by po chwili taplać się w kameralnej zadumie. Opowieść kreuje tu także wątek repetytywny, który umiejętnie eskaluje poziom emocji. Czwarta improwizacja prowadzi już nas na sam szczyt! Dęte, masywne frazy, pięknie kontrapunktowane strunowymi ornamentami i meta rytmem z piania, dość szybko nabierają ciekawej dynamiki i już po kilku pętlach śmiało dają się porównać do temperamentu Globe Unity Orchestra w jej najlepszych edycjach. Zakończenie utworu podkreśla jeszcze jego jakość – piękne wytłumienie wprost w objęcia repetytywnego post-chamber! Brawo!

Czas na powrót Ensemble X! Tym razem muzycy budują dłuższe frazy, wyciągają dźwięki do granic możliwości swoich płuc i wytrzymałości strun. Zdają się preparować improwizowany incydent, który śmiało możemy nazwać po stevensowsku sustained piece. Chcąc nie chcąc narracja dość szybko osiąga tu swój szczyt, po czym zaczyna być konstruowana od nowa, nie tylko z długich, ale także krótszych, bardziej nerwowych fraz. Owo chwilowe, emocjonalne rozhuśtanie zostaje bystrze uporządkowane przez małą eskalację, jaką realizują tuba i bas. W tym uroczym peaku czeka nas ocean akustycznych drobiazgów, ale emocji nie brakuje do ostatniego dźwięku. Ów wyjątkowo urokliwy i emocjonujący album kończy dwuminutowe outro, w trakcie którego tubista, definitywnie chyba w tym gronie najważniejszy, na tle pobrzmiewającej orkiestry kwituje w kilku zabawnych słowach całe wydawnictwo i … przekornie zaprasza na zakupy!

 


Vario 34-3  Free Improvised Music (Corbett vs. Dempsey, CD 2020)

Na koniec dzisiejszej kameralnej epistoły, pełnej swobodnej improwizacji wedle niemieckich wartości, zapowiadana niespodzianka. Günter Christmann pierwsze spotkania pod szyldem Vario realizował już w drugiej połowie lat 70. Na przestrzeni lat nazbierało się ich sporo, jakkolwiek ostatnie lata były na osi czasu zbiorem pustym. Tym większa zatem radość, iż w sierpniu 2018 roku Christmann zebrał na dwóch koncertach w Berlinie i Hanowerze jakże smakowity kwintet: on sam na wiolonczeli i puzonie (ten ostatni tylko w jednym utworze), Alexander Frangenheim na kontrabasie, Thomas Lehn pracujący z elektroniką (brzmiącą jak zawsze bardzo analogowo, ale jego praca została także określona jako live-electronic), Paul Lovens na instrumentach perkusyjnych oraz Mats Gustafsson na saksofonie sopranowym. Na krążku znalazło się dziewięć swobodnych improwizacji – w pięciu słyszymy cały kwintet, w dwóch tria i kolejnych dwóch duety. Całość tych elektroakustycznych wspaniałości trwa 49 minut i kilka sekund.

Pierwsze dwie części realizuje kwintet. Muzycy rysują plamy dźwiękowe, od startu tłocząc je w powłóczysty, ale zgrabny, niemal klasycznie brzmiący … swobodny post-chamber. Ciekawe dialogi melodyjnej wiolonczeli z zadziornym kontrabasem, bystre kontrapunkty pozostałych, w tym także ulotnej, nieinwazyjnej elektroniki szukającej matowego brzmienia, które nie kaleczyłoby zwiewności akustycznych strumieni dźwiękowych. Krótkie i długie frazy, wdechy i westchnienia, dobre reakcje, cięte riposty. Pięknie na tym tle jawi się sopran, który kwili urywanymi frazami, niczym instrument Trevora Wattsa w najlepszych dla Spontaneous Music Ensemble latach. Drugi pasus kwintetowy zagłębia się w szczegóły, szumi, szmera, dba o niuanse i perkusyjne ornamenty na strunach. Świetną robotę wykonuje perkusjonalista, który ów zwiewny potok nieoczywistości stara się po czasie formować w całkiem dynamiczną ekspozycję. Czas na trio basu, sopranu i perkusjonalii – muzycy stawiają wzajemne zasieki, reagują na siebie ze sporymi emocjami, płyną zwinnie od szczegółu do ogółu. Czwarta część, to duet elektroniki i bystrze preparowanego puzonu. Choć nie jest to takie proste, muzycy w tej ekspozycji starają się nade wszystko wzajemnie imitować. Efekt jest fantastyczny! Od ciszy pomruków po hałas akustycznych przesterów.

Na część piątą i szóstą znów powracamy do formuły pełnego składu. Najpierw morze wystudzonego chamber. Małe frazy arco, subtelne podrygi pizzicato, łagodny saksofon. Całość smakowicie rozkwita, zwłaszcza kontrabas pozostawiony na pastwę smyczka. Kolejna opowieść, to moment, któremu śmiało można przyznać miano najpiękniejszego na całej płycie. Zaczynają go samotne, melancholijne smyczki. Po kilku ważnych oddechach podłączają się talerze, prychający dęciak i echo syntetycznych zwarć i przepięć. Urokliwe chamber, ale podane bez jednego przesłodzonego dźwięku, na finał zmyślnie ekspresyjne!

Siódma część, to duet kontrabasu i elektroniki – grzmoty, złowieszcze echo, mokre plamy i smugi cienia. Znów elektronika szuka tu cech wspólnych z akustyką, a nie odwrotnie. Ósma improwizacja, to trio (saksofon, wiolonczela i perkusjonalia) i kolejny stempel doskonałości koncepcji preparowania subtelnych fraz na dramaturgicznym wdechu. Opowieść rysowana wyjątkowo cienką, delikatną kreską. Na finał powraca kwintet, który świetnie reasumuje całość dwóch koncertowych spotkań wyjątkowych muzyków. Kontrabas na uwięzi smyczka, mikro drumming, tło syntetyki, zalotny saksofon i perkusjonalne cello! Bystry suspens, szukanie rytmu, tłumienie emocji. Same smakołyki!

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz