Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 października 2021

Discordian Community Ensemble! Builder’ Messe! GRIFF! Variations On No Particular Theme! Chołoniewski! The Short Story How to Compose the Improvisation!


Ukochana przez nas swobodna improwizacja nie jedno ma imię! Bywa formowana wedle pewnych scenariuszy, bywa precyzyjnie kontrolowana na etapie realizacji, bywa dyrygowana i zapisywana na kartkach papieru. Każda z tych form, jeśli tylko niesie ze sobą odpowiedni ładunek ekspresji, dźwiękowych emocji, tudzież strukturalnych niuansów, bywa na tych łamach skrzętnie omawiana i wpisywana do wielkiej księgi osiągnięć gatunku ludzkiego!

Dziś zapraszamy na nieco przewrotną i dość skromną zbiorówkę recenzji pięciu płyt, na których proces improwizacji został dość precyzyjnie zaplanowany. W każdym jednak przypadku, w dalece odmienny sposób. A zatem kompozycje, które skrupulatnie kreślą ramy aktywności muzyków improwizujących, czasem dzieła wręcz monumentalne, które prowadzą wieloosobowy ansambl przez meandry kreatywności kompozytora. Także pozornie swobodne improwizacje, które są wszakże na tyle istotnie ustrukturyzowane, że niemal można je nazywać kompozycją. Kolejna przygoda dnia dzisiejszego, to definitywnie swobodna improwizacja, łącząca wszakże na scenie instrumenty, które rzadko grywają w takiej konfiguracji i jeszcze żeniąca gatunki, które niespecjalnie się lubią, a zatem płyta, która także znajdzie swoje miejsce w zadanej tematyce. Na koniec ekspozycja solowa, która na etapie post-produkcji została zmiksowana na nowo, można zatem powiedzieć, iż stanowi improwizację skomponowaną ex-post.

Na liście miejsc i wykonawców zarówno nasi świetni znajomi (Barcelona! Berlin!), jak i artyści zupełnie nam nieznani, nie dość, że debiutujący na tych łamach, to jeszcze często zaliczani do grona muzyków klasycznych. Inny słowy, jak zawsze na Trybunie, wrzący tygiel dźwięków, emocji i dysonansów poznawczych! Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch, wreszcie na płytowo-plikowe zakupy!

 


El Pricto/ Discordian Community Ensemble  Live At Mixtur Festival (Discordian Records, DL 2021)

Naszą szaloną marszrutę zaczynamy oczywiście w Barcelonie, mając do dyspozycji kompozycje i orkiestrę pod zacnym kierownictwem El Pricto! Na program koncertu składają się dwie pozycje. W pierwszej kolejności utwór Life Metallic skomponowany na potrzeby nowego instrumentu Vasco Trilli (Russian Flat Bells), nastrojonego w tonacji podobnej do tej, jakiej używał Witold Lutosławski w kompozycji Musique Funebre. W dalszej kolejności kilkuczęściowa kompozycja Rumore-forme, inspirowana dokonaniami włoskiego artysty malarza i twórcy noise Luigi Russolo (muzycy wykonują, co do zasady, wyłącznie atonalne dźwięki, które przypominać mają brzmienia własnoręcznie wykonanego instrumentarium tego artysty). Jesteśmy na festiwalu Mixtur w Barcelonie, jaki odbywał się … niespełna cztery tygodnie temu (uroda cyfrowych realizacji płytowych bywa niezaprzeczalna!). Na scenie Discordian Community Ensemble w składzie: Pablo Selnik – flet, El Pricto – klarnet, Tom Chant – saksofony, Pope – trąbka, Vicent Muñoz – tuba, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Całość składa się z sześciu części i trwa 44 minuty.

El Pricto nie byłby sobą, gdyby najnowszą produkcję swej sztandarowej formacji nie skonstruował dalece przewrotnie. Najpierw zabiera nas do rajskiego ogrodu, pełnego pięknych, niemal filharmonicznych fraz i specyficznej krainy łagodności. Ów utwór wprowadzający, to przysłowiowe miłe złego początki. Albowiem pięcioczęściowa kompozycja inspirowana Russolo, to doprawdy prawdziwa symfonia noise music, budowana prze armię instrumentalistów, którzy zajmują się niemal wyłącznie preparowaniem dźwięków. Efekt, co oczywiste w wypadku tego wyjątkowego artysty, jest doprawdy wyśmienity!

Słowo się rzekło, pieśń otwarcia budowana jest przez rosyjskie dzwonki, które kreują szklisty rezonans, chłonący łagodne, dęte frazy. Narracja przypomina ceremonię zaprzysiężenia kolejnego niepotrzebnego boga. Całość pobrzmiewa nowoczesną klasyką (wysoko zawieszonym smyczkiem na gryfie kontrabasu także!), narasta jak burza, a gaśnie bladym świtem niespodziewanego poranka. Po garści oklasków DCE rusza na wojnę! Szumy, szmery, dęte wyziewy, drżące talerze – matowe błyskawice na czarnym niebie! W strudze brudu, która brnie w kierunku hałasu, pojawiają się także gitarowe sprężenia i dynamizujący akcję mały drumming. Kolejny epizod otwiera gitara i kontrabas. Instrumenty dęte rzeżą, niczym suchotnicy w drodze na Golgotę, a narracja gęstnieje, jak lawa, która nie znajduje ujścia. Ów akustyczny noise reasumuje tu chmura perkusjonalnych niespodzianek Trilli. Następna część, to jakby krok dalej w kreatywnym dewastowaniu dźwięków – niemal black-metalowe wyziewy dęciaków, chrobot gitary, burczenie tuby i nerwowe epizody na werblu. Po chwili smyczek kontrabasu buduje wzniesienie, po którym suną pozostałe instrumenty, obleczone chmurą soczystego hałasu. Emocje pikują, niczym zestrzelone myśliwce. Zaraz potem, i tak już gęsta narracja jeszcze zacieśnia szyk bojowy! DCE pracuje tu niczym zepsuta maszyna tkacka - post-industrialna symfonia brudnych, lepkich fraz, z pokrętną dynamiką, noise’owymi kulminacjami i kolejnym szczytem zbudowanym na barkach kontrabasu. Finał części czwartej (a piątego traku na płycie), to prawdziwy ostrzał artyleryjski, ale to tylko wstęp do ostatniej, ponad 12-minutowej epopei. Tu mamy już chyba wszystko, całą plejadę post-akustycznych dźwięków - perkusjonalne zdobienia, ostre jak brzytwa, dęte skoki mocy, gitarowy wstęp do krainy hałasu, kontrabasowe poślizgi, wreszcie histeryczne półdźwięki z trąbki i tuby. Opowieść znów staje się niebywale gęsta, ale znajduje się w niej miejsce na oddech i czerstwą nostalgię. Akcja zmienia się jak w kalejdoskopie (ach, ten Pricto!), chwilami sięga ściany dźwięku - wielka maszyna ssąco-tłocząca, boleśnie piękna, dotkliwie rezonująca. Wybrzmiewa długo, aż zetknie się z ciszą, którą zmącą brawurowe oklaski publiczności.

 


Calum Builder  Messe (You are where you need to be) (ILK Music, LP 2021)

Pozostajemy w obrębie muzyki definitywnie komponowanej, która stanowi pretekst dla zjawisk w pewnej mierze improwizowanych. Przed nami 21-osobowy ansambl, który udźwiękowi kompozytorski zamysł Caluma Buildera (saksofon altowy, także dyrygentura). Wraz z nim - w okolicznościach obiektu sakralnego w Danii - kolejnych sześciu saksofonistów: Cosimo Fiaschi (sopran), Albert Cirera (sopran), Jonas Engel (alt), Miguel Crozzoli (tenor), Nana Pi Larsen (tenor), Michał Biel (baryton); następnie, także siedmioosobowa sekcja wokalna: Therese Aune (sopran), Susana Nunes (sopran) Thea Wang (alt), Lucie Szabová (alt), João Neves (tenor), Kenneth Reid (tenor), Josh Herring (bas); wreszcie siedmioosobowa sekcja kontrabasów: Jesper Nordberg, Asger Thomsen, Mark Gregersen, Piotr Dubajko, Aurelijus Užameckis, Tomo Jacobson oraz Rafał Różalski. Kompozycja Messe składa się z siedmiu części (niczym siedem dni tygodnia!), trwa 40 minut i jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków.

Koncert otwiera sekcja wokalna. Damsko-męski wielogłos śpiewa pieśń sakralną, która inauguruje ceremonię nabożeństwa (cokolwiek to znaczy, w zadanym kontekście muzycznym). Czyste, niemal dziewicze frazowanie zostaje tu skomentowane kawalkadą poirytowanych strunowców, tudzież lekką, nieco czupurną watahą dętych. Opowieść narasta zgodnie z wolą kompozytorską i prowadzi nas do ceremonialnego wyniesienia, które oznajmia pojedynczy dźwięk gongu. Definitywnie uczestniczymy we mszy, nie wiemy do końca, ku czyjej chwale. Głosy zdają się płynąć do nas z samej ciszy, zdobione odgłosami życia, jakie niewątpliwie toczy się obok zadanej struktury muzycznej. Budowany starannie, jakże efektowny wielogłos zdaje się być po czasie wzbogacany dźwiękami sekcji dętej. Wszelkie frazy lepią się do siebie, sprawiając wrażenie, jakby powstawały w jednym, wielkim gardle. Opowieść znów wspina się na szczyt, znów jakże błyskotliwym crescendo. Z czasem odnosimy wrażenie, iż rozśpiewane glosy zaczynają brzmieć niczym instrumenty dęte, i tak dzieje się w rzeczy samej! Saksofonowe podmuchy połykają wokalne frazy, kreując rytuał niepokoju, mroku, a nawet strachu. Oniryczny lot reeds, z gasnącymi frazami głosowymi, zostaje znienacka skomentowany piskiem strun wprost z kontrabasowych gryfów. Oto bodaj pierwszy moment tej niebywałej ceremonii, gdy strumień dźwiękowy tworzony jest przez wszystkich uczestników spektaklu. Tempo dalece nieśpieszne, emocje wszakże czerstwe i namacalne. Całość efektownie pulsuje, aż do osiągnięcia ciszy, którą anonsuje gong.

Po nanosekundzie odpoczynku wędrowcy ruszają w dalszą drogę. Najpierw struny, które dynamicznie riffują, jakby wszyscy szli tu na krwawą wojnę! Głosy zaczynają prowadzić nerwowe rozmowy w pełnej trwodze. Sekcja dęta stawia stemple, niczym gromy z jasnego (a może raczej mrocznego) nieba! Po strunach falują emocje godne wszelkiej maści klasyków noir music. Dość szybko odnajdujemy się w piątej części koncertu, w trakcie której władanie sceną znów przejmują wokaliści. W ten niesamowity wielogłos wkrada się stopniowo nieco afektowana nerwowość. Niemal niespostrzeżenie anielski chór przepoczwarza się tu w diabelski orszak krnąbrnych złoczyńców. Strunowce i dęte tylko na to czekają! W ułamku sekundy przejmują dowodzenie spektaklem. Głosy powoli milkną ustępując miejsca tajemniczej melodii, która zdaje się koić zarówno nerwy, jak i rany. Basowy zjazd do samego dołu zwiastuje zaś nastanie ostatniej części. Tu małe rozdroże - muzycy szukają nowych fraz, preparują dźwięki, ciężko oddychają, jakby nagle znaleźli się w obszarze, który kompozytor przeznaczył na całkiem swobodne improwizacje. Bez zbędnych wszakże ceregieli, na powrót lepią się w jeden strumień dźwiękowy. Narracja schodzi niżej na kolanach i zaczyna przeobrażać się w kompulsywny lament dętych, strunowych i głosowych fraz. Jeszcze tylko kilka saksofonowych, separatywnych westchnień i ostatnia prosta, którą kreują wszyscy muzycy – Orchestra, Tutti!

 


Ingrid Schmoliner/ Adam Pultz Melbye/ Emilio Gordoa  GRIFF (Inexhaustible Editions, CD/LP 2020)

Po dwóch większych składach, nasze zainteresowanie redukujemy do zestawu trzyosobowego. Nagranie z niemieckiego Moers, z kwietnia 2019 roku, zarejestrowane w okolicznościach studyjnych, powstało z woli i mocy sprawczych następujących muzyków: pianistki Ingrid Schmoliner, kontrabasisty Adama Pultza Melbye’ego oraz wibrafonisty Emilio Gordoi. Składa się z pięciu części, które trwają łącznie prawie 54 minuty.

Muzyka tria – zadekretowana jako all music by the musicians - powstała wedle oglądu recenzenta w drodze skomponowanej improwizacji, która ma swoją z góry zadaną strukturę narracyjną, najczęściej kreowaną przez pianistkę. W każdej z pięciu części Ingrid rysuje dramaturgiczny szkielet utworu i konsekwentnie utrzymuje go przy życiu. Jakby dla niepoznaki, utwór otwarcia początkowo jest efektem pojedynczych szarpnięć na struny kontrabasu. Na repetytywny dźwięk piano czekamy do połowy trzeciej minuty, a na pierwsze frazy wibrafonu kolejne dwie i pół minuty. Muzycy maszerują jak wojsko, akordy brzmią coraz donośniej, ale w pewnym momencie narracja zaczyna tracić swoją linearność i rozmazuje się, niczym obraz nieregularnie bijącego serca na kardiogramie. W drugiej części utworu artyści całkiem swobodnie improwizują, ale na koniec zdają się powracać do rytmu początkowego. Kolejna historia już całkowicie spoczywa na barkach pianistki. Wypuszcza ona dwa szybkie strzały z klawiatury i zasłuchuje się w ciszy. Po chwili dołącza pulsujący bas, a na dźwięki wibrafonu (tym razem, to delikatne dzwoneczki), znów musimy trochę poczekać. Narracja płynie spokojnie, nabiera cech medytacyjnych, ale artyści raz za razem podsyłają nam perełki brzmieniowe, w czym celuje Gordoa.

Utwory trzeci i czwarty budowane są na solidnej postawie rytmicznej. Oczywiście tą, która machinę dynamiki wprawia w ruch jest pianistka. Obie impro kompozycje zdają się być intrygującymi wariacjami na temat Different Trains Steve’a Reicha. Piano repetuje, wspiera go burczący kontrabas, który nie waha się sięgnąć po smyczek, z kolei wibrafon stawia na bardziej delikatne, ale nieczyste, preparowane frazy. Całość z czasem, mimo zadanej struktury rytmicznej (medytacyjnej!), rozpływa się, rozwarstwia, jak ciasto krojone w poprzek linii brzegowej. Ważnym elementem utworu wydaje się być warstwa brzmieniowa, szczególnie wibrafonu, który chwilami nabiera niezwykle siarczystego tembru, przez co całość narracji smakować zaczyna akustycznym post-industrialem. W czwartej opowieści pianistka zaczyna od dźwięków preparowanych, ale echo klasyka minimalizmu dopada ją po niedługim czasie. Nerwowy meta rytm, basowe pulsacje i akcenty percussion wprost ze sztabek wibrafonu dyktowane w niezłym tempie - improwizacja zdaje się kręcić się niczym kolorowy kalejdoskop, zaskakując nas każdą pętlą narracyjną, z czasem nabierając na poły syntetycznego brzmienia. Na finałową opowieść (o której nie wspomina okładka płyty) czekać musimy przy dwuminutowym akompaniamencie ciszy. Muzyka powraca i sprawia wrażenie dalece interesującej repryzy pierwszego utworu. Powtarzane frazy, gra ciszą, medytacyjny dystans na froncie dźwięku. Ów muzyczny dead man walking wiedzie nas na skraj tej doprawdy niezwykłej płyty. Końcowe frazy kreowane są przez narowisty smyczek, zdystansowaną klawiaturę i tajemnicze rytuały wibrafonu. Brawo!



Maneri/ Kalmanovitch/ Jacobson/ Osgood  Variations On No Particular Theme - Part 1 (Gotta Let It Out, LP 2021)

Kolejna płyta w dzisiejszym zestawie najbliższa jest swobodnej improwizacji, ale skonstruowana została na tyle przewrotnie, iż świetnie pasuje do kompozytorskiego szlaku naszej podróży. Oto na scenie spotykają się dwie bardzo kameralnie nastawione do świata altówki, frazująca definitywnie jazzowo perkusja i wielowymiarowy kontrabas, który równie dobrze snuje tu smyczkowe improwizacje, jak i swinguje wedle zadanej estetyki. Także tytuł płyty sugerować może, iż ta kwartetowa opowieść ma w sobie zaszytą pewną konceptualną myśl. W roli orędowników free chamber – altowioliniści Mat Maneri oraz Tanya Kalmanovitch, w roli jazzowych wichrzycieli – Kresten Osgood na perkusji i sprawca całego zamieszania - Tomo Jacobson na kontrabasie. Nagranie studyjne powstało w miejscu zwanym The Village Recordings, w nieokreślonym czasie, a składa się z pięciu improwizacji, które trwają łącznie 35 minut.

Pierwsza część nagrania sprawia wrażenie pewnej gry rozpoznawczej. Altówki posadowione na przeciwległych flankach rzewnie łkają, podśpiewują, zalotnie mrużą oczy. Kontrabas z trybie pizzicato i koherentna, synkopująca perkusja budują zaś bazę dla dalszych improwizacji. Kameralne westchnienia wpadające w melodyjne turbulencje i dynamiczny, czupurny bas oparty na rytmicznych frazach perkusji. W drugiej części na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek. Improwizacja zyskuje na urodzie, choć jeszcze silniej rysuje się tu ów estetyczny dysonans, który kreuje już teraz sama perkusja. Post-barok zatopiony w zwinnym drummingu trwa w najlepsze! Trzy strunowce pięknie lepią tu w jeden dronowy pomruk, który po niedługiej chwili efektownie gaśnie niemal do pojedynczych dźwięków. Improwizacja odradza się w bólach – skowycie strun, zmysłowych preparacjach, krótkich, rwanych ochłapach fonii.

Trzecia część trzyma dysonansowy klimat. Rzewne opowieści altówek niesione są na dramaturgiczny szczyt masą i energią sekcji rytmu. Szczególnie efektownie frazuje tu kontrabas, który zdaje się być w tej części bystrym przewodnikiem stada. Jego dynamiczne expo zostaje efektownie skomentowane poirytowanymi frazami altówek. W części czwartej kwartetowy koncept definitywnie osiąga swoją najwyższą wartość. Najpierw smyczek kontrabasu żłobi brudzę w ziemi i rzęzi. Altówki podejmują wyzwanie i post-barokowe trio płynie w bezmiarze mrocznej komnaty. Perkusja wytrwale gra swoje, budując kolejny dysonans estetyczny. W tej fazie nagrania flow najpierw szuka dynamiki, potem raz za razem zbacza z obranej drogi, łyka pełne garście niepokoju i robi się interesująco nerwowy. Instrumenty drżą i tańczą niczym baletnice na tafli kruszącego się lodu. A zaskoczeń cały czas przybywa – choćby wtedy, gdy nagle altówki frazują pizzicato, a kontrabas zagłębia się w meandrach kompulsywnych preparacji. Finał płyty stawia na minimalizm – echo, rezonujące talerze, mroczna akustyka melodyjnych smyczków. Improwizacja dogasa jak świece na delikatnym wietrze. Perkusyjny werbel zdaje się milczeć, podkreślając ideologiczny triumf swobodnej kameralistyki.

 


Tomek Chołoniewski  Music To Make Your Body Suffer (Bocian/ Bołt/ CD 2021)

Solowa płyta przedwcześnie zmarłego perkusisty z Krakowa, to kolejny przyczynek do dyskusji o komponowaniu procesu improwizacji, tu wszakże dokonywanego niemalże wspak. Najpierw był koncert, w trakcie ubiegłorocznej, pandemicznej jesieni, w ramach lokalnych obchodów odwołanej Krakowskiej Jesieni Jazzowej. Ów występ Tomka można obejrzeć na dołączonym do zestawu nośniku DVD. My jednak skupiamy się na ścieżce audio. Wedle opisu płyty muzyk zmiksował nagranie live i dokonał niejako re-kompozycji improwizowanego materiału. Na krążku CD słuchamy go w pięciu częściach, które trwają 26 minut z sekundami.

Chołoniewski świetnie buduje dramaturgię swojego live-impro-mixu, dba o detale, stosuje bardzo szeroką paletę artystycznych środków wyrazu. Zaczyna tajemniczymi dźwiękami smyczka, chmurą rezonujących talerzy, aurą czerstwej, ale jednocześnie zwiewnej elektroakustyki. Dronowe smugi i metaliczne inkrustacje, pełne wzlotów i upadków na kolana. Ów bogaty flow brzmi niczym dark ambient przepuszczony przez maszynkę do mielenia mięsa, pełny preparowanych i zgrzytliwych fraz. W kolejnej części muzyk buduje chmurę innego rodzaju ambientu, która wisi nad głowami, niczym obłok radioaktywnych zanieczyszczeń. Szuka zadry i prowadzi nas na skraj noise’owej estetyki. W trzeciej części zdaje się, że wspólnie dotykamy sacrum. Dramaturgiczne wyniesienie, pełne rezonujących odgłosów, a potem głęboki skok w industrialne profanum, skrzeczące preparowanymi dźwiękami nieznanych przedmiotów, które prawdopodobnie znalazły się na glazurze werbla.

Część czwarta, to kwintesencja mixu – kroki na scenie, ludzkie odgłosy, w tle post-industrialny hałas. Po czasie muzyk opuszcza na te foniczne igrzyska chmurę ambientu, niczym płaszcz czarnoksiężnika. Narracja schodzi w ciszę, a potem odradza się wyłącznie elektroakustycznymi dźwiękami. Ostatnia część, dla kontrastu, zdaje się skupiać na żywych, akustycznych frazach. Small drumming po metalicznych miseczkach, preparacje, ugniatanie przedmiotów na perkusyjnych akcesoriach. W trakcie utworu znów pojawia się fala ambientu, tym razem dość mrocznego. Finałowa ekspozycja w pełni akustycznych prac na szumiącej powierzchni werbla i tomów domyka ów intrygujący spektakl jakże nieoczywistych figur dźwiękowych.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz